31.12.08

Pasja

Nauczyłam się postrzegać pasję jako rzecz godną podziwu. "Oto prawdziwa pasja!" - mówimy z uznaniem o człowieku ścibolącym haft richelieu, mozolnie kładącym tory od kolejki, zakreślającym coraz to większe obszary na mapie czy pokazującym swoje jedyne udane zdjęcie (wedle swojej opinii) spośród setek tysięcy, jakie zrobił. Znaczy: oddaje się ten człowiek bez reszty idee fix, znajduje w tym sens życia i dąży do doskonałości. Której, rzecz jasna, najpewniej nigdy nie osiągnie.

Ludzie z pasją są fajni. Bardzo często wcale nie są monotematyczni, bo pasje ewoluują, meandrują, zahaczają o różne dziedziny wiedzy. Takie, dla przykładu, rycerstwo: człowiek zagłębiający się w tę tematykę nie ogranicza się do bliższej lub dalszej znajomości średniowiecznej historii Europy, ale najczęściej swoje zainteresowanie kieruje też ku sposobom wyrobu ubrań i broni, sztuk walki czy wręcz kuchni. Mają inteligentny błysk w oku, demonicznie absurdalne poczucie humoru i najczęściej wypowiadają się piętrowo złożonymi zdaniami, nawet niekoniecznie najeżonymi branżowym slangiem. Są zatem świetnymi, wymagającymi rozmówcami.

Ludzie z pasją są też nieznośni.

Są fantastycznie aroganccy. Szczerze wierzą, że poza ich pasją nie ma ciekawych tematów. A jeśli są, tym gorzej dla nich. Mają przeświadczenie też, że ci, którzy owej pasji jakoś nie dają się ogarnąć, są przez to zubożeni, a może nawet - gorsi. Obcowanie z człowiekiem, którego pasji się nie podziela to otrzymać między oczy zdrową, solidną mieszankę poczucia wyższości i litościwej wzgardy.
Piszę "zdrową", gdyż co nas nie zabije, to nas wzmocni, a jak dodał Terry Pratchett, co zaś nas zabije, uczyni nas martwymi.

Jacy są jeszcze pasjonaci? Ciekawa to rzecz, że do tej szufladki przekładam właściwie wyłącznie mężczyzn. Być może kobiety są durniejsze, być może po prostu bardziej pragmatyczne; mają hobby, lecz nie jest to zajęcie pochłaniające je bez reszty. A może, najzwyczajniej, nie potrzebują ucieczki od rzeczywistości w programowanie, podróżowanie czy RPG, bo sobie z nią lepiej radzą. Zwracam tutaj uwagę na poczynione przeze mnie rozróżnienie: hobby, czyli konik, czyli coś, co się z przyjemnością czyni w wolnym czasie a pasja, czyli oddanie się onej czynności bez reszty.

Zadziwiające i najbardziej toksyczne w pasjonatach jest to oburzenie, gdy bliscy zarzucają im, że czas, który można było poświęcić na budowanie bliskości, przeznaczają na swoją pasję. Jestem przekonana zresztą, że chcą dobrze i ze szczerych chęci wyszarpują cenny czas dla bliskich. Ale jestem również przekonana, że towarzyszy temu przeświadczenie, iż mogli wykorzystać go lepiej: bliskość bliskością, ale ukochany łuk kurzy się w kącie, licznikowi nie przyrasta kilometrażu, a gryfowi gitary odcisków spracowanych palców. Przeświadczenie tkwi sobie z tyłu głowy, na poziomie podświadomym i bywa, że wcale nie jest werbalizowane.

Cóż, pozostaje tylko liczyć na to, że bliscy podzielą pasję (albo zarażą swoją, co o wiele trudniejsze). Czego sobie i Wam życzę. Maybe this time I'll be lucky...

27.12.08

Kabaret

Film Boba Fosse warto obejrzeć z wielu powodów. Urocza, zepsuta Sally Bowles (jej zielone pazurki, sztuczne rzęsy i bosssska dekadencja), wdzięcznie brytyjski Brian (tak, niebieski to jego kolor), cudowna muzyka, świetna choreografia. To wszystko można oglądać bezrefleksyjnie, nie dopatrując się najmniejszych interpretacji, bo, jak to u Boba Fosse, jest to kawał niezłej rozrywki.
Trudno jednak przeoczyć, że wydarzenia toczą się w latach 30-tych. W Berlinie. U schyłku Republiki Weimarskiej.
W początkowych scenach filmu człowiek w brunatnym mundurze zostaje wyrzucony z Klubu Kit-Kat. W późniejszych - dużo większa grupa w tych samych mundurach brutalnie bije właściciela klubu. To wszystko rozgrywa się w tle, omal niezauważalnie, aż nasi bohaterowie: Sally, Brian i Max, stawiający sobie za punkt honoru zepsuć tamtą dwójkę pieniędzmi trafiają na piknik; Sally, skacowana, śpi, Brian i Max wychylają toast za ich rychłą podróż do Afryki i oto:

Gdy słucha się tej piosenki wyabstrahowanej z kontekstu, cóż: patriotyzm, wiara, nadzieja. Samo dobre. Ciekawe jest to, że powstała jako pastisz, lecz dość szybko została zaanektowana przez nazistów i neonazistów jako swojego rodzaju hymn.
Miałam okazję jej słuchać kiedyś w Krakowie. Była noc, pełnia księżyca, aby było jeszcze bardziej przewrotnie - pub Singer na Kazimierzu. Lekko podpity gość rozdawał nam malusieńkie, kieszonkowe tomiki swoich wierszy (dacie mi tyle pieniędzy, ile uznacie, że to jest warte), a potem rozkładał ręce i pełnym głosem śpiewał tę piosenkę pod sączącą się muzykę w barze. Znał kontekst.
Ciarki przechodzą nawet nie wtedy, gdy widzi się mundur chłopca śpiewającego zwrotki, lecz gdy coraz więcej i więcej osób powstaje z tym zapałem w oczach, z tym ogniem w głosie i przyłącza się do chóru.
Oni to tak zrobili: uwiedli pięknem wiary i nadziei, że jutro należy do nas, do mnie i dzięki temu aż takie rzesze przyłączyły się do tego śpiewu. Kto mógł wiedzieć, że był to śpiew banshee...

24.12.08

brak smyczy

Tytuł z podwójnym sensem.
Dokładnie dziś, przed świątecznym weekendem, szlag mi trafił służbową kartę SIM. Nie doczytałam procedurnej procedury, która przewiduje taką sytuację i w związku z tym nie złożyłam odpowiedniego wniosku w odpowiednim systemie, nie dopilnowałam Mińka, by mi go zaakceptował, co za tym idzie, w sklepie firmowym nie załatwiłam dziś po pracy nic poza szczerymi życzeniami spokojnych świąt. I jestem bez służbowej komórki na święta, a może i dłużej. Gdyż Miniek ma wolne do drugiego stycznia. Po chwili niepokoju tą sytuacją uznałam, że w sumie nie ma tego złego: kto ma znać, ten mój prywatny numer zna, a na służbowy niech sobie przychodzą durne, rymowane, świąteczne SMSy i niech mnie ścigają kretyni z hotlajnu, którzy wierzą, że lenistwo w zakresie zapoznania się z procesem przepisania danych teleeadresowych usprawiedliwia trucie mi tyłka na minutę przed końcem pracy. O.
Był jeszcze drobny problem z uzupełnieniem konta na owej prywatnej komórce, ciśniętej nota bene gdzieś w kąt. Albowiem SMSy z jednorazowym hasłem do transakcji w mBanku przychodzą na telefon służbowy, zaś zepsuta karta SIM nijak nie była w stanie ich odebrać. Jednak, jak zawsze, flota zjednoczonych wiedźmich sił zaradziła i temu (dzięki, Kotbert, dzięki, Mag.gie!).

Drugie znaczenie jest o wiele smutniejsze: dziś w nocy zdechło się psicy rodziców. Niby się człowiek złościł, że szczekliwa i czasem podgryzajka bez powodu, ale jest bez niej cholernie pusto.

23.12.08

Wdech, wydech. Pięta, palce i do przodu.

O tym, co się ostatnio zadziało w moich prywatnościach, rozwodzić się nie będę. Nie uniknęłabym bowiem wynurzeń nie tylko o mnie, a winna jestem przynajmniej tę odrobinę lojalności. Dodam krótko, że z mojego punktu widzenia jest to porażka. Nie tylko moja, ale mimo to chyba najbardziej bolesna. Daję sobie czas na przepracowanie bólu i zrozumienie swoich błędów. Czy przyjdzie mi kiedyś je ponaprawiać - nie wiem i na tę chwilę wiedzieć nie chcę.

Tymczasem słucham namiętnie Skunk Anansie, zachwycona i muzyką, i tekstami, święta omijam myślą jako zło konieczne, które trzeba przetrwać, jak co roku oraz planuję w sobotę wyjazd do Torunia (rzecz jasna, na zlot fanek pewnej teraz już podpoznańskiej pisarki). I kilka miłych spotkań w tak zwanym międzyczasie.

W pracy znów kroją się zmiany, podobno konsultanci HL mają przejąć część obowiązków korespondencji, co napawa nas zrozumiałym lękiem. Miniek uspokaja, że prócz mejli, bo ten proces by obsługiwali, jest jeszcze mnóstwo innych spraw i sposobów, na jakie klienci piszą, więc chleba nam nie odbiorą. Niemniej tym bardziej gratuluję sobie ucieczki z HL, bo tu przynajmniej do roboty mam jedno: pisać! A na HLu musiałabym odbierać, sprzedawać i pisać. Trochę za dużo jak na jedną, mającą mocne postanowienie schudnięcia Szprotę (trochę tym postanowieniem chwieje pyszny sernik przyniesiony przez MamęPodziomka wczoraj. Ale przecież nie może on tak leżeć i się marnować, prawda?).

A do poduszki mam "Piekło pocztowe" Pratchetta. Nie jest dobrze, ale dam radę.

20.12.08

Nie szpilmy komentarzy

"40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od dymu...
Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda,
tu trzeba, że się tak wyrażę,
przyszpilić jakieś komentarze"
K.I. Gałczyński, Inge Bartsch

Nie, komentarzy szpilić nie będę. Dzieje się tak, że brakuje mi słów, dlatego podpieram się innymi, już napisanymi, zamiast szukać w sobie tych, które istnieją pod pozorem milczenia.

16.12.08

One of my turns

Jeśli ktoś znajdzie lepszy muzyczny opis końca miłości niż pierwsza część tego kawałka, niech da znać.






[Groupie:] "Oh my God, what a fabulous room!
"Are all these your guitars?"
[Film in background:] "I'm sorry sir, I didn't mean to startle you!"
[Groupie:] "God, this place is bigger than our apartment."
"Uh, could I get a drink of water?"
[Film:] "Let me know when you are entering a room" Yes sir!"
[Groupie:] "Ya want some? Huh?"
[Film:] "Yes"
[Groupie:] "Oh wow! Look at this tub!"
"You wanna take a bath?"
[Film:] "I'll have to find out from Mrs. Bancroft what time she wants to meet us, for here main..."
[Groupie:] "What're you watching?"
[Film:] "If you'll just let me know as soon as you can....Mrs. Bancroft. Mrs. Bancroft..."
[Groupie:] "Hello?"
[Film:] "I don't understand..."
[Groupie:] "Are you feeling ok?"

Day after day
Love turns gray
Like the skin on the dying man
And night after night
We pretend it's all right
But I have grown older
And you have grown colder
And nothing is very much fun, anymore
And I can feel
One of all my turns coming on
I feel
Cold as a razor blade
Tight as a tourniquet
Dry as a funeral drum

Run to the bedroom
In the suitcase on the left
You'll find my favorite axe
Don't look so frightened
This is just a passing phase
One of my bad days
Would you like to watch TV?
Or get between the sheets?
Or contemplate the silent freeway?
Would you like something to eat?
Would you like to learn to fly?
Would ya?
Would you like to see me try?
Ohh, No...

Would you like to call the cops?
Do you think it's time I stopped?
Why are you running away?

15.12.08

...a dziś chodzi.

Dziwne. Dziwne.
Zapuściłam mu Kaspersky'ego i niech skanuje.
Dziś jest taki dzień, taki poniedziałek, taki mróz, że właściwie tylko to mnie obchodzi.
Co ze składem na Sylwestra - nie wiem i mam to gdzieś.
Co z moim urlopem - jak wyżej.

14.12.08

Trudne życie gadżeciary

Póki gadżety funkcjonują poprawnie, pławię się w poczuciu bycia dżezi, łaskawie przyjmuję hołdy i zachwyty tudzież intensywnie i radośnie z nich korzystam.
Gorzej, gdy działać przestają.
Za starych czasów bez komórek i kompów wzruszyłoby się ramionami i poszło poczytać lub nawet nawiązywać międzyludzkie więzi. Aktualnie odczuwa się niepokój, deprywację i ocean adrenaliny.
Cóż, sam tegoś chciał, Grzegorzu Dyndało.
Otóż nosząc Pierdolca do pracy w pewnym momencie zyskałam świadomość, że dzięki lokalnemu hotspotowi mam szybki i niereglamentowany dostęp do internetu. Kolega Paweł, którego uprzejmości zawdzięczam login i hasło do hotspota tudzież wożenie mojego krągłego tyłka z- a ostatnio również i do- pracy uznał, że to nie może się zmarnować i przez ostatnie trzy dni trwał na moim netbooku festiwal torrentów, głównie uwzględniający odmęty percepcyjne seriali Prison Break czy Stargate Atlantis (to dla Pawła, ja pozostaję wierna House'owi), ale także filmów, na które z różnych przyczyn nie miałam okazji wybrać się do kina. No i stało się to, co musiało się stać.
Początkowo nie działo się nic. Komputer działał, ssał, gdy Minio podłączał się do hotspota, siłą rzeczy nieco wolniej, niemniej co pewien czas wyświetlał cieszący oko komunikat, że oto kolejny plik się pobrał. Wczoraj, gdym oddaliła się na krótką fajeczkę z koleżanką Ponczem, zgasł, pomyślałam, że zahibernował, więc dokonałam restartu. Po czym Pierdolec wpadł w jakąś pętlę czasową, gdyż zaczął się rebootować co minut kilka, z uporem godnym lepszej sprawy. Zdołałam wyeliminować jedynie kwestię zasilania: czy to pod kablem, czy na samej baterii, zachowywał się tak samo.
Good news is mam wsparcie techniczne w Komputroniku. Bad news was sobota, popołudnie, które zamierzałam spędzić u Miau, a Komputronik w, bagatela, Poznaniu. Szczęśliwie do Miau późnym wieczorem przybyli sis Mag.gie zwana Fefką i jej mężczyzna R., któremu po kilku magicznych sztuczkach, jak mniemam, dążących do obwąchania wpisów w rejestrze, udało się ustalić, że to problem software'owy i nawet namierzyć pliczysko, które mi te szkody czyni.
Zatem spróbujemy je usunąć. A jak to nie zadziała, to C: format i już nie żyjesz, skurwysynu.

10.12.08

Czarownice radzą

Breblebrox
Po pierwsze: jako klasyczne emo depresję mamy wpisaną w nasze osobowości niczym huba w drzewo. Po drugie: jak maseczka zastygła, to pal sposobem 'na mechanika', czyli trzymając papierosa zębami w kąciku ust. Po trzecie: zapomniałam co po trzecie.


Szprota
Po trzecie idą święta. Nie wiem, co to ma do rzeczy, ale może chciałyście
wiedzieć.


Kotbert
Ja bym chciała wiedzieć, którędy.

Szprota
przez żołądek do serca, oczywiście.

Wklejam to, gdyż hołduję zasadzie powtarzania swoich dowcipów. Utrwala się wtedy innym, że mam poczucie humoru.

8.12.08

Sabat

Sabaty są ostatnio u Miau (chociaż domagam się, by najbliższy był u mnie), na głębokich Kurczakach, gdyż skoro dysponuje ona apartamentem, popada w szał gościnności, napycha nas żarciem, herbatą, kawą i, oczywiście, manikurą. Zważywszy, że ZDiTowi niechcący zostawiło się bardzo sympatyczną linię 16, tworzącą bardziej łódzką i regionalną niż Łódzki Trup Regionalny strzałę północ-południe, jeżdżę chętnie. A gdy aura siąpiąca, a wichry porywiste, bez skrupułów wykorzystuję Breble, mieszkającą wszak zaledwie jakieś 4km ode mnie.
Wczorajszy sabat był z gościnnym występem Babeli snującej kompromitujące wspomnienia z dzieciństwa Miau i siejącej babą mak z Borysem. Ponieważ jednak dymiłyśmy, jak to w czasie sabatu, na potęgę posępnego czerepu, Babela manifestowała się raczej akustycznie za zamkniętymi drzwiami pokoju Boryska.
W obliczu niedoboru siedzeń pasujących wysokością do kuchennego blatu Miau drogą przekupstwa zgoniła Macieja z najbardziej dopasowanego rzeczonym wymiarem pufa stojącego przy PC-cie i skupiła się na ogryzionych skórkach Breble. Maciej zasiadł na kanapie, boleśnie oddalony od kompa i gier, zeszklił wejrzenie i zawisł nim w przestrzeni, popadłszy w głębokie milczenie, a być może nawet i refleksję. Stan milczenia nie był wprawdzie drastycznie różny od stanu normalnego objawianego przez Macieja, jako że jednak był zmuszony przebywać w bezpośredniej bliskości naszych bujnych osobowości, zaczęłam naprędce kombinować, czym by go zająć, by nie stanowił sobą wyrzutu sumienia. Nudził się bowiem ewidentnie, aż żal było patrzeć. Błysk geniuszu kazał mi go zagadnąć o kości k6 w ilości sztuk pięciu, po zadziwiająco energicznych poszukiwaniach w czeluściach apartamentu odnaleziono taką ilość i nagle okazało się, że Maciej mówi, nieźle się bawi i ma wcale przyzwoitego farta w kościach. Bank jednokowoż rozbiła Mag.gie, wygrywając dwie z trzech rozgrywek tysiąca. Zasłaniała się potem szczęściem debiutanta. Jako doświadczona kościara donoszę, że zjawisko farta początkującego występuje w przyrodzie bardzo rzadko, tak samo zresztą jak stałe powodzenie czy stały pech w tej grze. Passa jest passa, przychodzi i odchodzi.

Ciężki tydzień rozpatrywania reklamacji za mną, pięciodniówka z sobotą włącznie przede mną. Dziś obudzono mnie zaledwie dwukrotnie, gdyż jakoś nikomu nie chciało się zerknąć do grafiku i sprawdzić, czy aby nie mam wolnego. A mam. Miałam nawet chytry plan uprzątnięcia sypialni, ale dzień jest jakiś dziwnie leniwy i senny mimo dwóch kaw, a ostatnie dwa za to były przedziwnie intensywne: wczoraj sabat, przedwczoraj zaś przyszedł człowiek od pieca.
Określenie "piec" jest nieprecyzyjne. Jest to bowiem gazowy przepływowy ogrzewacz wody, w skrócie i prawdopodobnie niepoprawnie zwany boilerem. Po napływie mamony za wyrównanie podwyżki i z reklam uznałam, że jest jej wystarczająco, by zainwestować w taki sprzęt, jako że dotychczasowy piec pamiętał czasy Gierka, wisiał na słowo honoru nieodpornej na kwasy rury, miewał secesyjne fanaberie i groził wybuchem bądź przynajmniej satysfakcjonującym potopem. Secesyjne fanaberie objawiały się tym, że co pewien czas któraś z jego części ogłaszała secesję i odrywała się od członu głównego. Fraza, dodam, nie moja, lecz Huann, stosowana w odniesieniu do łódzkich kamienic. Piecyk przypominał je wdziękiem, charakterem i nieprzewidywalnością.
Człowiek od pieca miał zacne, rumiane, wąsiaste oblicze, szczerze i rozwlekle zachwycał się kotami oraz smakiem herbaty i właściwie wszystko robił w statecznym tempie biesiadnika za stołem. Skądinąd przesympatyczny człowiek, ale po jakichś czterech godzinach chaotycznej dłubaniny ciut mnie zgniewał i musiałam mu uświadomić, że nie mam dla niego całego dnia, wobec czego dyscyplinujemy się i do roboty. Skończył po pięciu, zawiesiwszy piękną nową termę Neckara i podłączywszy mimochodem kuchenkę gazową odziedziczoną po rodzicach, stosunkowo nową (uprzednio używana przeze mnie również pochodziła z czasów małej stabilizacji). Podsumował tabelkę, wymienił kwotę, którą uiściłam z lekkim bólem (żegnajcie mi dziś, wiśniowe martensy) i wreszcie poszedł. Ja zaś, zażywszy pierwszej kąpieli w wodzie podgrzanej przez nowy sprzęt poszłam również, odbyć hermetyczny, bo wypełniony wspomnieniami o Pianie Złudzeń wieczór u H. z udziałem Moostanka i Natalki.

3.12.08

kulturalno-poetycznie

idealnie przewidywalna struktura tęsknoty: wystarczy poczuć smak zielonej
herbaty lub skąpać twarz w dymie.
następnie projekcja: jem, spisz, śnię, pracujesz. zliczanie minut bez ciebie.
nieosiągalne odbicie stopy w zmarszczkach wody: postawić ja, by wpaść w twoje
ramiona.
a można inaczej: wystarczy, oparłszy dłonie na twoich kolanach, z bliska
popatrzeć ci w twarz. wtedy znika wszystko. światło świecy na twoich policzkach.
division bell. zapamiętam: to szczęście.
mam jeszcze czas.

1.12.08

O zlocie i nie tylko

Zlot fanek Małgorzaty Musierowicz zawsze jest dla mnie wydarzeniem, nawet jeśli w trakcie zlotu twórczość autorki jest traktowana marginalnie - no bo przecież na forum przewałkowało się już wszystko, nawet z tej najnowszej powieści.
Najświetniej jest wtedy, gdy schodzimy się na dworcu, kilka słabo sobie znanych lub zupełnie obcych bab w różnym wieku i zaczynamy z sobą rozmawiać tak, jakbyśmy znały się od dawna i dobrze. Oczywiście, to i owo na forum choćby się nie wiem, jak uważało, zawsze się o sobie napisze, na zamkniętej fejsbukowej grupie nawet jeszcze bardziej, niemniej sam fakt, jak uważnie się czytamy, daje pojęcie, jak bardzo uważne i wrażliwe są to osoby.
Tym razem zlot był w Łodzi. Myślałam: zawiodę je na Księży Młyn. Albo do filmówki. Jednak wszystkim udało się zdążyć dopiero na tramwaj przyjeżdżający o 16:51, więc przegoniłyśmy je tylko do Manufaktury, najpierw na pierogi, a potem na czekoladę. A potem długie nocne rozmowy u mnie przy herbacie. Złamałam też zasadę i pozwoliłam dziewczynom wypić u mnie po Redd'sie (ogólnie nie pozwalam wprowadzać do mnie do domu alko, ale uznałam, że zagrożenie jest stosunkowo niewielkie, a tłumaczenie, czemu proszę nie wnosić piwa, jakoś nieszczególnie mi tym razem wchodziło). Kotangens obdarzył dziewczęta łaskami baranków w policzek, a Kota pyskowała na nie ochryple.
Nie wiem, czy jestem uprzejmą i gościnną panią domu, ale na pewno się starałam. Wiem też jednak, że nie nadaję się do mieszkania z kimś: cholernie spinała mnie świadomość, że ktoś jest w drugim pomieszczeniu, że wejście tam może mu przeszkadzać, że może nie palić światła albo nie otwierać okna... Tłumaczę sobie jednak, że być może jednak zależy, kto jest w tym drugim pomieszczeniu i jeśli ktoś kochany, to tak nie spina.
Ewentualnie jestem nieuleczalną starą panną ze swoimi staropanieńskimi nawykami (i czarnymi kotami). I chuj :P

W pracy sześć nowych osób. Miniek wyciął numer stulecia i nie przyszedł. Chcę wierzyć, że naprawdę nie mógł. Cudowny zatem rozgardiasz, młodzi nie wiedzieli, jak, przed dłuższy czas nie mieli także co. Robić, znaczy. Ja do tego oddelegowana do back-upu reklamacji i rzecz to pewna, że jutro Pierdolca do roboty nie biorę, gdyż czyni mi nader zbędny przy i tak przesadnie twórczym chaosie dystrakt.
Niemniej jestem przeszczęśliwa, że wstaję o 7:30, nie o piątej piętnaście i mam jeszcze calutki wieczór wolny! I jeszcze nawet mogę poświęcić godzinę na stanie w kolejce na poczcie (bo listonosz od dźwigania bąbelkowej koperty dostałby wszak ruptury) i odebrać inferno midnight, które leży znakomicie.

30.11.08

pierwszy post z łóżka

Przyjechały do mnie dziewczyny z forum Fanek M.M., ułożyłam je spać, a sama usadziłam Pierdolca na kolanach, połączyłam się z telefonem przez bluetooth (modem pożyczyłam Miau) i sprawdzam pocztę oraz forum. Wygrałam aukcję na arabellę oyster!
O zlocie fanek kiedyś, jutro może, sympatycznie i z pierogami.
Chciałam tylko napisać, że miałam poczucie zalet przenośnego internetu korzystając zeń w komórce, ale z netbookiem jest jeszcze lepiej!

25.11.08

Z okazji imienin dostałam PIERDOLCA

Darujcież wulgaryzm, ale pierdolec ma swoją historię humorystyczno-sytuacyjną, połączoną z tarzaniem się w bieszczadzkich zaspach i nie wyrzeknę się go.

Pierdolec jest na punkcie netbooka, którego nie mieszkając nabyłam wczoraj drogą umówienia się z kolegą B. z salonu. Pojawił się on bowiem w rodzimej promocji jako miły dodatek do bezprzewodowego internetu, o którym już wcześniej przekonałam się, że u mnie w domu działa nie najgorzej - spokojnie wyciąga 1 Mbps.
Dla zainteresowanych - tutaj dane techniczne.


Netbook jest wielkości książki, z łatwością mieści się do plecaka, parametry ma porównywalne z moim PCtem, a do tego jest po prostu ładny i co najważniejsze - cudownie przenośny!
Tak. Jestem gadżeciarą. Sprawiało mi przyjemność zarówno obsiądnięcie mnie dziś przez ludzi z pracy "pokaż go, pokaż!", jak i sama świadomość, że oto pyk! i już mam w dupie zaporę internetową na pracowym kompie, mogę podyskutować z wiedźmami o stanikach albo z fankami M.M. na temat rozmiaru noszonego przez Pulpę. Same korzyści!

Cenowo dam radę, zwłaszcza że - werble! - dostałam podwyżkę. Relatywnie dużą. Na rękę będę mieć ponad dwie stówy więcej. Zasłużyłam na nią, ale cieszę się, że ktoś zauważył, że pracuję ciężko i dobrze.

22.11.08

skowyt urażonego melomana muzyki ciężkiej

"Urządzanie festynów, wywodził poeta, zaspokajało głębokie i naturalne potrzeby ludzi. Od czasu do czasu, twierdził bard, człowiek musi spotkać się z innymi ludźmi w miejscu, gdzie można się pośmiać i pośpiewać, nażreć do woli szaszłyków i pierożków, napić piwa, posłuchać muzyki i pościskać w tańcu spocone wypukłości dziewcząt. Gdyby każdy człowiek chciał zaspokajać te potrzeby detalicznie, wywodził Jaskier, dorywczo i w sposób nie zorganizowany, powstałby nieopisany bałagan. Dlatego wymyślono święta i festyny. A skoro są święta i festyny, to należy bywać na nich." Andrzej Sapkowski, Miecz Przeznaczenia, opowiadanie Trochę Poświęcenia

W czasach współczesnych dokładnie z tych samych powodów wymyślono imprezy firmowe. Jest na nich wszystko: śmiech i śpiew, wypas na szwedzkim bufecie, otwarty bar, muzyka i ściskanie wypukłości. Jest hałas, który zmusza do zrewidowania strefy intymnej, jako że jakiekolwiek rozmowy polegają na tchaniu w ucho cebulowymi od sałatek i piwnymi od baru usty. Jest tłok, który zmusza do poddania się rytmowi tłumu, nawet jeśli tłum faluje do Feela, a na gorących warg korale pcha się skowyt urażonego melomana muzyki ciężkiej. Jest rozluźnienie tego czy owego obyczaju, pary rozpierzchają się do przedstawicieli swoich płci, mężczyźni z tych par dumnie a ponuro sączą piwo podrygując nogą do taktu, dziewczęta zaś mają rumieńce, rozwiane włosy i krótki oddech. Niesparowani mężczyźni gną się w kibiciach, ramionach i kolanach, z zacięciem na twarzy wydźwigując partnerki w znanych od zarania dziejów tanecznych figurach i wodząc wokoło wzrokiem, czy wszyscy widzieli, jak sprawnie i nowatorsko ułożyli dziewczę w mostek, bądź, wręcz przeciwnie, w kołyskę.
Żony upijają się na uwodzicielki celem dowiedzenia, że prócz męża mogą jeszcze uwypuklić jakieś spodnie. Mężowie upijają się spuszczonych ze smyczy w tym samym celu. Single mają czkawkę. Ewentualnie zaciągają innego singla, niekoniecznie różnej płci, na parkiet lub w ustronny kąt mamiąc gibkością w tańcu bądź zrozumieniem w oczach. Sparowani z osobami spoza firmy pieszczą w sobie alienację. Niekiedy robią zaś to samo, co single, tłumacząc sobie, że to tylko taniec, to tylko rozmowa, a motyli w brzuchu każdy jest wart*.
Im dłużej chadzam na imprezy firmowe, tym bardziej to widzę. Tym bardziej też znajduję w tym jakąś przedziwną atrakcję, choć ustawiam się raczej w pozycji wyobcowanego obserwatora, który krąży pomiędzy grupkami znajomych, tej przytrzyma torebkę, tamtemu zdobędzie widelec do zgłębiania odmętów bufetu (no, czasem jest ustronny kąt i zrozumienie w oczach. Ale to jest wpisane w moją konstrukcję, tak jak gadżeciarstwo, koty, czarne ciuchy i długie paznokcie, w mniej więcej tej kolejności).

---

* motyle w brzuchu. Nie lubię tego określenia, jest big-brotherowe, nastoletnie, egzaltowane i przesłodzone. Niemniej trudno inaczej nazwać to wrażenie lekkiego emocjonalnego i erotycznego rauszu, gdy nagle się wie, że wysyłane przez człowieka sygnały są odbierane z przychylnością. Nie znam osoby, która nie lubiłaby tego stanu.
Chyba dlatego swego czasu lubiłam zakochiwać się na odległość i niepewność, tak, aby zdobywać te sygnały, kolekcjonować uśmiechy i znaczące słowa, od czasu do czasu zdobiąc je perełką: pocałunkiem w policzek lub uściskiem, które zawsze są tylko prezentami na pożegnanie. Ale przecież czasem zdarzało się, że przez podane na powitanie ręce przepływał prąd, wzrok przyciągnął jak magnes - i już nie było niepewności, tylko narastająca euforia i jeszcze większa tęsknota, bo wszak nie ma większej, bardziej bolesnej odległości niż szyba autobusu lub centymetry prześcieradła.

19.11.08

Ostatnie zmiany na popołudnie

Oczywiście, zastały mnie w nieokapturzonym płaszczu, dziwnie wolno jadącym Panem Busiku i zdecydowanie, bardzo nie w ostatnim dziennym autobusie linii 65. Na który może i bym zdążyła, gdyby Pan Busik odjechał 23:05, jak powinien, a nie 23:09, jak mu się, nie wiedzieć czemu, zechciało odjechać i dostanie się w 9 minut spod Wersalskiej do skrzyżowania Zachodnia - Limanowskiego przekroczyło jego możliwości.

Brak kaptura dokuczał o tyle, że na moje, ostatnio coraz krótsze włosy, sypało biało a puszyście i nie był to tym razem łupież. Szczęśliwie wiatr był zachodni i duł mi w bok, a przez moment wręcz w tył (jak widzę na new.meteo, wkrótce zmieni kierunek na południowy i przygna niż). W każdym razie nie czułam się jak Kamiński, no bez przesady. Doszłam za to do wniosku, że jednak lubię chodzić. Tak po prostu. Od pewnego czasu wysiadam w drodze do pracy przystanek (około kilometrowy) wcześniej, a z tej Zachodniej też mam, na oko, jakieś trzy kilometry spaceru. Nie jest to dużo, ale spytajcie samochodowych wozidupów, ile oni dziennie przespacerowują :P Przy czym, zaznaczam, nie przepadam za spacerami bez celu, typu niedzielny, uroczysty spacer do parku. Do parku chadzam się spotkać i to, jak moja wybujała biografia wskazuje, nie tylko za dnia.

Gdy miałam złamaną nogę*, najbardziej brakowało mi właśnie tego rytmicznego, dość spiesznego w moim krótkonożnym wykonaniu marszu. Marzyłam o chwili, gdy poczuję trawę pod bosymi stopami. Rehabilitację przechodziłam na działce u mamy Holly'ego, więc trawy było, dosłownie, w bród.

Nic to. Od grudnia zmiany 9:00 - 17:00, przynajmniej wszystko na to wskazuje. I nie będzie już nocnych pieszych powrotów w śniegi i zawieje. Będzie za to praca z powrotem w boksach, z ludźmi rozmawiającymi z klientami, więc trzeba będzie zainwestować w słuchawki (mam bowiem tylko takie do skype'a, z mikrofonem) i przycisnąć Michała o internet, by można było odpalić swoje last.fm.
---
*Stare, z 2000r. dzieje. Poszło się na Doorsowisko na Węglową C4 i, jak sama nazwa wskazuje, zaczęło się pogować przy Nirvanie, Smells Like Teen Spirit, niech ich drzwi ścisną. Wystrzeliłam z podskokiem w tym samym momencie, gdy na podobny pomysł wpadł Motłoh (tańczyliśmy, o ile pamiętam, wcześniej jakiegoś przytulańca i po temu znajdowaliśmy się blisko siebie). Motłoh już wtedy był kawał chłopa i po zderzeniu z nim jak usiadłam, tak wstałam po jakimś tygodniu, z nogą porządnie zagipsowaną do kolana, śmiesznym drutem w kości strzałkowej (wyjętym po serii bolesnych szczepionek przeciw żółtaczce) i po lawinie całkiem fajnych, szpitalnych wierszy.

14.11.08

Najlepsze wpisy na blogu

Przychodzą mi do głowy wieczorem, przed snem. Pewnie też tak macie, że ułożywszy się już do snu układacie sobie w głowie, co to się w ciągu dnia wydarzyło, albo co ma się wydarzyć nazajutrz. Ja w każdym razie dość mocno przepracowuję ten uzbierany w ciągu dnia zgiełk. A jak przychodzi do pisania posta, pomysły uciekają, zgrabne frazy idą w zapomnienie i z trudem odtwarzam to, co tak mi się pięknie w nocy ułożyło. Więc myślałam sobie o nowym mieszkaniu Miau, że ładne i nowe, i Miau przeszczęśliwa, i że jej zazdroszczę. Teraz wyjdzie ze mnie niewdzięczna sucz, no bo przecież tyle ludzi jest bez własnego kąta, wynajmuje mieszkania albo spłaca ciężkie kredyty w złotówkach, bądź, co gorsza, we frankach, a ja wszak mieszkanie mam - po babci. Duże. Trzypokojowe, z przestronną kuchnią, łazienką do tańczenia kankana i trepaka węgierskiego tudzież spiżarnią. Za duże. Taka refleksja nachodzi mnie zwłaszcza przy sprzątaniu (a odkurzaczyk mam mały, co sam nie jeździ i nie pierdoli). I przy zimnych miesiącach, gdy ten cały areał trzeba ogrzać, a wiekowej instalacji grzewczej idzie to gorzej niż średnio. Poza tym mieszkanie jest stare, ponure, nieprzytulne i mimo dużej ilości zalet, rodzice piętro niżej mają też swoje wady.

Tak więc chce mi się, chce mi się jak cholera nowego mieszkania. Zupełnie nowego, w ciepłym bloku, malutkiej kawalerki z balkonem na południe. Z różnych przyczyn realizacja tej chęci nie jest jednak w najbliższym czasie możliwa. Ale nie tracę nadziei.

Surrimprezka wyszła surr, bo pomimo moich wysiłków jednak nie doszła do skutku. Ostatecznie bowiem Holly, pod którego poniekąd ustawiałam szprotkanie, zaniemógł i wieczór sprowadziłby się do siedzenia z Aardem otoczonym gromadką psiapsiółek, żeby nie rzec: wielbicielek. A ja, abstrahując od kwestii ewentualnego otaczania Aarda uwielbieniem, tłumu nie lubię. Najczęściej jest bowiem wyższy, składa się z pleców woniejących naftaliną i potem oraz miejsc, gdzie dupa rozpoczyna swą szlachetną nazwę, woniejących jeszcze gorzej.

Pomijając to, po dość usilnych a daremnych staraniach zwyczajnie mi się odechciało. No i miało to być szprotkanie z okazji sześciolecia Utopii, a Pauliny z Opoczna niewiele mają z Utopią wspólnego.

Holly, zwany również Luc'em od listopada pracuje ze mną, niekiedy nawet w tym samym budynku, aktualnie szkoląc się intensywnie i cierpiąc męki porannego wstawania.

Dziś zaś uświadomiłam sobie, że jak dobrze pójdzie, będę mieć w pracy również omal rodzinę, gdyż na rozmowę kwalifikacyjną została zaproszona dziewczyna... hm, w sumie to wujka, brata mojej mamy. Wujas jednakowoż wygląda na tyle świeżo, że koleżanka Ponczu, która miała przyjemność go poznać, nie wierzyła, gdym jej powiedziała, ile ma lat. Nie wiem, czy Agnieszka (dziewczyna wujasa) przejdzie dalej, bo z kompem sobie radzi średnio, ale jeśli tak, to, no cóż, będzie dziwnie.

W pracy ożywcze zmiany.
Primo: za chwilę opuszczamy miły, przytulny pokoik i przenosimy się na piętro trzecie wraz z telemarketingiem. Będzie mniej ciszy przy gadających ludziach (chociaż telemarketing jednak rozmawia spokojniej niż takie, na przykład, płatności), a za to bliżej Breble i reszty tak przeze mnie lubianej ekipy z telemarketingu.

Nadto od grudnia dochodzi do nas sześć nowych osób, z których znam dwie.

Nawiasem mówiąc, koleżanka H. tak się intensywnie dopytywała Minia, czy będą jacyś faceci, że aż koleżanka K. z reklamacji nie strzymała i spytała, czy H. szuka męża. Poleciało trochę kłaków w związku z tym :D Ale skądinąd się H. nie dziwię: pomijając Minia, który jako mocno zajęty przez szalenie atrakcyjną dzieweczkę, zresztą przyjaciółkę H., nie nadaje się na obiekt westchnień, w teamie mamy jeszcze tylko Pabla. Który nadaje się jeszcze mniej. No nikt mnie nie przekona, że facet emocjonujący się programami typu You Can Dance może być interesujący!
No a skoro motywacją do pracy nie jest praca (a w przypadku H. zdecydowanie nie jest), to obiekt westchnień jest niezłą motywacją zastępczą. Dobrze, że ja nie muszę takiej szukać.

Na n-k odezwała się do mnie kumpela ze studiów, niejaka Efka (Aardzie: tak, ta Efka z Crime'u Szproty) - urwał nam się kontakt parę lat temu, a byłyśmy wszak nawet razem w Holandii i co pewien czas chodziło po mnie, co tam też u niej. Planuję spotkać się z nią w przyszłym tygodniu jakoś od rana (raz się zwlokę wcześniej niż o ulubionej 11:00, no już trudno).

Tymczasem last.fm wylosowało Clannad (mam wrażenie, że im później, tym bardziej chilloutową muzykę losuje), a na mnie czeka coś tam czegoś Sapkowskiego. Jutro nabywam "Sprężynę" M. Musierowicz i jeśli mój podmuch filantropii będzie trwały, również dla mamy "Wieżę z klocków" K. Kotowskiej.

11.11.08

Dzień Wikinga!

Przebąblowuję ten wolny czas. Wczoraj to jeszcze doznałam szwungu, zatańczyłam z odkurzaczem i poleciałam się sabacić do Kotbert, ale dziś to już jestem nierób maksymalny. Nawet wiedźmina nie odpaliłam, klikam tylko po forach, zapalczywie biorąc udział w dyskusji o surrimprezce na sześciolecie RU, której najprawdopodobniej w ogóle nie będzie :P i słucham sobie swojego własnego last.fm - udało mi się skomponować wcale fajny, mocny zestawik. Przyznam, że trudno się oderwać: wrzuciłam kilku czy kilkunastu wykonawców, a radyjko mi odtwarza, co ma w zasobach tychże wykonawców, losowo, więc jest element niespodzianki.

7.11.08

Tromba jestem. Trombocytozoidalna.

W banku krwi jest sympatycznie, ciepło, stoliki kawiarniane, wielka tablica z informacjami, co dyskwalifikuje człowieka jako krwiodawcę (do przeczytania tu), kwestionariusz do wypełnienia, wypasiona waga elektroniczna, która pokazała mi 54 kg (aaaaaaaaaaaa!!!!). Najpierw biorą trochę, badają, a potem, jeśli badania wychodzą okej, biorą 450 ml. Mnie nie wzięli, gdyż jak się okazało mam podniesiony poziom płytek krwi. Ponieważ jestem sama sobie House'em (skądinąd znielubiłam Obamę po tym, jak w dzień wyborów nie wyemitowano odcinka siódmego sezonu piątego), stwierdzam, że na ów stan mogą mieć wpływ: przebyta nie tak dawno infekcja, opłakany stan uzębienia, jak również doustna antykoncepcja.
Zapraszamy za dwa tygodnie, z naciskiem na zaleczenie zębów.
Tymczasem spotkałam cztery osoby z pracy, uśmiechające się porozumiewawczo "co, też długi weekend?". Ano jednak nieco krótszy. Ale i cztery dni nie do pogardzenia. Będę się oddawać przyjemnościom po uprzednim rzetelnym wysprzątaniu chałupy. Mam jakąś fajną nową przygodę w Wiedźminie bowiem i co najmniej jedno miłe spotkanie :D

Newsletter z pola bitwy z koleżanką H.: podpisała kazionne karteczki jako swoje, gdyż, jeśli kto potrzebuje, może sobie wziąć z szafki, a nie zabierać jej z biurka. Nie pytajcie mnie, czym się różnią kartki z szafki od tych z biurka i czemu to ona nie może sobie wziąć, skoro ich zabraknie. To nie na moje pojmowanie. Wytarzałam się jednak ze śmiechu.

5.11.08

Jestem wredna mameja bez cienia miłosierdzia

I nawet trochę żałuję, że koleżanka H. nie dostała bardziej po nosie.
Dramatis personae: H., kolega B. (sympatyczny introwertyk i kociofil) oraz reszta z popołudniowej zmiany korespo i reklamo.
Tło wydarzenia: wybory prezydenckie w USA. Większość z nas popiera Obamę, dyskusja nie jest zbyt zaciekła w związku z tym.
Koleżanka H.: -A ja dziś oglądałam program, gdzie mówili o pierwszych wyborach prezydenckich w Stanach w 1618 roku.
Nie znam się. Z historii miałam mierną albo jakąś dostateczną co najwyżej. Z XVII w. pamiętam tyle, że albo nas Szwedzi, albo Rosja, a z rzadka my ich. I że szlachta miała wtedy przywileje. Od zajebania przywilei. Ale to tysiąc sześćset mi nie brzmiało. Jakoś.
Kolega B. :-Hmmm, jesteś pewna? W 1620 właściwie zaczęła się dopiero kolonizacja brytyjska. W 1618 to tam byli Hiszpanie. I trochę Indian.
Możliwe, że jeszcze chwilę się poprzepychali, co się działo w tych czasach na rzeczonym kontynencie, ale się na moment wyłączyłam, zastanawiając się, czy wikipedia prawdę mi powie.
Koleżanka H.: -Ty, B. zawsze musisz podważać, co ja mówię. Co bym nie powiedziała, to ty masz jakieś ale i wiesz lepiej. A ja też czasem coś oglądam i czytam, wiesz? Szkoda mi czasu na dyskusje z tobą!
Sprawdziłam dopiero teraz i oczywiście wstyd mi, że musiałam jednak sprawdzać, zamiast to wiedzieć. Naturalnie B. miał rację. Na ile go znam, H. zahaczyła o temat mu bliski i nie zdzierżył farmazonów. Nie zdzierża, z tego, co zaobserwowałam, rzadko.
I ewidentnie nader wszystko wielbi święty spokój, bo odpuścił temat.

Hm, wygląda na to, że obgaduję H. Jestem z nią w tym tygodniu na jednej zmianie i gratuluję sobie umiejętności wyłączania się na nią. Czasem jednak się nie da. Generalnie mnie śmieszy, bo jest szalenie złośliwą ekstrawertyczką i jeśli mnie coś przeszkadza i wiję się z poczucia winy, że jestem wredna mameja bez cienia miłosierdzia, skoro mnie przeszkadza, to H. bez krępacji na pełen wygar wyrazi opinię, że ją to drażni. A drażni ją wiele. Myślę, że ja też i jakoś nie spędza mi to snu z powiek.
Niemniej czasem przesadza. Kilka dni temu bardzo się zdenerwowała, że ktoś użył JEJ szablonu. Krótkie wyjaśnienie: nasi klienci piszą do nas w na tyle ograniczonym zakresie tematycznym, że na najczęściej poruszane kwestie każde z nas ma już uskładaną pokaźną kolekcję szablonów. Nowa taryfa? Proszę bardzo, oto warunki migracji. Wyłączyć usługę SMSem? Proszę bardzo, oto komenda, sprawdzam tylko taryfę, jeśli SMS jest płatny. Zdjąć simlocka? Proszę bardzo. Itd. Ja do tego praktycznie nie kasuję dłuższych pism, tworzonych najpierw w Wordzie, więc nader często moja praca to nie klepanie w klawiaturę, tylko kopiuj-wklej. Co nie oznacza, że jak sprawa wymaga większego zaangażowania (dobór taryfy, wyjaśnienie, co dostarczył kurier i czemu w takim stanie), to wklejam gotową odpowiedź :P
Szablony krążą, sama używam kilku zrobionych przez Ewę, wysyłam też innym swoje, zwłaszcza gdy dotyczą nowych promocji czy usług. Widywałam już swoje szablony w użyciu przez ludzi z Wawy i przyznam, że moją reakcją było raczej zadowolenie, że ktoś uznał, iż mój szablon jest na tyle zgrabnie napisany, że się nada.
Umówmy się, że wyjaśnienie, jak np. zmienić usługę na I-BOA da się zawrzeć w ograniczonej ilości sformułowań i trudno tu mówić o prawie autorskim.
Ale H. uznała, że ktoś bezczelnie skorzystał z jej ciężkiej pracy i jak śmiał!
Hyhy. Takie mroczne.

Miau chora. Angina ją dopadła. A ja na popołudniówki i nawet nie mam jak chorej nawiedzić! Może w piątek dokonam pierwszego w swoim życiu krwiodawstwa i dzięki temu zyskam wolny dzień na sabat. I ewentualnie wolny późny wieczór na inne przyjemności.

2.11.08

Alternatywa

Alternatywa to znaczy: albo — albo. Wie się takie rzeczy. Albo tańczyli ze mną, bo bawił ich ktoś zabłąkany ze szkolnego świata, albo mam sex-appeal jak Marlena Dietrich. Ja się naturalnie skłaniam do drugiej ewentualności. Dlaczego, pytam, się, nie?

To nie ja, to Halina Snopkiewicz i jej Słoneczniki, lektura (nie jedyna, rzecz jasna), na której wyrosłam duża, okrąglutka. Sam początek, jak dla mnie, należy do jednych z najlepszych pierwszych zdań w literaturze: "Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze brzmi". Dalej jest różnie, pamiętnik jest z końca lat 40-tych i początku 50-tych, z całym dobrodziejstwem reformy szkolnictwa, ZMP i pisania jednak po linii, ale ogólnie lekko, zabawnie i z bardzo, bardzo sympatycznym dystansem do samej siebie w wykonaniu głównej bohaterki.
Zatem albo - albo. Albo Amerykanin Arthur, coach-surfer przybyły do BrebleBrajtów mówił do mnie najprostszą z możliwych angielszczyzną, albo jestem House'em tegoż języka, który już nigdy nie będzie dla mnie obcy. Ja się, naturalnie, skłaniam...
Och, oczywiście, że moja angielszczyzna jest średnia i rodem z amerykańskich seriali. Nadużywam zwrotu "I guess" i lecę polską składnią. Ważne jednak, że rozumiałam praktycznie wszystko i właściwie wszystko, co chciałam powiedzieć, wyartykułowałam bez większego potu, znoju i bicia w twarz. Czyli, kurna chata, normalnie daję radę :D

Ponadto: przelot nad łódzkimi cmentarzami dość bezbolesny. Nie napotkałam żadnych starych rodzinnych prukw, które by biadały nad moim stanem cywilnym czy rodzinnym (mamy nie liczę, zwłaszcza że biada stosunkowo rzadko). Potwierdziły się tylko moje przypuszczenia co do dość odległego członka rodziny, że ma problemy z alkoholem - niechcący podsłuchałyśmy z mamą rozmowę. A mówiłam pół roku temu, że jakoś dziwnie rozdygotany jest.

H., nakarmiony przez chatkowych lezie na Gorca i pewnie już na nim śpi. Pod wiatą.

Mam dobry humor, bo jeszcze jeden dzień wolnego i tydzień na popołudnie. Więc się wyśpię. Będę mieć olśniewającą cerę. Prawdopodobnie.

31.10.08

Uzbierałam pięć komciów

To mogę zapodać następny wpis :P

Stan na ostatni dzień pazernika, mięsiąca oszczędzania: po szóstym odcinku piątego sezonu House'a. Się dzieje. Ho. Ho. Ale póki wszystkie wiedźmy nie obejrzą, nie będę spojlerować.

Ponadto jestem po wypłacie i nie ruszając się z domu wydałam dziś (tak, dziś, po północy) kupę pieniędzy. Ponadto w pracy nudno, gdyż ok.19:00 kończą się podniecająco ciekawe mejle i zaczyna odtwórcza dłubanina w zmianach teleeadresowych. Wczoraj miałam przynajmniej zajęcie szukania faceta z tego artykułu. Znalazłam go. Od razu mogę powiedzieć, że dziewczyna z monitoringu albo miała na myśli ogólny dostęp do internetu - ten faktycznie wyłączyła w trakcie rozmowy z tym panem - albo nie umie obsługiwać aplikacji dającej informacje o stanie usług na koncie klienta. Gdyż ta, która spowodowała całą lawinę nieszczęść, EraMail, została wyłączona w czerwcu. Tutaj dodam, bo dziennikarzyna oczywiście nie był łaskaw tego jasno napisać, że samo wyłączenie usługi nie oznacza, że telefon nie ma możliwości połączenia z internetem - pozostaje aplikacja, nie mówiąc o tym, że w telefonie używanym przez klienta jest także możliwość, w ustawieniach wiadomości, skonfigurowania klienta poczty. Zaś za stan techniczny aparatu, poprawność jego funkcjonowania czy wreszcie umiejętność posługiwania się telefonem, no, wybaczcie mi, mili państwo, ale operator nie odpowiada, co zresztą jest zawarte w regulaminie świadczenia usług telekomunikacyjnych, każdego zresztą operatora. Polecam tę lekturę tym, którzy mają w tym względzie wątpliwości.

Wracając do stanu: otóż jestem, dla odmiany, słomianą wdową. Dziś zostałam obudzona o 9:00 SMSem sławiącym walory szarlotki na Turbaczu. Jutro wolne i sabat, i miły gość po południu. Jest dobrze. Teraz. I tylko to się liczy.

26.10.08

Para-petting, imiening, urodzining

Się odbył wczoraj, w sobotę znaczy. Czciliśmy KotRedów na oficjalnym otwarciu nowego mieszkania, Miau imieninową i Karolinę urodzinową. Czczenie polegało na ssaniu sziszy, nasłuchiwaniu i generowaniu śmiechów abderyckich i homeryckich zarazem, snuciu planów obchodów sześciolecia Utopii, pożeraniu wszystkiego w zasięgu ręki, spiesznym wypisywaniu kartek obiektom czci, namawianiu Karoliny na przeprowadzkę do Łodzi, namawianiu przez Karolinę wszystkich do przyjazdu do Szczecina oraz obgadywaniu struktur nieformalnych nie mających struktury. Dziewczęta jeszcze wyprodukowały sobie zajebiste pazury, oczywiście za sprawą Miau, która generalnie trzęsła na nas brodą ze wzruszenia. No ja myślę, się wszak starałyśmy!
Niedziela zapowiadała się fatalnie, mimo pięknej pogody. Bez wnikania w szczegóły miałam humor emo w dole (choć nie wiem, czy nie popełniam tautologii) oraz w dupie pogodę, jenoty i zniewieściałych gdańszczan. Lubię się bowiem nad sobą porozczulać, zawsze mi to dobrze robi, a tym razem miałam sporo ku temu przesłanek, nie tylko z mojej własnej winy. Ale najpierw Mag.gie mnie wyciągnęła na spacer z Polinderem do parku. Polinder był średnio spacerowy, więc uwiązałyśmy go do ławki, same na niej zasiadłyśmy i oddałyśmy się zwierzeniom. Przy czym muszę nadmienić, że nie bardzo dopuszczałam Madzioszka do głosu. Polinder dopuszczał się sam, broniąc naszej ławki jak lwica Elza przed rolkarzami, ratlerkami na kurzych łapkach i czarnymikozaczkami.com.pl.
Następnie zostałam Najdżellą kurzego cycka. Rzadko gotuję, bo z racji bliskości rodziców utarło się, że obiady jadam z nimi, a na nieśmiałą supozycję całkowitego przejścia na własny garnuszek usłyszałam niegdyś obrażone "Już ci moje obiady nie smakują?!". Ponieważ smakują, i to bardzo, kwestia upadła. Tym razem jednak rodzice szli na proszony obiad, mama słusznie uznała, że dla mnie pichcić nie będzie, bo mam dwie ręce, pozostawiwszy mi jeno pierś kurczęcą w stanie surowym. W misce. Głupio mi było mówić onej piersi "u, brzydki jesteś, kochasiu" jak pewna Gabriela do pewnego morszczuka, zapewniam jednak, że na co dzień widuję ładniejsze piersi. Skroiłam ją zatem w paski, skropiłam cytryną (nie, nie pomyliło mi się z rybką. Octu, jako produktu alkoholowego, nie używam), skruszyłam, jakby rzekł Pascal, minikosteszkę knohrrhha czosnkową, posoliłam, dodałam curry. Po namyśle chlupnęłam nieco przyprawy do zup, opartej na maggi, który, jak się właśnie doczytałam na wikipedii, jest po prostu bulionem w koncentracie.
I zostawiłam to całe towarzystwo, skupiając się na pracowitym odmierzaniu szklanek wrzątku i ryżu. Gdy uznałam, że chuj z proporcjami i wwaliłam ryż do wrzącej wody, nastał czas bólu, krzyku i dużej ilości bicia w twarz... wróć, sięgnęłam po obieraczkę i zawadiacko zawinięty nożyk celem poczynienia surówki. Zatchnęło mnie nieco przy odnalezieniu w zapasach mamy jednej rachitycznej marchewki, ale po krótkiej konsultacji pozyskałam pozwolenie na wyczynianie z tą marchewką dowolnych harców. Na sprośności się w każdym razie nie nadawała, więc unicestwiłam ją na tarce w towarzystwie połówki jabłka (w drugą połówkę, oczywiście, nie wierzę). Całość została potraktowana odrobiną soku z cytryny.
Dodam, że cycek wyszedł z tej opresji szalenie aromatyczny, mięciutki w środku, a na zewnątrz chrupiący, ryż zaś uznał za stosowne ugotować się na sypko i mimo nieco wyparowanej wody nie przesoliłam drania.
Całość wyglądała tak:



Wieczorem coś nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Niby to oglądałam Mentalista, niby to dyskutowałam po forach i fejsbukach, ale jakoś tak chaotycznie. Przypomniało mi się zatem, że Aard zapraszał na karaoke. Na karaoke była też Lea, z którą chyba po raz pierwszy miałam okazję sobie pogadać, mimo bowiem długoletniej znajomości nigdy nie było okazji. Ze śpiewem produkował się Aard i jak zwykle szło mu dobrze, a z Niu Jorkiem wręcz znakomicie. Niemniej lokal, prócz karaoke był również mocno dyskotekowy, co zaskakujące, nabrał tej cechy w wymiarach omal bolesnych o dość dziwnej jak na niedzielę porze, bo ok.22:00. Bardzo sympatyczny wieczór z dwojgiem myślących ludzi. Nie żebym nie miała okazji często doświadczać :P

24.10.08

Uprzejmie donoszę

że jednak się z lekka rozłożyłam, co oznacza głównie odpoczynek przed kompem i miłe, przekonujące L4 do poniedziałku włącznie. Skomasowany atak leków sprawił, że wczorajszy dzień w dużej mierze przespałam, a dziś, z lekkim jeno katarem i ciut osłabiona, czuję się omal jak zdrowa, piękna boginka (por. krowa w wykonaniu Teufla).
Nadmieniam jednocześnie, że ogólnie jednak jestem rozdrażniona, pełna zadziwiających nawet mnie pokładów złości i braku miłosierdzia. Żeby nie było, że nie uprzedzałam.
Aha, The Wall znalazłam na dysku. Zdaje się, że mimo wszystko obejrzę. Jak zawsze co kurwatrzy lata :/.

21.10.08

Z cyklu: jak wiedźmy na sabat się zmawiały

Miau
Czy miałam coś komuś jeszcze przynieść, oprócz House'a?

Breblebrox
Przynieś jeszcze swoje świeże powietrze, będziemy oddychały. Nim.

Miau
Czyste! Czyste!

Mag.gie
A ja mam REC wziać. I lakier. I coś jeszcze?

Szprota
Ja wezmę mleko do kawy.

Kotbert
A ja swoje blade usta.

Szprota
Bo któż do nich tak pasuje, jak my, jahuuu.

19.10.08

Teklak says and as always he's right

"Kocham Warszawę. Tą trudną miłością, jaką darzy się najbrzydszego szczeniaka z miotu, tego co to składa się z jedenastu ras, ma trzy nogi, pół ogona, jedno ucho, parcha, wrodzoną dysplazję, zaropiałe oczy a z pyska śmierdzi mu kupą. Żal mi tego miasta, bo rządzą nim ludzie, którym nie powierzyłbym opieki nad pustym kartonem po chińskich trampkach."
Widać, że nie miał okazji pobyć w Łodzi na tyle, by ją pokochać. Ciekawe, jakim obrazem opisałby miłość do tego miasta ;)

Jest mi chujowo. Nawet nie chodzi o to, że zataczające coraz szersze kręgi choróbsko anginopodobne wreszcie zasadziło się na mnie i mam zmysłową chrypkę Kasi Figury po utracie prawa jazdy. Zwłaszcza, że to, co najbardziej w chorobie męczące: gorączkę, ból w stawach i katar muszę umieścić w tabelce w kolumnie "nie dotyczy". Inne są sprawy i mam wrażenie, że zbliżam się do rozdroża: na wschód pójdziesz, nie wrócisz... Przede mną pewne rozmowy i decyzje; nie tylko ode mnie zależne i na razie nie umiem ocenić, jak bardzo będą nieodwracalne.
Myślę, że to dobra okazja, by obejrzeć większość trzeciego sezonu House'a i być może The Wall, którego, mam szczerą nadzieję, nie wywaliłam z dysku w ferworze ostatnich porządków.

...

krew zostaje na ostrzu, ale ognia pod szkłem nie utrzymasz.
są tacy, którzy idą w ogień nie dla przyjaźni, lecz dla szabru.
koc nie ochroni od skrytobójczego ciosu,
chociaż gdy konają królowie, ogląda to cały dwór.
miasto się gotuje. w kuźniach szczęk stali.
tam wir białych protestantów, tutaj krzyż celtycki. krew płonie zemstą.
otwórzcie wrota, czas zacząć.

17.10.08

W pęthałzie Miau


Miau jak zwykle nas napasła, obmalowała paznokcie, dała obejrzeć House'a. Rozstałyśmy się ciut przed północą.

15.10.08

A takie zdjęcia robimy


Z k660i

Się przejaśnia

Ponuroście mnie dopadły, bo to człowiek wstaje, a tu ciemno, gaśnie mi w piecyku świeca, więc prysznic ostatnio biorę z przerwami na wymknięcie się, zmokniętą, do kuchni, zażegnięcie płomyczka i powrót pod mile ciepłą strugę i takie różne drobiazgi, co niby nic, a skrzeczą. Chociażby koci żwir, jakiś byle jaki kupiony, który rozpuszczał się w nader drobny pył, będący absolutnie wszędzie, więc powrót do domu, zamiast polegać na zasiądnięciu po turecku z kawą przed kompem, zasadzał się na tańcu ze szczotą.
Ale to naprawdę drobiazgi i już się biorę w garść i nie labidzę.
Dziś przysłano mi nowy telefon służbowy - wybrałam sobie spośród gamy bodaj pięciu aparatów SE k660i. Wcale zgrabny i wytworny, w kolorze, z przeproszeniem, Wine on Black. Muszę jeszcze w wolnej chwili przetestować podłączywszy go jako modem, czy faktycznie wyciąga 3,6 Mb/s, w komórkowym gmailu na pewno wiadomości ładuje szybciutko i sprawnie. No i aparat chyba faktycznie lepszy.

Zaniepokojonego przyrostem gadżetów Rosomaka uspokajam, że telefon nie będzie mieć imienia :P

Przyszedł też do mnie mejl z undercover, że przesyłka jest despatched nareszcie. Uprzedziłam już naszą asystentkę, że może coś prywatnego do mnie przyjść, wyjaśniłam, z jakich przyczyn zamówiłam do pracy. Uprzedzę jeszcze ludków na portierni, by nie odesłali listonosza w razie czego.

Jeszcze tylko jutro, a pojutrze o 12:00 dajemy skowyt LOG OUT LOG OUT LOG OUT! i wsiadamy w pesę i jedziemy na Warszawę Zachodnią bratać się z rodzimą sekcją przy szwedzkim bufecie z takimż, mam nadzieję, kucharzem tudzież podczas gry w kręgle. Nigdy nie grałam w kręgle. Ale ja w ogóle pod względem gier zadzierzgujących więzi międzyludzkie jestem zacofana. W bilard też grać nie umiem, o brydżu wiem, że chyba trzeba przewidzieć ilość wziątek, w kierki biłam rekordy punktów karnych i częstości kupowania grzańca pod Małą Rawką. Jedynie w kościach się czuję znakomicie. Generalnie jednak preferuję klasyczną metodę słuchania i emanowania życzliwością celem zadzierzgnięcia rzeczonych więzi. Oczywiście pod warunkiem, że mi na nich zależy, a z tym ostatnio różnie bywa.
Spotkanko w Wawie będzie o tyle fajne, że te osoby, co się zna z mejli, podziękowań i zwrotek (zaraz wyjaśnię, co to za instytucje) wreszcie się pozna z twarzy i głosu - czuję się trochę jak przed spotkaniem forumowym. W sumie już mam pewne sympatie i pewne mniejsze sympatie, i zwłaszcza wobec tych drugich chętnie zweryfikuję, gdyż z doświadczenia wiem, że jak mnie ktoś z początku drażni, to, że zrymuję, może to być początek pięknej przyjaźni.
Co do podziękowań i zwrotek. Podziękowania to, jak nietrudno się domyślić, te e-maile klientów, które zawierają podziękowania dla konsultanta - za udzielenie kompletnych informacji, rozwiązanie problemu, czasem też są to jakieś "dziękuję, ale nie o to mi chodziło". Przyjętym jest zwyczajem, że gdy się człowiek natknie na takiego wdzięcznego klienta, wysyła numer sprawy, pod którą jest ów mejl zaindeksowany do obdarzanego wdzięcznością konsultanta, z DW do jego przełożonego. Ciułamy takie podziękowania, ja mam osobną, elegancką tabelkę w excelu, w tym półroczu uskładałam ich 60. Jest to brane pod uwagę przy półrocznej ocenie, ewentualnych awansach czy podwyżkach.
Zwrotki to coś przeciwnego: konsultant nawalił, udzielił niepoprawnej lub niekompletnej informacji, nie rozwiązał problemu klienta, choć mieściło się to w jego kompetencjach i zirytowany klient pisze jeszcze raz. To oczywiście też się liczy w cyklicznej ocenie pracownika, unikamy tego jak ognia i niekiedy miewamy satysfakcję wyłapując błąd u kogoś z Wawy, zwłaszcza jeśli jest to osoba, która sama wyłapała naszą zwrotkę. Mamy taką jedną dziewuszkę... Powstała o niej teoria, że nie rozpatruje spraw, tylko poluje na błędy. Mnie się od niej zwrotki dostać nie udało, co nie oznacza, że nie próbowała :D To oczywiście wprowadza trochę chorą atmosferę, ale też jest tak, że wobec osoby, od której dostaję regularne podziękowania, jakoś mi łatwiej przymknąć oko na jakąś niedoróbkę niż wobec takiej, która co jakiś czas próbuje wyłapać jakiś mój błąd i choć jej się nie udaje, muszę się zdrowo napocić, by udowodnić swoją rację. W sumie piszę rzeczy oczywiste. Dodam tylko, że właśnie najchętniej tę dziewuszkę od zwrotek poznam face to face. Może ją spacyfikuję i przestanie zwracać?

Jutro sabacisko, sabat, sabatunio. U Miau. Pazury skrócone, bo do kręgli ponoć nie warto mieć długich. Będzie sałateczka. Będą pogaduchy. Może nowa Rubbie, przyduża na Kotbert. Będzie pysznie.

14.10.08

Jednak tak sobie

Może nie źle, ale tak zupełnie dobrze nie jest.
I nie wiem, czy się poprawi.
Może lepiej niech się nie poprawia. A może szkoda zaniechać.
A może po prostu jestem jednak przemęczona. Nadchodzi 10. dzień z rzędu, jak pracuję.

11.10.08

Kiepskie kły, ale za to jakie pazury!


Dzieło Miau, rzecz jasna. Nie wiem, jak państwo, ale ja jestem zachwycona!
Rozbiegane, zatracone dni. Chodzę na rano, pierwszy z trzech tygodni i jestem w połowie 13-dniowego maratonu. Dziś robiłam pierwsze reklamacje. Zupełnie coś innego niż korespondencja i w sumie całkiem fajne. Maraton konczy się lekkim przytupem w Warszawie na imprezie sekcji - kusi mnie, by poczynić lans na obiekcie, ale pewnie skończy się na czarnych dżinsach i może, dla odmiany, czarnej bluzce.
Poza tym: opowieści z Rugii i okolic (m.in. o Tygrysie Szablastozębym Całej Widowni i Cesarzowej Wszelkich Zlodowaceń). Sabaty. Praca. Joanna, ktora miala czelnosc się sama ostanikować bez moich światłych rad! Jest dobrze. Tylko jakoś szybko mija czas.

6.10.08

Po Oświęcimiu

Droga w tę i nazad szlakiem polskich McDonaldów. Kawę robią dobrą, co do reszty żarcia, moje jelita dziś ogłosiły protest. Następnym razem będę optować za ruskimi pierogami w przydrożnych zajazdach.
Albowiem mam szczerą nadzieję, że powtórki będą. Już nawet wymyśliłyśmy z Miau plan, dokąd ;)

Taka przyjaźń jak z czarownicami przydarzyła mi się dotychczas z Joanną (btw - wyszła ze szpitala w piątek, lekarze nie wiedzą, co jej było, wciąż ma lekkie zawroty głowy): takie jakieś serdeczne, babskie wsparcie, pełne wyrozumiałości, bez żadnych oczekiwań w zamian. Wycieczka tylko wzmogła to przekonanie.

Poza tym zadziało się wśród bliskich. Opisywać szczegółowo nie będę, bo nie lubię nie swoich spraw wywlekać przed oczy publiczności, chyba że bezpośrednio zainteresowani zrobią to wcześniej; jednak z jednej strony podziw, że można odważnie i godnie wyjść ze stającej się coraz bardziej niefajną sytuacji, a z drugiej - żal, że mogło być pięknie, a coś się zepsuło, zgubiło po drodze czy może - wypaliło.

4.10.08

Uwaga, będzie stanikomaniakalnie

A to dlatego, że wreszcie udało mi się kupić w dobrej cenie i rozmiarze Pour Moi Provence.



Staniczek jest tak fikuśny, taki śliczny nadaje kształt, że przy poprzednim, nieudanym zakupie - finalizowanym zresztą dwukrotnie, bo za pierwszym razem przesyłka mi zginęła - było mi okropnie, okropnie żal, że jednak kupiłam za mały (większe były droższe). Na szczęście znalazł dobrego nabywcę (prawda, Kotbercie drogi?), a ja wypatrzyłam w końcu mój rozmiar na allegro, i to od Łodzianki, więc umówiłam się z nią na odbiór osobisty.

Namówiłam również Miau na pierwsze zakupy stanikowo-internetowe, bo na undercover experience pojawiła się wyprzedaż wspaniałych panache'owych Inferno.



Całe siedem funtów nie majątek, a ja osobiście szalenie lubię ten model, już to przez nazwę, już to ze względu na fason, bardzo klasyczny, świetny do głębokich dekoltów, które wszak lubię.
Jak się okazało, Miau nie bolał zakup przy użyciu e-karty i poradziła sobie bez problemu z logowaniem, wpisywaniem tajemniczych trzech cyferek CV-coś tam, zaniepokoiła się tylko, że kwotę wzięli od razu, a e-maila, że spakowali i wysyłają, jeszcze nie ma. Ale jak się potem doczytałyśmy, to dość normalna praktyka tego sklepu, że najpierw wystawiają na stronę, a potem dopiero ściągają towar od producenta. A Panache jest dość popularny jako niedrogi i z bardzo szeroką rozmiarówką.
Kotbert też się obkupiła w jakiegoś wolno idącego do niej bezramiączkowca (bodaj Special Occasions) i eleganckiego Gossarda, tak więc musimy jeszcze tylko ostanikować Mag.gie i będziemy piątką najlepiej eksponujących biust czarownic w tym mieście :D

W niedzielę w owąż piątkę wybieramy się na wycieczkę. Zabrzmi to dziwnie, bo wycieczka kojarzy się raczej z rekreacją, zaś my wybieramy się do... muzeum w Oświęcimiu. Myślę jednak, że prócz należnej temu miejscu refleksji znajdziemy również czas w drodze na to, by się naplotkować, powspierać i all that usual stuff. Tylko manicure'u tym razem nie będzie. Zebra wymalowana mi przez Miau wytrzymała 6 dni!

Dikije mużcziny, czyli HuannAard są w Polsce i w poniedziałek odmeldują się w Łodzi. Chwilowo wiem tyle, że pędzą straszliwie i omal ponad kondycję Huanna, ale chyba ogólnie są zadowoleni.

28.9.08

A nie mówiłam!

...że jeszcze będzie babie lato? Upału nie ma, ale jest słonecznie i złociście, co miałam okazję stwierdzić wczoraj z Joubert w Parku Helenowskim, a dziś na cmentarzu na Dołach (mojej babci bowiem było Wacława i pojechałam z rodzicami odwiedzić jej grób w jej imieniny).

Mimo braku nadgodzin weekend wydaje się być dość intensywny. Wczoraj, zgodnie z zapowiedzią, pojechałam z Breble i Kotbert do schroniska wygarnąć stamtąd Ufoczko-Oczko, zwaną również Jakąś Krystyną z Gazowni, zielonooką, drobniutką koteczkę o wiecznie otwartym pyszczku i słodko wytkniętym jęzorku. Samą wizytę opisała Kotbert, ja dodam jedynie, że oczy mi latały naookoło głowy na szypułkach, bo tu psy przymilaste (jeden, o zabawnie pomarszczonym ryjku i ochrypłym głosie od razu został przez nas nazwany Mickiem Jaggerem), tu koty wspaniałe, ruch, bo wolontariusze byli ciągani przez psy na smyczach w tę i nazad, orgia olfaktoryczna oraz harmider na kilkadziesiąt psich gardeł. Szalenie twórczy chaos! Oczko zachowywała kamienny spokój, po przybyciu na nowe włości śmiertelnie przeraziła Makaszę, jestem jednak więcej niż pewna, że po jakimś czasie syczenia i boczenia się, i może po kilku walkach, dziewczyny ustalą, kto rządzi i zapanuje powszechna zgoda.
Mnie się udało wyjść z tego bez żadnego nowego kota ;)
Spacer przez park urozmaiciłyśmy z Kotbert dyskusją finansowo-stanikomaniakalną. U Kotbert zaś przygarnięta niedawno Foczka, aka Buka, wielkości mniej więcej moich dwóch dłoni, przesłodko nieskoordynowana, z za dużym łebkiem i łapkami na wyrost. Rudy był zazdrosny i pchał mi się na kolana jak nigdy, zaś Lucyna Mariola de Kloc sapała, z zadowoleniem przyjmując myzianie po oczkach i między uszkami.
Na sabacie, prócz oglądania Mam Talent, czynienia cudów z naszymi paznokciami przez Miau (mam zebrę!) powstał również plan wynabycia Tira z otwieranym dachem, którym miałyby się wozić Miau i Mag.gie, trochę jak Liv i Alicia w "Crazy" Aerosmith, machając do co apetyczniejszych miąs. Miau nawet zapowiedziała, że będzie się wiła wokół rury wydechowej, oczywiście w stroju uczniowskim!


Liv wprawdzie ma bardzo przyjemny biały garniturek, ale nie będziemy się czepiać szczegółów.

Za chwilę zbieram się odwiedzić Joannę w szpitalu - wylądowała na neurologii z jakimiś zawrotami głowy, biedaczka. Muszę skorzystać z okazji, że nieco zwolniła i się z nią nagadać!

26.9.08

Gdyby ktoś mi powiedział

...że będę tyrać 13 dni z rzędu bez dnia przerwy, jeszcze miesiąc temu postukałabym się palcem w czoło. A jednak... Pojawiła się możliwość wzięcia nadgodzin w nadchodzący weekend i wsparcia braterskiej sekcji reklamacji za wcale przyzwoitą kasę. A mieć do przodu sześć stów na czysto i nie mieć, to razem jest tysiąc dwieście. Chodzę na popołudniówki, więc się wysypiam, nieprzesadnie przemęczam i powinnam dać radę.
W związku z tym w sobotę i w niedzielę pracuję 8:00 - 16:00 i zobaczymy, jak mi to pracowanie wyjdzie.

update
Ponieważ jesteśmy w trakcie rekonfiguracji wszystkiego, jednak nadgodzin w ten weekend nie będzie. Zatem jutro jadę z Breble i Kotbert do schronu na Marmurową (bardzo się boję, że nie wyjdę stamtąd bez kota...), a potem sabat - poczyniłam już pewne przygotowania spłakawszy się przy dwóch ostatnich z czwartego sezonu odcinkach House'a, gdyż dziewczyny ogłosiły, że mają dwa nowiutkie odcinki z sezonu piątego!

Mam jakiś muzyczny powrót do czasów fascynacji punkiem. Aczkolwiek Cool Kids of Death muzycznie są zbyt miluchni na punka, to w warstwie tekstowej - jak najbardziej wpasowują się w onąż subkulturę.

Kiedy już spaliłem wszystko
Każde kolorowe pismo
Wszystkie zdjęcia modelek
Każdy miłosny list
Nic się nie wydarzyło
Końca świata nie było
Żaden żandarm nie przyszedł i nie walnął mnie w pysk

Żądam żeby jak najprędzej zdelegalizować szczęście
Wolność niech w paragrafach karę śmierci ma
Unieważnić abolicję stworzyć tajną policję
I szczęśliwej miłości tropić każdy ślad

25.9.08

Sączysz swoje jadowite złośliwości?

...spytałam koleżankę M., która owinąwszy się w fioletowy szal wyglądała jak babcia Weatherwax, czytała swojego pierwszego Pratchetta i próbowała odeprzeć atak mentalny przypuszczany na nią z projektora w sali przez uczestników programu You Can Dance.
-Ahaś! - odparła radośnie. No lubię dziewczynę!

Czarownice moje najmilsze: sabat w sobotę u Mag.gie. W programie knucie wycieki do Oświęcimia, produkcja panter śnieżnych i żuków gnojarków oraz postponowanie bliźnich ("Z bliźnim możesz się zabliźnić" - kto to napisał? Hę?).
Uprzedzam lojalnie, że mogę być padnięta na ryj z powodu nadgodzin, jakie wzięłam na weekend. Stałam się bowiem rasową pracoholiczką :D

24.9.08

GPO czyli to miasto jest nasze

Jak dla mnie, sformułowanie najlepiej oddające istotę działania grupy. Nasze, tak jak mieszkanie, samochód czy ubranie, więc otaczamy je taką samą troską i czujemy się tak samo odpowiedzialni.
Pisałam jakiś czas temu w tym oto poście o wzięciu udziału w kręceniu programu Uwaga! - już wtedy wisiały w powietrzu jakieś zwiastuny, że najpewniej program wypaczy formę działania grupy, ale ostatecznie została podjęta decyzja, by zaryzykować, bo to zawsze jakiś inny sposób pokazania Łodzi niż dzieci w beczkach i marzannazielińskafaktyłódź.
Program jest do obejrzenia tu, jest to skrócona wersja, bez komentarza pana Cebuli po emisji materiału, a szkoda.
Sam program ani zły ani dobry, za blisko tego jestem, by zyskać dystans. Ludziom, którzy dopiero z niego dowiedzieli się o GPO w sumie się podobał, spotkałam się tylko dziś z opinią, że budowanie podjazdów na ścieżkach rowerowych, jako działanie de facto niezgodne z prawem, nie było jednak dobrym posunięciem, jeśli mieć na uwadze PR. Moim zdaniem warto go mieć, bo nie po to ten i ów pokazuje mediom twarz, by potem czytać na forum o kryminalistach i przestępcach. Na pewno sporo było Hubara, Skunka i Patsy i na pewno nie wszystkim spodobał się podpis "lider" pod Hubarem, bo "ale tak u nas nie jest". Na grupie dyskusyjnej nazwałam nawet tę trójkę Dream Teamem, co spotkało się z oburzeniem Patsy i lawiną argumentów, że w GPO nadal nie ma liderów, są ludzie, pomysły i akcje. Frontmeni jednak są i niechaj sobie będą, skoro pracujemy z mediami, a zdaje się, że inaczej się nie da, by ideę GPO upowszechnić, to sensowniej jest, by do kamery gadali ludzie bez tremy, ze swadą i umiejętnością formułowania gładkich zdań niż stremowani jąkałowie. Zasugerowałam jednak, że jakoś tam sobie ugruntowali pozycję osób, które przewodzą grupie.
Poza protestami Patsy, która do tego zaczęła składać zupełnie niepotrzebne wyjaśnienia, czemu tak jej dużo w mediach Skunk dokonał dość dziwnego posunięcia: nadał mi, bez uprzedzenia, uprawnienia na panel dyskusyjny - akceptację nowych członków, usuwanie istniejacych. Na mojego podenerwowanego SMSa odpisał, że chodzi o to, by udowodnić, iż w GPO nie ma żadnych przywódców, więc część osób, zaufanych i znanych, otrzymała uprawnienia.
Dziwi mnie to przekonywanie mnie (czemu mnie, w sumie przecież ostatnio bardzo mało aktywnej członkini GPO) o braku przywódców. Przecież wystarczy kilka następnych akcji, a na pewno będą, bym sama się o tym przekonała.
Największą jednak bombą dla mnie, i nie tylko dla mnie, była końcówka tego programu.
Otóż jest proszę ja was scenka, w której Hubar i Skunk jadą sobie rikszą (jak paniska i będę się tego porównania trzymała) i Hubcio mówi coś w stylu "chciałbym kiedyś rozejrzeć się i powiedzieć sobie - kurczę, udało się!". I byłaby to fajna scena, taka budująca wiarę i nadzieję w to, że może kiedyś się uda, a jak się nie uda, to przynajmniej człowiek nie siedział na tyłku narzekając, ale jakoś tam próbował to zmienić, gdyby nie komentarz potem - w linku wklejonym wyżej tego nie będzie, więc musicie mi uwierzyć na słowo - że ci dwaj dostali pracę w UMŁ.
WSPÓŁPRACA WYKLUCZA KONTESTACJĘ.
Może jeszcze tego nie wiedzą, ale zamknięto im usta. Nie widzę ich na większości akcji GPO, w dużej mierze przecież wymierzonej przeciw indolencji UMŁ. Nie wyobrażam ich sobie pokątnie filmujących nielegalnych plakaciarzy i wrzucających filmiki na jutuba.
Być może uda im się mieć jakiś wpływ na decyzje UMŁ. Ale nadzieję mam bardzo niewielką.
Do tego bardzo, bardzo nie podobają mi się okoliczności, w których to wyszło na jaw. Jak napisałam Skunkowi "Przydałoby się jakieś wyjaśnienie. Nie może być tak, że gros członków grupy dowiaduje się o tym fakcie z telewizji, bo to chwieje wiarą w czystość waszych intencji."
No więc ja jestem przekonana, że tworząc tę grupę panowie mieli czyste intencje. Natomiast kompletnie nie wiem, co im przyświecało, gdy przyjmowali propozycję Michalika. Czy była to naiwna wiara, że ze stołka bardziej świat zadziwią niż z podziemia? Czy jednak chęć zlądowania na urzędniczej posadce? Nie wiem, bo panowie nie raczyli tego wyjaśnić. Hubar jest z dala od netu zdaje się, ale Skunk nie, moje zdanie zna i mimo to milczy w tym temacie. A ja, i nie tylko ja, chcę wiedzieć, jak to dalej będzie.

PS a roaming na karcie Huasia jakoś dało się uruchomić - dzięki, Mag.gie! - i nawet sobie dziś pogadaliśmy :)

21.9.08

Trzynaście minut



Ilekroć wracam z podróży, huczy mi w głowie ostatni refren "Pieniądze dawno trafił szlag, nie będę biegł, nie będę biegł, to moje miejsce i mój czas, czas tylnej straży dobrych dni".
Wysiadłam oto dziś na Fabrycznej, zaświeciło słońce, megafony huczały jakąś reklamą Młodzi dla Łodzi i autentycznie, szczerze ucieszyłam się, że wróciłam.

Ale po, nomen omen, kolei.

Do Warszawy pojechałam na zlot fanek M.M. Poza tym po WeroZamczym ślubie bardzo chciałam nawiedzić stolicę nie po coś (udało się w sumie średnio, no bo po zlot), lecz by pobyć, się posnuć, wchłonąć atmosferę miasta (się udało omal w nadmiarze, ale o tym w swoim czasie).
Jest rzeczą oczywistą, że ilekroć, a przyznaję, rzadko, wybieram się w samotną podróż pociągiem, przygoda wisi w powietrzu i czyha na okazję, by przyatakować znienacka. Tym razem sam początek był już z lekkim przytupem. Zacząć trzeba od tego, że w wieczór poprzedzający wyjazd byłyśmy z Breble (i Mag.gie, ale Mag została) na firmowej imprezie, zakończonej sabatem u Kotbert. Zarówno imprezę, jak i sabat zapisuję w poczet imprez udanych i do powtórzenia, ale w efekcie znów udało mi się być 22 godziny na nogach, tym razem bez żadnych przerw na drzemki, więc gdy wróciłam od Kotbert, życzliwie odwieziona przez Breble, padłam na ryj plaskaty, nie pozbawiając go nawet makijażu, czym zapewne uczyniłam nieodwracalną krzywdę mojej jakże przecież olśniewającej cerze. Obudziłam się o 11:00 i już wiedziałam, że czeka mnie wyjazd w pośpiechu, bo pociąg o 12:58, a ja w rozsypce. Zjadłam kawę z rodzicami (tak, zjadłam, gdyż do kawy zawsze jest serwowane ciasto, tym razem świeżutkie drożdżowe, więc wchłonęłam na śniadanie cztery jego kawałki), pędem pod prysznic, baterie w aparat, telefon wyrwać z ładowarki, jakiś czysty ręcznik, laboga, czy ja mam jakieś skarpetki do pary, może jakaś bluzka na przebranie, cholera, może być zimno, to jeszcze golfik jakiś, na podróż polar, budrysówka z szamerunkiem, czarne dżinsy i glany, aha i jeszcze coś do czytania, co my tam mamy w toalecie, o, "Kot, który...", może być, pa mamo, pa tato, lecę...!!! Na dworzec Łódź Fabryczna dotarłam o 12:45, co dawało mi całe trzynaście minut na zdobycie biletu, gdyż oczywiście nie nabyłam wcześniej. Pani w okienku przy sprzedaży każdego biletu zapadała w egzystencjalną zadumę, czy to warto i co na to wszechświat, a do tego niefortunnym zbiegiem okoliczności przede mną kupowali bilety państwo dla siebie, babci, sąsiadki i członków rady rodzicielskiej losowo wybranego gimnazjum, siłą rzeczy trwało to o wiele więcej niż owe trzynaście minut. Do nich jednakowoż nie miałam śladu pretensji, o czym ich zresztą zapewniłam, tylko do tej śluzicy za szybką.
Gdy na zegarze pokazała się 12:59 i dopchałam się wreszcie do okienka, byłam już odprężona i życzliwa całemu światu: nie zdążę, pojadę późniejszym, nic już na to nie poradzę. Nabyłam bilet, pogratulowałam sobie wzięcia kryminału i w ten sposób odpracowałam jakąś godzinkę. Resztę czasu do przyjazdu następnego pociągu spędziłam w Bonanzie. Brudno i obskurnie, yem nie był yemem sensu stricto, bo nie było do niego dodatkowej ankiety, ale kawę to tam mają naprawdę niezłą.
Tramwaje... tfu! pociągi relacji Łódź Fabryczna - Warszawa Wschodnia mają tę właściwość, że są podstawiane. Teraz już jestem mądra i wiem, że to następuje na 20 minut, może kwadrans przed odjazdem i dobrze jest już być o tej porze i upolować sobie miejsce. Było bowiem dość tłoczno i z przykrością wyznaję, że również niewygodnie.
Cóż, dojechało się, dziewczyny zgarnęły mnie z dworca i poszło się do fotoplastykonu. Fantastyczne miejsce! Ciemno, muzyka się snuje przyjemna, człowiek przytyka gębę do okularu, a tam obrazki jakichś zadumanych, ubranych kolonialnie gości bądź tubylców z Madagaskaru, dzierżących dumnie dzidy i ryby. Wrażenie, jakby zastygli tylko na moje spojrzenie potęgował efekt trójwymiaru: mrużąc to jedno, to drugie oko wykryłam, że są mi oto pokazywane dwa nałożone na siebie zdjęcia. Byłam tak wniebowzięta, że nawet nie wpięłam się w toczoną już dość zaciekle, acz szeptem dyskusję uczestniczek zlotu.
Potem szalenie smaczne frappe w Green Coffee (przy stoliku pod oknem chyba naprawdę siedział Jerzy Pilch!), potem zaś długie i radosne biesiadowanie w India Curry. Warszawskie ceny są makabryczne, talerze były podgrzewane, a kelner był wyłącznie anglojęzyczny, trzeba mu zresztą przyznać, że z miłym dla ucha akcentem. Szał ciał i uprzęży. Nastąpił też pełen intymności i radosnego wyczekiwania moment w toalecie. Nie, nie chodzi o problemy z wypróżnieniem, jak chciałoby większość producentów środków przeczyszczających, nie wiedzieć czemu prawie zawsze adresowanych do kobiet: otóż ja i Makencja postanowiłyśmy obmierzyć Onion i Biljanę. Daj mi Boże takie figury w ich wieku swoją drogą. Była nawet rytualna wymiana staników, co prawda ja swojego z siebie nie zdzierałam, jako że obwód mam 60, a dziewczynom powychodziły raczej 65-tki, ale Makencja bez większych skrupułów użyczała tej czy innej frei.
Bardzo, muszę przyznać, sympatyczne dziewczyny. Klimat podobny sabatowym, z tą różnicą, że u nas mówi Miau, a my jej przerywamy, a tam przerywałyśmy wszystkie wszystkim. Osobiście wolę procedurę stosowaną wobec Miau :P
Zlot zakończył się o 22:00 i stanęło się przed koniecznością dostania się do Zamków na Białołękę. Czułam się chojracko, jako że już kiedyś do nich dojeżdżałam i pamiętałam, że z centrum na Plac Wilsona, a stamtąd coś tam mi pasuje. Złapałam zatem 36, która w gratisie miała przewspaniałego bernardyna ciągającego właściciela na smyczy, wysiadłam dumnie na placu, stanęłam pod kinem Wisła i zanim zdążyłam się zadumać, wydarzenia ruszyły jak lawina. Otóż Aard dał mi sygnał, bym oddzwoniła. Pomna faktu, że panowie są już w Niemczech albo i dalej, popieściłam w sobie wewnętrzny alarm i wcisnęłam przycisk z zielonym mazajem. Aard w trosce o cenne złotówki na karcie mówił krótko: dojechaliśmy do Niemiec, pogoda okej, dwanaście stopni, przekaż Magdzie, żeby nie oddzwaniała, bo odruchowo puściłem jej sygnał, a jest w pracy i nie może, i nie musi, bo u mnie wszystko okej, ale karta Jasia nie działa, dam ci Jasia. Huann z niepokojem w głosie wyrzucił z siebie komunikat, że telefon mu nie łapie żadnej sieci, a wszak przed poprzednim wyjazdem uruchamiał roaming, tak, wyłączał i włączał telefon, zero efektów poza wyświetlaniem przez telefon co czas pewien komunikatu "karta SIM nieaktywna". Laboga. Poza tym wszystko okej, pogoda ładna, dotarli do Niemiec, chociaż dwie godziny później niż zamierzali, bo im się w Polsce pociąg pół godziny spóźnił.
Kino Wisła napełniło mnie niesmakiem. Miałam gdzieś w sobie zakorzenione przekonanie, że wystarczy pod nim odpowiednio długo poczekać, a na pewno przyjedzie pasujący mi autobus, jednak nie spełniło swojej funkcji. Zatem zadzwoniłam do Zamka i poprosiłam o wskazówki, kwestię roamingu Huann póki co odkładając na boczny tor jako że on i tak miał plan uruchamiać telefon dwa razy dziennie celem oszczędzania baterii. Zamek najpierw lekko spanikował, zacukał się w sobie, podumał i wymyślił, że trzeba mi metrem na Marymont. Metrem?!! Tak, metrem. Metrem nie, bo nie miałam biletu, ale złapałam następną 36-tkę, która też miała napis Marymont. No, oprócz tego myślnik i Potok, ale w końcu kierunek zbieżny. No to wysiadłam na tym Marymoncie, pokręciłam się trochę po ulicy Potockiej, która zdegustowała mnie przedzierzgnięciem się w ulicę Bieniawską i po krótkiej pauzie skruchy i cierpienia znów chwyciłam za telefon.
Tutaj muszę dodać, że gdyby nie poranne pakowanie się w pośpiechu wzięłabym po prostu plan Warszawy i nie truła Zamczej dupy. Ale nie miałam, mapa Targeo w telefonie pokazywała jakoś dziwnie i nieczytelnie, więc uznałam, że wykorzystam Zamka, także i dlatego, że jego wskazówki są zawsze obrazowe i precyzyjne. Zamek pochwalił Potocką, potępił Bieniawską, kazał iść do Słowackiego i odnaleźć krańcówkę 511. Krańcówka nie bardzo chciała się dać znaleźć, jako że podstępnie przeniosła się na Włościańską, którą po kilku przebieżkach godnych chomika w bębnie udało mi się zlokalizować po prawej ręce. Tymczasem zegar wskazywał godzinę 23:46.
W komunikacji warszawskiej to, co lubię, to te choineczki wewnątrz autobusów i tramwajów, z rozpisanymi przystankami. Dzięki temu wiedziałam, jaki przystanek jest po którym (wiaty przystankowe też są zazwyczaj porządnie opisane) i wiedziałam, że mam chwilę na to, by wykuć się numeru Huann na pamięć i zadzwonić do jego BOKu. Komunikat wydany przez skądinąd sympatyczną konsultantkę nieco mnie zmroził: -Jest GPRS na karcie włączony. On wyklucza korzystanie z roamingu. Trzeba by było jedno wyłączyć, a drugie włączyć, ale ja niestety nie mogę tego dla pani zrobić, bo karta jest niezarejestrowana. Może ją pani oczywiście zarejestrować na siebie, będzie jednak potrzebny numer karty SIM. A przez internet też można, ale cztery ostatnie cyfry kodu PUK z kolei są potrzebne. Nie, niestety, ani numeru karty SIM, ani tych cyfr kodu PUK nie podam, karta jest niezarejestrowana, ja mogę tylko niektóre informacje z konta podać i nie mogę nic zmieniać.
Napisałam do Mag.gie, także po to, by ją powiadomić, że nie ma konieczności oddzwaniania do Mikiego i nakreśliłam w trzech SMSach sytuację H. Przyznam, że ze łba mnie wyleciały jej znajomości w sieci użytkowanej przez H. i po prostu się chciałam zwierzyć, Mag jednakowoż nic nie obiecała, ale napisała, że być może jej się uda owe znajomości odświeżyć i wykorzystać. Do numeru karty SIM bowiem dostępu nie mam. Ani kodu PUK. A mimo wszystko niechby Huann miał jakiś kontakt ze światem przez te omal trzy tygodnie bez wykorzystywania impulsów Aarda.
Z odpowiedniego przystanku 511 zabrało mnie Zamczysko cytrynką. Podjęli mnie pyszną herbatką, głaskawym Kotofonem, komplementami na temat bloga (ciekawe, czy przebrną przez ten, wiem wszak doskonale, że strasznie długi wpis) i odcinkiem Hotelu Zacisze. Z niczego zrobiła się trzecia, więc spałam jak niemowlę. Wstaliśmy po 10:00, ja z potwornym bólem głowy (nie przepaliłam się jednak, może powietrze jakieś inne, nie wiem), który zażegnała Wercia ratując mnie nurofenem. Po znakomitym śniadaniu (ach, ta Zamcza selerowa sałatka!) i równie znakomitej kawie uznałam, że właściwie na mnie już czas, zwłaszcza że WeroZamki wyznały, że mają dość zajęty dzień. Znaleźliśmy z Zamkiem pociąg o 13:03 z Warszawy Wschodniej, odebrałam propozycję podwiezienia mnie na dworzec, którą przyjęłam z wdzięcznością i, nauczona wczorajszym doświadczeniem, zasugerowałam, że warto byłoby zjawić się na dworcu wcześniej, by spokojnie nabyć bilet i wsiąść w podstawiany wszak pociąg. Zamek przystał - musieli mieć naprawdę napięty grafik! - odwiózł mnie w strugach deszczu, bilet kupiłam spokojnie, nabyłam fajki, wypaliłam dwie i wsiadłam do właściwego pociągu, który bez żadnych atrakcji dowiózł mnie na Fabryczną.

O programie "Uwaga!" z GPO w roli głównej napiszę kiedy indziej. Powiem tylko, że ręce opadają...

18.9.08

Nie weszłam na grupę czyli jak zarobić 30 zł w kwadrans

Sztuka jest dostępna raz na pół roku, najczęściej raz na kwartał. Otóż tak:
1. Trzeba mieć znajomą w kombajnie do zbierania respondentów na focus.
Focus to padanie, tfu! badanie rynku polegające na zebraniu grupy reprezentatywnej i oszałamiania jej nowym produktem tudzież jego reklamą; i kolekcjonowaniu informacji, co owa oszołomiona grupa o tym myśli. Grupa zazwyczaj myśli niewiele, ale dużo gada, bo dają dobrą kawę i ciasteczka, i jest takie fajne weneckie lustro jak w amerykańskich serialach kryminalnych. Po czym za fatygę grupa otrzymuje kwotę i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Kombajn zaś do zbierania respondentów to firma realizująca badania dla ośrodków badań opinii publicznej. Taki OBOP bowiem bada nie tylko na tysiącu zmanipulowanych grupą ITI wykształciuchów wpływ zrolowania skarpetek jednego z bliźniaków na odbiór pitbulla drugiego, ale także takie przyziemne historie, jak która biel jest bielsza i dlaczego 80% gospodyń domowych nie widzi różnicy. I to zleca zewnętrznym firmom, które z kolei zlecają innym zgarnięcie spełniających odpowiadające badaniu warunki respondentów.
2. Trzeba odebrać od znajomej telefon (niekoniecznie przemocą) i zapamiętać potok informacji.
Najczęściej ów potok dotyczy wykształcenia, dochodów, stanu matrymonialnego i rodzinnego + specyficzne zmienne odpowiadające badaniu. Ja najczęściej mam mniej więcej swoje wykształcenie, wiek i stan cywilny, ale kolega Motłoh kiedyś musiał się przebrać za trzydziestoparolatka mającego bodaj dwójkę dzieci, a któreś z moich znajomych bardzo się starało nie zdradzić, że ma ciut jakby więcej niż zawodówkę w papierach (choć czy ów papier przesądza, doprawdy. Ja mam średnie i jestem często mądrzejsza od magisterek, z którymi pracuję).
Jak sądzę, firma, dla której pracuje znajoma ma jakąś tam swoją bazę danych, z której wyciąga potrzebnego respondenta, ale znajoma często przymyka oko na zakaz brania udziału w takich badaniach częściej niż raz na rok. Oczywiście grupa traci swoją reprezentatywność, ale ja tam zawsze na focusie mówię, co myślę, to nie fałszuję badań, a to, czy na wynik badań ma wpływ opinia trzydziestojednoletniej panny, czy dwudziestoletniej mężatki, szczerze mówiąc mi lata gdzieniegdzie, zważywszy, że tyczą najczęściej tak ważkich kwestii, jak to, jaki smak soczku multiwitaminowego wprowadzić na rynek.
W każdym razie gdy dzwoni koleżanka S. i mówi tajemniczo: -Kasia, słuchaj...! Masz lat tyle co masz, słuchasz złotych przebojów i czasem zetki...- to ja grzecznie zapamiętuję, po czym dziękuję i pytam, ile to trwa i ile dają.
3. Trzeba odebrać telefon od kogoś, kto sprawdza znajomą.
I odpowiedzieć zgodnie z tym, co wcześniej podpowiedziała koleżanka S., oczywiście raczej nie recytując rytmicznie przytupując sobie do taktu nogą.
4. Przyjść na spotkanie z dowodem osobistym.
I nie zdradzać po sobie, że tę focusownię na rozkopanym masonie na rogu twórcy hamburgskich wodociągów zna się już doskonale. Przed spotkaniem się jeszcze raz wypełnia ankietę, którą wydziera z rąk zaaferowana pani i wszędobylskim okiem ocenia. Pani się później naszeptuje z jakimiś manifestującymi się wyłącznie akustycznie osobami i po kilku minutach nerwowego czekania, kiedy to człowiek obejrzy sobie resztę grupy, próbując w duchu zgadnąć, ile osób jest z łapanki, a ile na podobnych zasadach, jak on sam - pani wymienia nazwiska i zaprasza.
-A reszta pod ścianę? - spytała nerwowo jakaś sympatyczna dziewczyna z kaskiem (potem się okazało, że dziewczyna jest rocznik 1970, ale wspaniała gaduła i z twarzy moja rówieśniczka. Albo ja z twarzy rówieśniczka jej, cholera wie).
Otóż nie. Reszta do stolika wypełniać peselem pola w tabelce i odbierać trzydzieści złotych w bonach sodexho, albowiem we're not the chosen ones.
-Ale za to nie musicie państwo siedzieć dwóch godzin na spotkaniu - pocieszyła nas zaaferowana pani. Za siedzenie dawali 6 dych, a tu czekaliśmy wszystkiego kwadrans i dostajemy połowę. Się kalkuluje zatem, z czym się wszyscy zgodziliśmy. Przez chwilę nawet, w obliczu nadprogramowo wolnych dwóch godzin, rozważaliśmy plan wspólnego przehulania tych trzech dych, ale ostatecznie rozstaliśmy się w pogodnych nastrojach, ja odeskortowana przez jakieś młode chłopię, szalenie zainteresowane budowlą przyszłego sądu apelacyjnego i odnowioną cerkiewką na Kilińskiego i ogólnie bardzo rozmowne.
Dla uściślenia dodam, że ani z sympatycznym dziewczęciem, ani z młodym chłopięciem się wcześniej nie widziałam. Ale jakoś się od razu z nimi kontakt złapało. A gdzie moje splendid isolation?!

Poza tym mam przepiękne koty w uszach i w rowku między piersiami: czarownicoAard sprezentował mi bowiem, a wczoraj uszczęśliwił wręczeniem, kolczyki i wisiorek na łańcuszku w kształcie podługowatych kotów. Bardzo są. Bardzo! Sabat ogólnie miły, Miau trzęsła brodą i manikurowała nasze pazury, Mag.gie poczyniła pyszne zakiepanki bułkowo-pieczarkowe, a Kotbert się odprężała z kwadransu na kwadrans. A ja to nie wiem, co, poza tym, że koty i dziko fioletowe pazury.

Minio wyjechał na dwa dni i zrobił mnie zastępczynią. Nothing big deal, już wcześniej wyjeżdżał i trafiało zastępowanie na innych, co głównie polega na koordynacji kontaktów pomiędzy naszym teamem a Warszawą z Groźną Laleczką z Saskiej Porcelany na czele. GLzSP jest szefową szefów, ma nad sobą w sekcji zaledwie jedną osobę, wygląda krucho i delikatnie i jak większość drobnych osóbek jest cudownie apodyktyczna i wspaniale bezkompromisowa. Piszę to mając pełną świadomość, że gdybym miała z nią do czynienia na codzień, nie byłoby to wzbogacone aż tak entuzjastycznymi przysłówkami. Dość powiedzieć, że dziś zadzwoniła spytać, ile mamy w sali kompów, a ja stygłam po gorących potach jeszcze kwadrans później.
Jakkolwiek poczułam się wyróżniona, uzyskałam też pewność, że nie nadaję się na takiego opiekuna grupy. Po pierwsze, grupa mnie nie słucha. Pojedyncze osoby - tak. Ale komunikacja z więcej niż trzema osobami naraz mi nie idzie. Sabaty i szprotkania się nie liczą, bo to przyjaźń. Po drugie zaś, miałam stałe poczucie, że koniecznie muszę im we wszystkim pomagać i choć się chyba nie narzucałam, to miałam szalonego stresa, czy aby na pewno dobrze podpowiedziałam, nawet jeśli sprawdziłam trzy razy. To nie na moje nerwy!

Jutro impreza firmowa. Pazury wytrzymają z fioletem, ale w co ja się ubiorę?!

15.9.08

Są mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Szprota.

Tako rzecze Miau. Jestem odrębnym gatunkiem i proszę szanować moje splendid isolation, gdyż nic mi tak nie robi na samoocenę :P

Poza tym: kto przestawił radio w kuchni na Eskę?! Nie żebym narzekała słysząc od rana głos Miau, ale muzycznie jestem w pracy katowana Zetką i Eska to za dużo jak na moje możliwości percepcyjno-muzyczne!

13.9.08

I jeszcze

Z dedykacją dla Aarda, Keltoi, b00g13go i Marudy za wieczory spędzane na Hard Zone w Dekompresji :)

Krówki, łańcuch i autobus piętrowy

Ja zawsze w trakcie spotkań odbywających się u mnie mam wrażenie swoistego chaosu. I jak to z chaosem bywa, nie ma superbohatera, który by nad nim zapanował.
Tym razem więc nawet się nie starałam. Krówki, jakkolwiek bardzo dziwne w formie (już wiem, że mleka trzeba więcej, dużo więcej), w treści były, rzeknę nieskromne, znakomite i to zwłaszcza nie te z przepisu Nigelli, lecz z mojego wydumania "jak zmieszam białą czekoladę, kokos i migdały, to chyba też będzie dobre". Miau popisała się swoją kwaśno-słoną makaronową sałatką, zaś Keltoi szarlotką i śliwkotką.
Generalnie jeśli chodzi o żarcie zapanowała tradycyjna klęska urodzaju, w tym roku może o tyle mniej dotkliwa, że zrównoważyło się samo słodkie sporą ilością czipsów.
Ostatecznie w czasie imprezy ustabilizowały się zajęcia w podgrupach: czarownice polazły do kuchni czynić sobie manikurę, Rosomak latał i dyskutował, Brite sennie się kiwał na fotelu bujanym, HuannAard omawiał ich rychły wyjazd, przy czym Aarda w obliczu jakże niespodziewanego chłodu we wrześniu nagle zaczęło ciągnąć nie do Niemiec i Danii, lecz wręcz przeciwnie, na południe, bo tam cieplej (acz dalej i drożej). WeroZamki, przybyłe dość późno, popadły ze mną w dysputę o tym, że Nutria jest alter ego M.M., a Tygrys walczy o uwagę, koty były przylepne i głaskawe, goście sympatycznie obsługiwali się sami, pytając tylko co pewien czas, czy można tę kawę, a czy kubeczki w tej szafce też.
Prezentów z imienia przesadnie wymieniać nie będę, żeby nie było, że któryś faworyzuję, jednakowoż cośkolwiek wspomnieć muszę. Przyznam zatem, że łańcuch od kruka nieco mnie zdenerwował, bo naprawdę przez długą chwilę byłam przekonana, że uszkodziłam coś tymi swoimi maślanymi łapy... English tea z autobusu piętrowego natomiast bardzo jest smaczna z sokiem dziko-różanym, który wobec jeszcze chłodniejszego niż wczoraj chłodu był niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania Szproty.
Było więc przemiło. Przed imprezą myślałam o tym, by wrzucić na bloga kilka punktów instrukcji obsługi szprociego mieszkania, jak: nie zdejmuj butów, chyba że lubisz, gdyż nie mieszkam w muzeum; lub: jeśli chcesz kawy, to albo mi powiedz, albo sobie zrób, gdyż sama nie zawsze umiem się domyślić. Się jednak okazało, że moje goście już to wszystko wiedzą. A klamką w łazience proszę się nie przejmować, dziś została mi w ręce, kiedy udało mi się porządnie zamknąć drzwi będąc w środku i przez chwilę miałam klaustrofobiczną wizję spędzenia reszty życia w tym pomieszczeniu.
Ostatnimi gośćmy okazali się Rosomaczysko i Keltoi, których dość brutalnie wygoniłam przed pierwszą, jako że nazajutrz do pracy na godzinę siódmą. Udało mi się we wspaniałym stylu zignorować wrześniową zmianę rozkładu jazdy, nie zdążyć na autobus linii 87 i jak ostatni burżuj pojechać taksówką, wydając w ten rozrzutny sposób całe 18,50 zł z VAT.
W pracy dziś, nie kryję, stukałam co pewien czas czołem o klawiaturę i przez chwilę nawet rozważałam opcję zestawienia dwóch foteli, byłam bowiem sama na dyżurze, i walnięcia się na godzinę. Zrezygnowałam z pomysłu tylko dlatego, że po takiej drzemce w środku dnia zawsze się dość długo rozczmuchuję, a tu trzeba jednak coś rozpatrzyć i jakoś do domu wrócić. Za to jak wróciłam, jak zjadłam, jak wypiłam (celem uniknięcia poważniejszych skutków przemarznięcia: rano było całe dwa stopnie braku ciepła, a ja licząc na to, że się ociepli, jednak nie sięgnęłam po ciepłą kurtkę, lecz poprzestałam na grubym polarze i swetrze z golfem) aspirynę C ze wspomnianym sokiem! Jak walnęłam się spać...!
Teraz zaś, po odblokowaniu sobie konta w mBanku (udało mi się bowiem w trakcie rozmowy z Miau zablokować sobie dostęp przez internet) wcinam czipsy, słucham Eski Rock i poważnie myślę nad obejrzeniem jakiegoś filmu, w końcu jest 20:00 w sobotę.