31.10.08

Uzbierałam pięć komciów

To mogę zapodać następny wpis :P

Stan na ostatni dzień pazernika, mięsiąca oszczędzania: po szóstym odcinku piątego sezonu House'a. Się dzieje. Ho. Ho. Ale póki wszystkie wiedźmy nie obejrzą, nie będę spojlerować.

Ponadto jestem po wypłacie i nie ruszając się z domu wydałam dziś (tak, dziś, po północy) kupę pieniędzy. Ponadto w pracy nudno, gdyż ok.19:00 kończą się podniecająco ciekawe mejle i zaczyna odtwórcza dłubanina w zmianach teleeadresowych. Wczoraj miałam przynajmniej zajęcie szukania faceta z tego artykułu. Znalazłam go. Od razu mogę powiedzieć, że dziewczyna z monitoringu albo miała na myśli ogólny dostęp do internetu - ten faktycznie wyłączyła w trakcie rozmowy z tym panem - albo nie umie obsługiwać aplikacji dającej informacje o stanie usług na koncie klienta. Gdyż ta, która spowodowała całą lawinę nieszczęść, EraMail, została wyłączona w czerwcu. Tutaj dodam, bo dziennikarzyna oczywiście nie był łaskaw tego jasno napisać, że samo wyłączenie usługi nie oznacza, że telefon nie ma możliwości połączenia z internetem - pozostaje aplikacja, nie mówiąc o tym, że w telefonie używanym przez klienta jest także możliwość, w ustawieniach wiadomości, skonfigurowania klienta poczty. Zaś za stan techniczny aparatu, poprawność jego funkcjonowania czy wreszcie umiejętność posługiwania się telefonem, no, wybaczcie mi, mili państwo, ale operator nie odpowiada, co zresztą jest zawarte w regulaminie świadczenia usług telekomunikacyjnych, każdego zresztą operatora. Polecam tę lekturę tym, którzy mają w tym względzie wątpliwości.

Wracając do stanu: otóż jestem, dla odmiany, słomianą wdową. Dziś zostałam obudzona o 9:00 SMSem sławiącym walory szarlotki na Turbaczu. Jutro wolne i sabat, i miły gość po południu. Jest dobrze. Teraz. I tylko to się liczy.

26.10.08

Para-petting, imiening, urodzining

Się odbył wczoraj, w sobotę znaczy. Czciliśmy KotRedów na oficjalnym otwarciu nowego mieszkania, Miau imieninową i Karolinę urodzinową. Czczenie polegało na ssaniu sziszy, nasłuchiwaniu i generowaniu śmiechów abderyckich i homeryckich zarazem, snuciu planów obchodów sześciolecia Utopii, pożeraniu wszystkiego w zasięgu ręki, spiesznym wypisywaniu kartek obiektom czci, namawianiu Karoliny na przeprowadzkę do Łodzi, namawianiu przez Karolinę wszystkich do przyjazdu do Szczecina oraz obgadywaniu struktur nieformalnych nie mających struktury. Dziewczęta jeszcze wyprodukowały sobie zajebiste pazury, oczywiście za sprawą Miau, która generalnie trzęsła na nas brodą ze wzruszenia. No ja myślę, się wszak starałyśmy!
Niedziela zapowiadała się fatalnie, mimo pięknej pogody. Bez wnikania w szczegóły miałam humor emo w dole (choć nie wiem, czy nie popełniam tautologii) oraz w dupie pogodę, jenoty i zniewieściałych gdańszczan. Lubię się bowiem nad sobą porozczulać, zawsze mi to dobrze robi, a tym razem miałam sporo ku temu przesłanek, nie tylko z mojej własnej winy. Ale najpierw Mag.gie mnie wyciągnęła na spacer z Polinderem do parku. Polinder był średnio spacerowy, więc uwiązałyśmy go do ławki, same na niej zasiadłyśmy i oddałyśmy się zwierzeniom. Przy czym muszę nadmienić, że nie bardzo dopuszczałam Madzioszka do głosu. Polinder dopuszczał się sam, broniąc naszej ławki jak lwica Elza przed rolkarzami, ratlerkami na kurzych łapkach i czarnymikozaczkami.com.pl.
Następnie zostałam Najdżellą kurzego cycka. Rzadko gotuję, bo z racji bliskości rodziców utarło się, że obiady jadam z nimi, a na nieśmiałą supozycję całkowitego przejścia na własny garnuszek usłyszałam niegdyś obrażone "Już ci moje obiady nie smakują?!". Ponieważ smakują, i to bardzo, kwestia upadła. Tym razem jednak rodzice szli na proszony obiad, mama słusznie uznała, że dla mnie pichcić nie będzie, bo mam dwie ręce, pozostawiwszy mi jeno pierś kurczęcą w stanie surowym. W misce. Głupio mi było mówić onej piersi "u, brzydki jesteś, kochasiu" jak pewna Gabriela do pewnego morszczuka, zapewniam jednak, że na co dzień widuję ładniejsze piersi. Skroiłam ją zatem w paski, skropiłam cytryną (nie, nie pomyliło mi się z rybką. Octu, jako produktu alkoholowego, nie używam), skruszyłam, jakby rzekł Pascal, minikosteszkę knohrrhha czosnkową, posoliłam, dodałam curry. Po namyśle chlupnęłam nieco przyprawy do zup, opartej na maggi, który, jak się właśnie doczytałam na wikipedii, jest po prostu bulionem w koncentracie.
I zostawiłam to całe towarzystwo, skupiając się na pracowitym odmierzaniu szklanek wrzątku i ryżu. Gdy uznałam, że chuj z proporcjami i wwaliłam ryż do wrzącej wody, nastał czas bólu, krzyku i dużej ilości bicia w twarz... wróć, sięgnęłam po obieraczkę i zawadiacko zawinięty nożyk celem poczynienia surówki. Zatchnęło mnie nieco przy odnalezieniu w zapasach mamy jednej rachitycznej marchewki, ale po krótkiej konsultacji pozyskałam pozwolenie na wyczynianie z tą marchewką dowolnych harców. Na sprośności się w każdym razie nie nadawała, więc unicestwiłam ją na tarce w towarzystwie połówki jabłka (w drugą połówkę, oczywiście, nie wierzę). Całość została potraktowana odrobiną soku z cytryny.
Dodam, że cycek wyszedł z tej opresji szalenie aromatyczny, mięciutki w środku, a na zewnątrz chrupiący, ryż zaś uznał za stosowne ugotować się na sypko i mimo nieco wyparowanej wody nie przesoliłam drania.
Całość wyglądała tak:



Wieczorem coś nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Niby to oglądałam Mentalista, niby to dyskutowałam po forach i fejsbukach, ale jakoś tak chaotycznie. Przypomniało mi się zatem, że Aard zapraszał na karaoke. Na karaoke była też Lea, z którą chyba po raz pierwszy miałam okazję sobie pogadać, mimo bowiem długoletniej znajomości nigdy nie było okazji. Ze śpiewem produkował się Aard i jak zwykle szło mu dobrze, a z Niu Jorkiem wręcz znakomicie. Niemniej lokal, prócz karaoke był również mocno dyskotekowy, co zaskakujące, nabrał tej cechy w wymiarach omal bolesnych o dość dziwnej jak na niedzielę porze, bo ok.22:00. Bardzo sympatyczny wieczór z dwojgiem myślących ludzi. Nie żebym nie miała okazji często doświadczać :P

24.10.08

Uprzejmie donoszę

że jednak się z lekka rozłożyłam, co oznacza głównie odpoczynek przed kompem i miłe, przekonujące L4 do poniedziałku włącznie. Skomasowany atak leków sprawił, że wczorajszy dzień w dużej mierze przespałam, a dziś, z lekkim jeno katarem i ciut osłabiona, czuję się omal jak zdrowa, piękna boginka (por. krowa w wykonaniu Teufla).
Nadmieniam jednocześnie, że ogólnie jednak jestem rozdrażniona, pełna zadziwiających nawet mnie pokładów złości i braku miłosierdzia. Żeby nie było, że nie uprzedzałam.
Aha, The Wall znalazłam na dysku. Zdaje się, że mimo wszystko obejrzę. Jak zawsze co kurwatrzy lata :/.

21.10.08

Z cyklu: jak wiedźmy na sabat się zmawiały

Miau
Czy miałam coś komuś jeszcze przynieść, oprócz House'a?

Breblebrox
Przynieś jeszcze swoje świeże powietrze, będziemy oddychały. Nim.

Miau
Czyste! Czyste!

Mag.gie
A ja mam REC wziać. I lakier. I coś jeszcze?

Szprota
Ja wezmę mleko do kawy.

Kotbert
A ja swoje blade usta.

Szprota
Bo któż do nich tak pasuje, jak my, jahuuu.

19.10.08

Teklak says and as always he's right

"Kocham Warszawę. Tą trudną miłością, jaką darzy się najbrzydszego szczeniaka z miotu, tego co to składa się z jedenastu ras, ma trzy nogi, pół ogona, jedno ucho, parcha, wrodzoną dysplazję, zaropiałe oczy a z pyska śmierdzi mu kupą. Żal mi tego miasta, bo rządzą nim ludzie, którym nie powierzyłbym opieki nad pustym kartonem po chińskich trampkach."
Widać, że nie miał okazji pobyć w Łodzi na tyle, by ją pokochać. Ciekawe, jakim obrazem opisałby miłość do tego miasta ;)

Jest mi chujowo. Nawet nie chodzi o to, że zataczające coraz szersze kręgi choróbsko anginopodobne wreszcie zasadziło się na mnie i mam zmysłową chrypkę Kasi Figury po utracie prawa jazdy. Zwłaszcza, że to, co najbardziej w chorobie męczące: gorączkę, ból w stawach i katar muszę umieścić w tabelce w kolumnie "nie dotyczy". Inne są sprawy i mam wrażenie, że zbliżam się do rozdroża: na wschód pójdziesz, nie wrócisz... Przede mną pewne rozmowy i decyzje; nie tylko ode mnie zależne i na razie nie umiem ocenić, jak bardzo będą nieodwracalne.
Myślę, że to dobra okazja, by obejrzeć większość trzeciego sezonu House'a i być może The Wall, którego, mam szczerą nadzieję, nie wywaliłam z dysku w ferworze ostatnich porządków.

...

krew zostaje na ostrzu, ale ognia pod szkłem nie utrzymasz.
są tacy, którzy idą w ogień nie dla przyjaźni, lecz dla szabru.
koc nie ochroni od skrytobójczego ciosu,
chociaż gdy konają królowie, ogląda to cały dwór.
miasto się gotuje. w kuźniach szczęk stali.
tam wir białych protestantów, tutaj krzyż celtycki. krew płonie zemstą.
otwórzcie wrota, czas zacząć.

17.10.08

W pęthałzie Miau


Miau jak zwykle nas napasła, obmalowała paznokcie, dała obejrzeć House'a. Rozstałyśmy się ciut przed północą.

15.10.08

A takie zdjęcia robimy


Z k660i

Się przejaśnia

Ponuroście mnie dopadły, bo to człowiek wstaje, a tu ciemno, gaśnie mi w piecyku świeca, więc prysznic ostatnio biorę z przerwami na wymknięcie się, zmokniętą, do kuchni, zażegnięcie płomyczka i powrót pod mile ciepłą strugę i takie różne drobiazgi, co niby nic, a skrzeczą. Chociażby koci żwir, jakiś byle jaki kupiony, który rozpuszczał się w nader drobny pył, będący absolutnie wszędzie, więc powrót do domu, zamiast polegać na zasiądnięciu po turecku z kawą przed kompem, zasadzał się na tańcu ze szczotą.
Ale to naprawdę drobiazgi i już się biorę w garść i nie labidzę.
Dziś przysłano mi nowy telefon służbowy - wybrałam sobie spośród gamy bodaj pięciu aparatów SE k660i. Wcale zgrabny i wytworny, w kolorze, z przeproszeniem, Wine on Black. Muszę jeszcze w wolnej chwili przetestować podłączywszy go jako modem, czy faktycznie wyciąga 3,6 Mb/s, w komórkowym gmailu na pewno wiadomości ładuje szybciutko i sprawnie. No i aparat chyba faktycznie lepszy.

Zaniepokojonego przyrostem gadżetów Rosomaka uspokajam, że telefon nie będzie mieć imienia :P

Przyszedł też do mnie mejl z undercover, że przesyłka jest despatched nareszcie. Uprzedziłam już naszą asystentkę, że może coś prywatnego do mnie przyjść, wyjaśniłam, z jakich przyczyn zamówiłam do pracy. Uprzedzę jeszcze ludków na portierni, by nie odesłali listonosza w razie czego.

Jeszcze tylko jutro, a pojutrze o 12:00 dajemy skowyt LOG OUT LOG OUT LOG OUT! i wsiadamy w pesę i jedziemy na Warszawę Zachodnią bratać się z rodzimą sekcją przy szwedzkim bufecie z takimż, mam nadzieję, kucharzem tudzież podczas gry w kręgle. Nigdy nie grałam w kręgle. Ale ja w ogóle pod względem gier zadzierzgujących więzi międzyludzkie jestem zacofana. W bilard też grać nie umiem, o brydżu wiem, że chyba trzeba przewidzieć ilość wziątek, w kierki biłam rekordy punktów karnych i częstości kupowania grzańca pod Małą Rawką. Jedynie w kościach się czuję znakomicie. Generalnie jednak preferuję klasyczną metodę słuchania i emanowania życzliwością celem zadzierzgnięcia rzeczonych więzi. Oczywiście pod warunkiem, że mi na nich zależy, a z tym ostatnio różnie bywa.
Spotkanko w Wawie będzie o tyle fajne, że te osoby, co się zna z mejli, podziękowań i zwrotek (zaraz wyjaśnię, co to za instytucje) wreszcie się pozna z twarzy i głosu - czuję się trochę jak przed spotkaniem forumowym. W sumie już mam pewne sympatie i pewne mniejsze sympatie, i zwłaszcza wobec tych drugich chętnie zweryfikuję, gdyż z doświadczenia wiem, że jak mnie ktoś z początku drażni, to, że zrymuję, może to być początek pięknej przyjaźni.
Co do podziękowań i zwrotek. Podziękowania to, jak nietrudno się domyślić, te e-maile klientów, które zawierają podziękowania dla konsultanta - za udzielenie kompletnych informacji, rozwiązanie problemu, czasem też są to jakieś "dziękuję, ale nie o to mi chodziło". Przyjętym jest zwyczajem, że gdy się człowiek natknie na takiego wdzięcznego klienta, wysyła numer sprawy, pod którą jest ów mejl zaindeksowany do obdarzanego wdzięcznością konsultanta, z DW do jego przełożonego. Ciułamy takie podziękowania, ja mam osobną, elegancką tabelkę w excelu, w tym półroczu uskładałam ich 60. Jest to brane pod uwagę przy półrocznej ocenie, ewentualnych awansach czy podwyżkach.
Zwrotki to coś przeciwnego: konsultant nawalił, udzielił niepoprawnej lub niekompletnej informacji, nie rozwiązał problemu klienta, choć mieściło się to w jego kompetencjach i zirytowany klient pisze jeszcze raz. To oczywiście też się liczy w cyklicznej ocenie pracownika, unikamy tego jak ognia i niekiedy miewamy satysfakcję wyłapując błąd u kogoś z Wawy, zwłaszcza jeśli jest to osoba, która sama wyłapała naszą zwrotkę. Mamy taką jedną dziewuszkę... Powstała o niej teoria, że nie rozpatruje spraw, tylko poluje na błędy. Mnie się od niej zwrotki dostać nie udało, co nie oznacza, że nie próbowała :D To oczywiście wprowadza trochę chorą atmosferę, ale też jest tak, że wobec osoby, od której dostaję regularne podziękowania, jakoś mi łatwiej przymknąć oko na jakąś niedoróbkę niż wobec takiej, która co jakiś czas próbuje wyłapać jakiś mój błąd i choć jej się nie udaje, muszę się zdrowo napocić, by udowodnić swoją rację. W sumie piszę rzeczy oczywiste. Dodam tylko, że właśnie najchętniej tę dziewuszkę od zwrotek poznam face to face. Może ją spacyfikuję i przestanie zwracać?

Jutro sabacisko, sabat, sabatunio. U Miau. Pazury skrócone, bo do kręgli ponoć nie warto mieć długich. Będzie sałateczka. Będą pogaduchy. Może nowa Rubbie, przyduża na Kotbert. Będzie pysznie.

14.10.08

Jednak tak sobie

Może nie źle, ale tak zupełnie dobrze nie jest.
I nie wiem, czy się poprawi.
Może lepiej niech się nie poprawia. A może szkoda zaniechać.
A może po prostu jestem jednak przemęczona. Nadchodzi 10. dzień z rzędu, jak pracuję.

11.10.08

Kiepskie kły, ale za to jakie pazury!


Dzieło Miau, rzecz jasna. Nie wiem, jak państwo, ale ja jestem zachwycona!
Rozbiegane, zatracone dni. Chodzę na rano, pierwszy z trzech tygodni i jestem w połowie 13-dniowego maratonu. Dziś robiłam pierwsze reklamacje. Zupełnie coś innego niż korespondencja i w sumie całkiem fajne. Maraton konczy się lekkim przytupem w Warszawie na imprezie sekcji - kusi mnie, by poczynić lans na obiekcie, ale pewnie skończy się na czarnych dżinsach i może, dla odmiany, czarnej bluzce.
Poza tym: opowieści z Rugii i okolic (m.in. o Tygrysie Szablastozębym Całej Widowni i Cesarzowej Wszelkich Zlodowaceń). Sabaty. Praca. Joanna, ktora miala czelnosc się sama ostanikować bez moich światłych rad! Jest dobrze. Tylko jakoś szybko mija czas.

6.10.08

Po Oświęcimiu

Droga w tę i nazad szlakiem polskich McDonaldów. Kawę robią dobrą, co do reszty żarcia, moje jelita dziś ogłosiły protest. Następnym razem będę optować za ruskimi pierogami w przydrożnych zajazdach.
Albowiem mam szczerą nadzieję, że powtórki będą. Już nawet wymyśliłyśmy z Miau plan, dokąd ;)

Taka przyjaźń jak z czarownicami przydarzyła mi się dotychczas z Joanną (btw - wyszła ze szpitala w piątek, lekarze nie wiedzą, co jej było, wciąż ma lekkie zawroty głowy): takie jakieś serdeczne, babskie wsparcie, pełne wyrozumiałości, bez żadnych oczekiwań w zamian. Wycieczka tylko wzmogła to przekonanie.

Poza tym zadziało się wśród bliskich. Opisywać szczegółowo nie będę, bo nie lubię nie swoich spraw wywlekać przed oczy publiczności, chyba że bezpośrednio zainteresowani zrobią to wcześniej; jednak z jednej strony podziw, że można odważnie i godnie wyjść ze stającej się coraz bardziej niefajną sytuacji, a z drugiej - żal, że mogło być pięknie, a coś się zepsuło, zgubiło po drodze czy może - wypaliło.

4.10.08

Uwaga, będzie stanikomaniakalnie

A to dlatego, że wreszcie udało mi się kupić w dobrej cenie i rozmiarze Pour Moi Provence.



Staniczek jest tak fikuśny, taki śliczny nadaje kształt, że przy poprzednim, nieudanym zakupie - finalizowanym zresztą dwukrotnie, bo za pierwszym razem przesyłka mi zginęła - było mi okropnie, okropnie żal, że jednak kupiłam za mały (większe były droższe). Na szczęście znalazł dobrego nabywcę (prawda, Kotbercie drogi?), a ja wypatrzyłam w końcu mój rozmiar na allegro, i to od Łodzianki, więc umówiłam się z nią na odbiór osobisty.

Namówiłam również Miau na pierwsze zakupy stanikowo-internetowe, bo na undercover experience pojawiła się wyprzedaż wspaniałych panache'owych Inferno.



Całe siedem funtów nie majątek, a ja osobiście szalenie lubię ten model, już to przez nazwę, już to ze względu na fason, bardzo klasyczny, świetny do głębokich dekoltów, które wszak lubię.
Jak się okazało, Miau nie bolał zakup przy użyciu e-karty i poradziła sobie bez problemu z logowaniem, wpisywaniem tajemniczych trzech cyferek CV-coś tam, zaniepokoiła się tylko, że kwotę wzięli od razu, a e-maila, że spakowali i wysyłają, jeszcze nie ma. Ale jak się potem doczytałyśmy, to dość normalna praktyka tego sklepu, że najpierw wystawiają na stronę, a potem dopiero ściągają towar od producenta. A Panache jest dość popularny jako niedrogi i z bardzo szeroką rozmiarówką.
Kotbert też się obkupiła w jakiegoś wolno idącego do niej bezramiączkowca (bodaj Special Occasions) i eleganckiego Gossarda, tak więc musimy jeszcze tylko ostanikować Mag.gie i będziemy piątką najlepiej eksponujących biust czarownic w tym mieście :D

W niedzielę w owąż piątkę wybieramy się na wycieczkę. Zabrzmi to dziwnie, bo wycieczka kojarzy się raczej z rekreacją, zaś my wybieramy się do... muzeum w Oświęcimiu. Myślę jednak, że prócz należnej temu miejscu refleksji znajdziemy również czas w drodze na to, by się naplotkować, powspierać i all that usual stuff. Tylko manicure'u tym razem nie będzie. Zebra wymalowana mi przez Miau wytrzymała 6 dni!

Dikije mużcziny, czyli HuannAard są w Polsce i w poniedziałek odmeldują się w Łodzi. Chwilowo wiem tyle, że pędzą straszliwie i omal ponad kondycję Huanna, ale chyba ogólnie są zadowoleni.