30.11.08

pierwszy post z łóżka

Przyjechały do mnie dziewczyny z forum Fanek M.M., ułożyłam je spać, a sama usadziłam Pierdolca na kolanach, połączyłam się z telefonem przez bluetooth (modem pożyczyłam Miau) i sprawdzam pocztę oraz forum. Wygrałam aukcję na arabellę oyster!
O zlocie fanek kiedyś, jutro może, sympatycznie i z pierogami.
Chciałam tylko napisać, że miałam poczucie zalet przenośnego internetu korzystając zeń w komórce, ale z netbookiem jest jeszcze lepiej!

25.11.08

Z okazji imienin dostałam PIERDOLCA

Darujcież wulgaryzm, ale pierdolec ma swoją historię humorystyczno-sytuacyjną, połączoną z tarzaniem się w bieszczadzkich zaspach i nie wyrzeknę się go.

Pierdolec jest na punkcie netbooka, którego nie mieszkając nabyłam wczoraj drogą umówienia się z kolegą B. z salonu. Pojawił się on bowiem w rodzimej promocji jako miły dodatek do bezprzewodowego internetu, o którym już wcześniej przekonałam się, że u mnie w domu działa nie najgorzej - spokojnie wyciąga 1 Mbps.
Dla zainteresowanych - tutaj dane techniczne.


Netbook jest wielkości książki, z łatwością mieści się do plecaka, parametry ma porównywalne z moim PCtem, a do tego jest po prostu ładny i co najważniejsze - cudownie przenośny!
Tak. Jestem gadżeciarą. Sprawiało mi przyjemność zarówno obsiądnięcie mnie dziś przez ludzi z pracy "pokaż go, pokaż!", jak i sama świadomość, że oto pyk! i już mam w dupie zaporę internetową na pracowym kompie, mogę podyskutować z wiedźmami o stanikach albo z fankami M.M. na temat rozmiaru noszonego przez Pulpę. Same korzyści!

Cenowo dam radę, zwłaszcza że - werble! - dostałam podwyżkę. Relatywnie dużą. Na rękę będę mieć ponad dwie stówy więcej. Zasłużyłam na nią, ale cieszę się, że ktoś zauważył, że pracuję ciężko i dobrze.

22.11.08

skowyt urażonego melomana muzyki ciężkiej

"Urządzanie festynów, wywodził poeta, zaspokajało głębokie i naturalne potrzeby ludzi. Od czasu do czasu, twierdził bard, człowiek musi spotkać się z innymi ludźmi w miejscu, gdzie można się pośmiać i pośpiewać, nażreć do woli szaszłyków i pierożków, napić piwa, posłuchać muzyki i pościskać w tańcu spocone wypukłości dziewcząt. Gdyby każdy człowiek chciał zaspokajać te potrzeby detalicznie, wywodził Jaskier, dorywczo i w sposób nie zorganizowany, powstałby nieopisany bałagan. Dlatego wymyślono święta i festyny. A skoro są święta i festyny, to należy bywać na nich." Andrzej Sapkowski, Miecz Przeznaczenia, opowiadanie Trochę Poświęcenia

W czasach współczesnych dokładnie z tych samych powodów wymyślono imprezy firmowe. Jest na nich wszystko: śmiech i śpiew, wypas na szwedzkim bufecie, otwarty bar, muzyka i ściskanie wypukłości. Jest hałas, który zmusza do zrewidowania strefy intymnej, jako że jakiekolwiek rozmowy polegają na tchaniu w ucho cebulowymi od sałatek i piwnymi od baru usty. Jest tłok, który zmusza do poddania się rytmowi tłumu, nawet jeśli tłum faluje do Feela, a na gorących warg korale pcha się skowyt urażonego melomana muzyki ciężkiej. Jest rozluźnienie tego czy owego obyczaju, pary rozpierzchają się do przedstawicieli swoich płci, mężczyźni z tych par dumnie a ponuro sączą piwo podrygując nogą do taktu, dziewczęta zaś mają rumieńce, rozwiane włosy i krótki oddech. Niesparowani mężczyźni gną się w kibiciach, ramionach i kolanach, z zacięciem na twarzy wydźwigując partnerki w znanych od zarania dziejów tanecznych figurach i wodząc wokoło wzrokiem, czy wszyscy widzieli, jak sprawnie i nowatorsko ułożyli dziewczę w mostek, bądź, wręcz przeciwnie, w kołyskę.
Żony upijają się na uwodzicielki celem dowiedzenia, że prócz męża mogą jeszcze uwypuklić jakieś spodnie. Mężowie upijają się spuszczonych ze smyczy w tym samym celu. Single mają czkawkę. Ewentualnie zaciągają innego singla, niekoniecznie różnej płci, na parkiet lub w ustronny kąt mamiąc gibkością w tańcu bądź zrozumieniem w oczach. Sparowani z osobami spoza firmy pieszczą w sobie alienację. Niekiedy robią zaś to samo, co single, tłumacząc sobie, że to tylko taniec, to tylko rozmowa, a motyli w brzuchu każdy jest wart*.
Im dłużej chadzam na imprezy firmowe, tym bardziej to widzę. Tym bardziej też znajduję w tym jakąś przedziwną atrakcję, choć ustawiam się raczej w pozycji wyobcowanego obserwatora, który krąży pomiędzy grupkami znajomych, tej przytrzyma torebkę, tamtemu zdobędzie widelec do zgłębiania odmętów bufetu (no, czasem jest ustronny kąt i zrozumienie w oczach. Ale to jest wpisane w moją konstrukcję, tak jak gadżeciarstwo, koty, czarne ciuchy i długie paznokcie, w mniej więcej tej kolejności).

---

* motyle w brzuchu. Nie lubię tego określenia, jest big-brotherowe, nastoletnie, egzaltowane i przesłodzone. Niemniej trudno inaczej nazwać to wrażenie lekkiego emocjonalnego i erotycznego rauszu, gdy nagle się wie, że wysyłane przez człowieka sygnały są odbierane z przychylnością. Nie znam osoby, która nie lubiłaby tego stanu.
Chyba dlatego swego czasu lubiłam zakochiwać się na odległość i niepewność, tak, aby zdobywać te sygnały, kolekcjonować uśmiechy i znaczące słowa, od czasu do czasu zdobiąc je perełką: pocałunkiem w policzek lub uściskiem, które zawsze są tylko prezentami na pożegnanie. Ale przecież czasem zdarzało się, że przez podane na powitanie ręce przepływał prąd, wzrok przyciągnął jak magnes - i już nie było niepewności, tylko narastająca euforia i jeszcze większa tęsknota, bo wszak nie ma większej, bardziej bolesnej odległości niż szyba autobusu lub centymetry prześcieradła.

19.11.08

Ostatnie zmiany na popołudnie

Oczywiście, zastały mnie w nieokapturzonym płaszczu, dziwnie wolno jadącym Panem Busiku i zdecydowanie, bardzo nie w ostatnim dziennym autobusie linii 65. Na który może i bym zdążyła, gdyby Pan Busik odjechał 23:05, jak powinien, a nie 23:09, jak mu się, nie wiedzieć czemu, zechciało odjechać i dostanie się w 9 minut spod Wersalskiej do skrzyżowania Zachodnia - Limanowskiego przekroczyło jego możliwości.

Brak kaptura dokuczał o tyle, że na moje, ostatnio coraz krótsze włosy, sypało biało a puszyście i nie był to tym razem łupież. Szczęśliwie wiatr był zachodni i duł mi w bok, a przez moment wręcz w tył (jak widzę na new.meteo, wkrótce zmieni kierunek na południowy i przygna niż). W każdym razie nie czułam się jak Kamiński, no bez przesady. Doszłam za to do wniosku, że jednak lubię chodzić. Tak po prostu. Od pewnego czasu wysiadam w drodze do pracy przystanek (około kilometrowy) wcześniej, a z tej Zachodniej też mam, na oko, jakieś trzy kilometry spaceru. Nie jest to dużo, ale spytajcie samochodowych wozidupów, ile oni dziennie przespacerowują :P Przy czym, zaznaczam, nie przepadam za spacerami bez celu, typu niedzielny, uroczysty spacer do parku. Do parku chadzam się spotkać i to, jak moja wybujała biografia wskazuje, nie tylko za dnia.

Gdy miałam złamaną nogę*, najbardziej brakowało mi właśnie tego rytmicznego, dość spiesznego w moim krótkonożnym wykonaniu marszu. Marzyłam o chwili, gdy poczuję trawę pod bosymi stopami. Rehabilitację przechodziłam na działce u mamy Holly'ego, więc trawy było, dosłownie, w bród.

Nic to. Od grudnia zmiany 9:00 - 17:00, przynajmniej wszystko na to wskazuje. I nie będzie już nocnych pieszych powrotów w śniegi i zawieje. Będzie za to praca z powrotem w boksach, z ludźmi rozmawiającymi z klientami, więc trzeba będzie zainwestować w słuchawki (mam bowiem tylko takie do skype'a, z mikrofonem) i przycisnąć Michała o internet, by można było odpalić swoje last.fm.
---
*Stare, z 2000r. dzieje. Poszło się na Doorsowisko na Węglową C4 i, jak sama nazwa wskazuje, zaczęło się pogować przy Nirvanie, Smells Like Teen Spirit, niech ich drzwi ścisną. Wystrzeliłam z podskokiem w tym samym momencie, gdy na podobny pomysł wpadł Motłoh (tańczyliśmy, o ile pamiętam, wcześniej jakiegoś przytulańca i po temu znajdowaliśmy się blisko siebie). Motłoh już wtedy był kawał chłopa i po zderzeniu z nim jak usiadłam, tak wstałam po jakimś tygodniu, z nogą porządnie zagipsowaną do kolana, śmiesznym drutem w kości strzałkowej (wyjętym po serii bolesnych szczepionek przeciw żółtaczce) i po lawinie całkiem fajnych, szpitalnych wierszy.

14.11.08

Najlepsze wpisy na blogu

Przychodzą mi do głowy wieczorem, przed snem. Pewnie też tak macie, że ułożywszy się już do snu układacie sobie w głowie, co to się w ciągu dnia wydarzyło, albo co ma się wydarzyć nazajutrz. Ja w każdym razie dość mocno przepracowuję ten uzbierany w ciągu dnia zgiełk. A jak przychodzi do pisania posta, pomysły uciekają, zgrabne frazy idą w zapomnienie i z trudem odtwarzam to, co tak mi się pięknie w nocy ułożyło. Więc myślałam sobie o nowym mieszkaniu Miau, że ładne i nowe, i Miau przeszczęśliwa, i że jej zazdroszczę. Teraz wyjdzie ze mnie niewdzięczna sucz, no bo przecież tyle ludzi jest bez własnego kąta, wynajmuje mieszkania albo spłaca ciężkie kredyty w złotówkach, bądź, co gorsza, we frankach, a ja wszak mieszkanie mam - po babci. Duże. Trzypokojowe, z przestronną kuchnią, łazienką do tańczenia kankana i trepaka węgierskiego tudzież spiżarnią. Za duże. Taka refleksja nachodzi mnie zwłaszcza przy sprzątaniu (a odkurzaczyk mam mały, co sam nie jeździ i nie pierdoli). I przy zimnych miesiącach, gdy ten cały areał trzeba ogrzać, a wiekowej instalacji grzewczej idzie to gorzej niż średnio. Poza tym mieszkanie jest stare, ponure, nieprzytulne i mimo dużej ilości zalet, rodzice piętro niżej mają też swoje wady.

Tak więc chce mi się, chce mi się jak cholera nowego mieszkania. Zupełnie nowego, w ciepłym bloku, malutkiej kawalerki z balkonem na południe. Z różnych przyczyn realizacja tej chęci nie jest jednak w najbliższym czasie możliwa. Ale nie tracę nadziei.

Surrimprezka wyszła surr, bo pomimo moich wysiłków jednak nie doszła do skutku. Ostatecznie bowiem Holly, pod którego poniekąd ustawiałam szprotkanie, zaniemógł i wieczór sprowadziłby się do siedzenia z Aardem otoczonym gromadką psiapsiółek, żeby nie rzec: wielbicielek. A ja, abstrahując od kwestii ewentualnego otaczania Aarda uwielbieniem, tłumu nie lubię. Najczęściej jest bowiem wyższy, składa się z pleców woniejących naftaliną i potem oraz miejsc, gdzie dupa rozpoczyna swą szlachetną nazwę, woniejących jeszcze gorzej.

Pomijając to, po dość usilnych a daremnych staraniach zwyczajnie mi się odechciało. No i miało to być szprotkanie z okazji sześciolecia Utopii, a Pauliny z Opoczna niewiele mają z Utopią wspólnego.

Holly, zwany również Luc'em od listopada pracuje ze mną, niekiedy nawet w tym samym budynku, aktualnie szkoląc się intensywnie i cierpiąc męki porannego wstawania.

Dziś zaś uświadomiłam sobie, że jak dobrze pójdzie, będę mieć w pracy również omal rodzinę, gdyż na rozmowę kwalifikacyjną została zaproszona dziewczyna... hm, w sumie to wujka, brata mojej mamy. Wujas jednakowoż wygląda na tyle świeżo, że koleżanka Ponczu, która miała przyjemność go poznać, nie wierzyła, gdym jej powiedziała, ile ma lat. Nie wiem, czy Agnieszka (dziewczyna wujasa) przejdzie dalej, bo z kompem sobie radzi średnio, ale jeśli tak, to, no cóż, będzie dziwnie.

W pracy ożywcze zmiany.
Primo: za chwilę opuszczamy miły, przytulny pokoik i przenosimy się na piętro trzecie wraz z telemarketingiem. Będzie mniej ciszy przy gadających ludziach (chociaż telemarketing jednak rozmawia spokojniej niż takie, na przykład, płatności), a za to bliżej Breble i reszty tak przeze mnie lubianej ekipy z telemarketingu.

Nadto od grudnia dochodzi do nas sześć nowych osób, z których znam dwie.

Nawiasem mówiąc, koleżanka H. tak się intensywnie dopytywała Minia, czy będą jacyś faceci, że aż koleżanka K. z reklamacji nie strzymała i spytała, czy H. szuka męża. Poleciało trochę kłaków w związku z tym :D Ale skądinąd się H. nie dziwię: pomijając Minia, który jako mocno zajęty przez szalenie atrakcyjną dzieweczkę, zresztą przyjaciółkę H., nie nadaje się na obiekt westchnień, w teamie mamy jeszcze tylko Pabla. Który nadaje się jeszcze mniej. No nikt mnie nie przekona, że facet emocjonujący się programami typu You Can Dance może być interesujący!
No a skoro motywacją do pracy nie jest praca (a w przypadku H. zdecydowanie nie jest), to obiekt westchnień jest niezłą motywacją zastępczą. Dobrze, że ja nie muszę takiej szukać.

Na n-k odezwała się do mnie kumpela ze studiów, niejaka Efka (Aardzie: tak, ta Efka z Crime'u Szproty) - urwał nam się kontakt parę lat temu, a byłyśmy wszak nawet razem w Holandii i co pewien czas chodziło po mnie, co tam też u niej. Planuję spotkać się z nią w przyszłym tygodniu jakoś od rana (raz się zwlokę wcześniej niż o ulubionej 11:00, no już trudno).

Tymczasem last.fm wylosowało Clannad (mam wrażenie, że im później, tym bardziej chilloutową muzykę losuje), a na mnie czeka coś tam czegoś Sapkowskiego. Jutro nabywam "Sprężynę" M. Musierowicz i jeśli mój podmuch filantropii będzie trwały, również dla mamy "Wieżę z klocków" K. Kotowskiej.

11.11.08

Dzień Wikinga!

Przebąblowuję ten wolny czas. Wczoraj to jeszcze doznałam szwungu, zatańczyłam z odkurzaczem i poleciałam się sabacić do Kotbert, ale dziś to już jestem nierób maksymalny. Nawet wiedźmina nie odpaliłam, klikam tylko po forach, zapalczywie biorąc udział w dyskusji o surrimprezce na sześciolecie RU, której najprawdopodobniej w ogóle nie będzie :P i słucham sobie swojego własnego last.fm - udało mi się skomponować wcale fajny, mocny zestawik. Przyznam, że trudno się oderwać: wrzuciłam kilku czy kilkunastu wykonawców, a radyjko mi odtwarza, co ma w zasobach tychże wykonawców, losowo, więc jest element niespodzianki.

7.11.08

Tromba jestem. Trombocytozoidalna.

W banku krwi jest sympatycznie, ciepło, stoliki kawiarniane, wielka tablica z informacjami, co dyskwalifikuje człowieka jako krwiodawcę (do przeczytania tu), kwestionariusz do wypełnienia, wypasiona waga elektroniczna, która pokazała mi 54 kg (aaaaaaaaaaaa!!!!). Najpierw biorą trochę, badają, a potem, jeśli badania wychodzą okej, biorą 450 ml. Mnie nie wzięli, gdyż jak się okazało mam podniesiony poziom płytek krwi. Ponieważ jestem sama sobie House'em (skądinąd znielubiłam Obamę po tym, jak w dzień wyborów nie wyemitowano odcinka siódmego sezonu piątego), stwierdzam, że na ów stan mogą mieć wpływ: przebyta nie tak dawno infekcja, opłakany stan uzębienia, jak również doustna antykoncepcja.
Zapraszamy za dwa tygodnie, z naciskiem na zaleczenie zębów.
Tymczasem spotkałam cztery osoby z pracy, uśmiechające się porozumiewawczo "co, też długi weekend?". Ano jednak nieco krótszy. Ale i cztery dni nie do pogardzenia. Będę się oddawać przyjemnościom po uprzednim rzetelnym wysprzątaniu chałupy. Mam jakąś fajną nową przygodę w Wiedźminie bowiem i co najmniej jedno miłe spotkanie :D

Newsletter z pola bitwy z koleżanką H.: podpisała kazionne karteczki jako swoje, gdyż, jeśli kto potrzebuje, może sobie wziąć z szafki, a nie zabierać jej z biurka. Nie pytajcie mnie, czym się różnią kartki z szafki od tych z biurka i czemu to ona nie może sobie wziąć, skoro ich zabraknie. To nie na moje pojmowanie. Wytarzałam się jednak ze śmiechu.

5.11.08

Jestem wredna mameja bez cienia miłosierdzia

I nawet trochę żałuję, że koleżanka H. nie dostała bardziej po nosie.
Dramatis personae: H., kolega B. (sympatyczny introwertyk i kociofil) oraz reszta z popołudniowej zmiany korespo i reklamo.
Tło wydarzenia: wybory prezydenckie w USA. Większość z nas popiera Obamę, dyskusja nie jest zbyt zaciekła w związku z tym.
Koleżanka H.: -A ja dziś oglądałam program, gdzie mówili o pierwszych wyborach prezydenckich w Stanach w 1618 roku.
Nie znam się. Z historii miałam mierną albo jakąś dostateczną co najwyżej. Z XVII w. pamiętam tyle, że albo nas Szwedzi, albo Rosja, a z rzadka my ich. I że szlachta miała wtedy przywileje. Od zajebania przywilei. Ale to tysiąc sześćset mi nie brzmiało. Jakoś.
Kolega B. :-Hmmm, jesteś pewna? W 1620 właściwie zaczęła się dopiero kolonizacja brytyjska. W 1618 to tam byli Hiszpanie. I trochę Indian.
Możliwe, że jeszcze chwilę się poprzepychali, co się działo w tych czasach na rzeczonym kontynencie, ale się na moment wyłączyłam, zastanawiając się, czy wikipedia prawdę mi powie.
Koleżanka H.: -Ty, B. zawsze musisz podważać, co ja mówię. Co bym nie powiedziała, to ty masz jakieś ale i wiesz lepiej. A ja też czasem coś oglądam i czytam, wiesz? Szkoda mi czasu na dyskusje z tobą!
Sprawdziłam dopiero teraz i oczywiście wstyd mi, że musiałam jednak sprawdzać, zamiast to wiedzieć. Naturalnie B. miał rację. Na ile go znam, H. zahaczyła o temat mu bliski i nie zdzierżył farmazonów. Nie zdzierża, z tego, co zaobserwowałam, rzadko.
I ewidentnie nader wszystko wielbi święty spokój, bo odpuścił temat.

Hm, wygląda na to, że obgaduję H. Jestem z nią w tym tygodniu na jednej zmianie i gratuluję sobie umiejętności wyłączania się na nią. Czasem jednak się nie da. Generalnie mnie śmieszy, bo jest szalenie złośliwą ekstrawertyczką i jeśli mnie coś przeszkadza i wiję się z poczucia winy, że jestem wredna mameja bez cienia miłosierdzia, skoro mnie przeszkadza, to H. bez krępacji na pełen wygar wyrazi opinię, że ją to drażni. A drażni ją wiele. Myślę, że ja też i jakoś nie spędza mi to snu z powiek.
Niemniej czasem przesadza. Kilka dni temu bardzo się zdenerwowała, że ktoś użył JEJ szablonu. Krótkie wyjaśnienie: nasi klienci piszą do nas w na tyle ograniczonym zakresie tematycznym, że na najczęściej poruszane kwestie każde z nas ma już uskładaną pokaźną kolekcję szablonów. Nowa taryfa? Proszę bardzo, oto warunki migracji. Wyłączyć usługę SMSem? Proszę bardzo, oto komenda, sprawdzam tylko taryfę, jeśli SMS jest płatny. Zdjąć simlocka? Proszę bardzo. Itd. Ja do tego praktycznie nie kasuję dłuższych pism, tworzonych najpierw w Wordzie, więc nader często moja praca to nie klepanie w klawiaturę, tylko kopiuj-wklej. Co nie oznacza, że jak sprawa wymaga większego zaangażowania (dobór taryfy, wyjaśnienie, co dostarczył kurier i czemu w takim stanie), to wklejam gotową odpowiedź :P
Szablony krążą, sama używam kilku zrobionych przez Ewę, wysyłam też innym swoje, zwłaszcza gdy dotyczą nowych promocji czy usług. Widywałam już swoje szablony w użyciu przez ludzi z Wawy i przyznam, że moją reakcją było raczej zadowolenie, że ktoś uznał, iż mój szablon jest na tyle zgrabnie napisany, że się nada.
Umówmy się, że wyjaśnienie, jak np. zmienić usługę na I-BOA da się zawrzeć w ograniczonej ilości sformułowań i trudno tu mówić o prawie autorskim.
Ale H. uznała, że ktoś bezczelnie skorzystał z jej ciężkiej pracy i jak śmiał!
Hyhy. Takie mroczne.

Miau chora. Angina ją dopadła. A ja na popołudniówki i nawet nie mam jak chorej nawiedzić! Może w piątek dokonam pierwszego w swoim życiu krwiodawstwa i dzięki temu zyskam wolny dzień na sabat. I ewentualnie wolny późny wieczór na inne przyjemności.

2.11.08

Alternatywa

Alternatywa to znaczy: albo — albo. Wie się takie rzeczy. Albo tańczyli ze mną, bo bawił ich ktoś zabłąkany ze szkolnego świata, albo mam sex-appeal jak Marlena Dietrich. Ja się naturalnie skłaniam do drugiej ewentualności. Dlaczego, pytam, się, nie?

To nie ja, to Halina Snopkiewicz i jej Słoneczniki, lektura (nie jedyna, rzecz jasna), na której wyrosłam duża, okrąglutka. Sam początek, jak dla mnie, należy do jednych z najlepszych pierwszych zdań w literaturze: "Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze brzmi". Dalej jest różnie, pamiętnik jest z końca lat 40-tych i początku 50-tych, z całym dobrodziejstwem reformy szkolnictwa, ZMP i pisania jednak po linii, ale ogólnie lekko, zabawnie i z bardzo, bardzo sympatycznym dystansem do samej siebie w wykonaniu głównej bohaterki.
Zatem albo - albo. Albo Amerykanin Arthur, coach-surfer przybyły do BrebleBrajtów mówił do mnie najprostszą z możliwych angielszczyzną, albo jestem House'em tegoż języka, który już nigdy nie będzie dla mnie obcy. Ja się, naturalnie, skłaniam...
Och, oczywiście, że moja angielszczyzna jest średnia i rodem z amerykańskich seriali. Nadużywam zwrotu "I guess" i lecę polską składnią. Ważne jednak, że rozumiałam praktycznie wszystko i właściwie wszystko, co chciałam powiedzieć, wyartykułowałam bez większego potu, znoju i bicia w twarz. Czyli, kurna chata, normalnie daję radę :D

Ponadto: przelot nad łódzkimi cmentarzami dość bezbolesny. Nie napotkałam żadnych starych rodzinnych prukw, które by biadały nad moim stanem cywilnym czy rodzinnym (mamy nie liczę, zwłaszcza że biada stosunkowo rzadko). Potwierdziły się tylko moje przypuszczenia co do dość odległego członka rodziny, że ma problemy z alkoholem - niechcący podsłuchałyśmy z mamą rozmowę. A mówiłam pół roku temu, że jakoś dziwnie rozdygotany jest.

H., nakarmiony przez chatkowych lezie na Gorca i pewnie już na nim śpi. Pod wiatą.

Mam dobry humor, bo jeszcze jeden dzień wolnego i tydzień na popołudnie. Więc się wyśpię. Będę mieć olśniewającą cerę. Prawdopodobnie.