17.12.10

Jeden dzień

Wczoraj w Dzienniku Internautów opublikowano wywiad z panem Andrzejem Jaworskim, przewodniczącym Zespołu ds. Promocji Wolności Przekazu i Poszanowania Zasad Dialogu Społecznego w Komunikacji ("tak, nazwa nie wpada w ucho, myślimy nad jakimś zgrabnym skrótem"). Że pan jest z nielubianej przeze mnie partii, to mniejsza, lubiana przeze mnie partia już nie istnieje. Ale urzekło mnie dobre samopoczucie pana Andrzeja: "Użytkownicy i administracja portalu salon24.pl utrzymują wysokie standardy dyskusji. Spory są często bardzo gorące, nie spotkałem się jednak z przejawami agresji lub nienawiści."

Jeden dzień: tyle mi zabrało, by przypadkiem, w trakcie codziennego blipowego think tanku trafić na wpis (słowo "felieton" nie przechodzi mi przez klawiaturę) jakże adekwatny do braku przejawów agresji, nienawiści, czy - w tym konkretnym przypadku, co najmniej ksenofobii:
ryszardczarnecki.salon24.pl/(…)czy-1-polski-posel-m…

Sam początek już jest wdzięczny:

Po wyborze na prezydenta Łodzi posłanki PO nowym posłem miłościwie panującej nam Platformy został Murzyn, obywatel Polski rodem z Nigerii pan John Godson.”


Mistrzostwo: w jednym zdaniu tak podkreślić kolor skóry i podać w wątpliwość polskość posła Godsona. Dalej jest tylko weselej: pan Czarnecki szafując słowem "głupota" opisuje sytuację, w której pan Godson wyraził swój zdecydowany sprzeciw wobec użytego wobec niego powiedzenia "Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść". To powiedzenie jest wszak takie tradycyjne i polskie! Skoro Godson mieszka w Polsce, powinien je znać, a co więcej - nie oburzać się na nie, "bo to tylko powiedzenie".


Tym, którzy faktycznie tak uważają, zadaję pracę domową: Przedstaw 10 przykładów na nieszkodliwość powiedzeń "Jak się baby nie bije to jej wątroba gnije" oraz "Duch święty rózeczką dziateczki bić każe".


Ale pan Czarnecki łaskawie panu Godsonowi wybaczył, ma też nadzieję, że nowy poseł nadrobi braki w znajomości przysłów i porzekadeł polskich. Może zostanie mu nawet przebaczone opuszczenie frazy "Tak mi dopomóż Bóg" przy zaprzysiężeniu.


Gwoli ścisłości: wielebny John Godson mieszka w Polsce od 1993 roku, w latach 90. był wykładowcą na Politechnice Szczecińskiej i Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jako łódzki radny był jednym z bardziej pracowitych i dostępnych w trakcie konsultacji członków Rady Miejskiej.

Zresztą, co ja Wam będę, tu jest wszystko:
johngodson.pl/?page_id=4

Tak. Pytanie, kto od kogo może się uczyć kultury, pojmowania społeczeństwa obywatelskiego i otwartości na innych potraktuję jako retoryczne.

8.11.10

Acids!

Gdy się idzie na koncert kapeli, na której koncerty chodzi się od kilkunastu lat, z pewnym politowaniem popatruje się na świeżo ulęgłe fanki, co to usłyszały ostatnią płytę w Esce Rock. Ma się ogromną ochotę powiedzieć: "kochanie, byłam z nimi na after party, gdy ty na chleb mówiłaś bep, a na muchy tapty, więc sio mi z tą łapą i nie piszcz mi do ucha!". Zdecydowanie ma się ochotę popełnić jakiś poradnik dla początkującego fana Acid Drinkers.
So, here we go!

1. Makijaż na koncert to nie jest dobry pomysł, chyba że zamierzasz stać z tyłu widowni w charakterze ozdobnej figurki. Jeśli jednak idziesz w tłum pod scenę, prędzej czy później zdasz sobie sprawę, że jest duszno, unosi się kurz i para, więc pracowity make-up spłynie ci na plecy jeszcze przed pierwszą Popcornową solówką.
2. Glany na koncert wkłada się dlatego, że ludzie DEPCZĄ. Emotrampki zostaw na Tokio Hotel.
3. Z drugiej strony, glany nie służą do tego, by utorować sobie drogę do stania się mistrzem stage divingu.
4. Dobra rada: przyjdź już na support i przyjrzyj się sali. Jeśli tuż przed sceną stoją barierki (a w dzisiejszych czasach stoją zawsze), NIE SKOCZYSZ ZE SCENY. Zatem przeskakiwanie przez barierkę zamiast +10 do lansu da ci kopa od ochroniarza i +10 do siary za wyprowadzenie z powrotem na widownię.
5. Jeśli chcesz popracować nad stylem, przyjrzyj się muzykom. Czy któryś z nich nosi glany z wpuszczonymi nogawkami od bojówek? Nie. Weź to pod uwagę i nie roztaczaj wizerunku nastolatka nękanego w dzieciństwie seansami Akademii Policyjnej.
6. Jeśli nie myjesz włosów codziennie, nie myj ich przed koncertem. Po koncercie przy odrobinie dobrej woli będziesz w stanie ukręcić z nich dready.
7. Jeśli po scenie plącze się techniczny, to nie dlatego, że chce, jak muzycy, pogapić się na pięćset cycków pod sceną. Zapewniam, że widział je nieraz i nie ma kompleksu ulubieńca publiczności. On tam jest po to, by pomóc muzykom przy sprzęcie. Wrzask "wypierdalać" w jego kierunku nie zostanie dobrze odebrany ani przez normalną publiczność, ani przez muzyków. Mind that.
8. Acid Drinkers nie grają emogothżaldupęściskametalu, więc look mrocznej firany nie sprawi, że będziesz bardziej tró i załapiesz się na afterkę z Yankielem. Oni grają radosnego thrasha. RADOSNEGO. Jeśli oderwiesz rozmemłany wzrok od krocza gitarzysty, zobaczysz, jak dobrą zabawę mają przy graniu.
9. Pytanie "Jak się wam grało?" jest dobrym zagajeniem rozmowy po koncercie, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że nie jest ono wstępem do obszernej ankiety, dlaczego riff z Hot Stuff został zagrany inaczej niż na płycie (niżej podpisana widziała kiedyś Popcorna, poddawanego takiej procedurze. Wzrok miał taki, że nawet najbardziej wsobny autystyk by pojął, że są rzeczy, których porządnym ludziom się nie robi).

1.8.10

Tramwajarze jeżdżą nocą

Weekendy w ostatni piątek miesiąca zaczynają mi się godzinę wcześniej. Zasadniczo chodzę do pracy na godzinę 9:00, by o 17:00 dać skowyt log out, log out, log out! - i poczynić dzidę na wschód. Ze względu na Masę Krytyczną i dobre układy z kierownikiem mogę jednak od czasu do czasu przyjść o godzinę wcześniej i takoż wyjść, by na rzeczoną Masę, rozpoczynającą się o 18:00, spokojnie zdążyć.
Piątek był rozmazany i deszczowy, więc do pracy wzięłam autobus, z pracy również, zdążyłam nawet coś zjeść, przebrać się ze trzy razy i wyruszyć w tempie iście kozackim. Lubię być nieco wcześniej, by rozejrzeć się po ludziach, grzecznie się przywitać ze znajomymi i ogólnie polansować się suknią, figurą i sprzętem.
Zanim wyruszyliśmy, lunęło rzewnie. Załomotała we mnie nawet myśl żałośliwa, że mogłam jednak przyodziać kaloszki, które nabyłam wszak z myślą o tym, że ich ruziowe kropy będą mi pasować do Caliny. W ostatniej chwili wskoczyłam w moje ukochane wysokie trampki. Ruszyliśmy w strugach. Deszcz po chwili uznał, że skoro nas i tak nie zniechęcił, to szkoda wysiłku i przestał padać, więc pod koniec trasy miałam tylko lekko wilgotny płaszczyk w ramionach.
Trasa była bardzo przyjemna, bo szlakiem łódzkich fabryk, do tego dość szerokimi i raczej pozbawionymi szybkiego ruchu ulicami - jechało się raźno, równo, spokojnym, masowym tempem; a do tego stara, ziemio-obiecana Łódź w oglądzie - od tego wszystkiego dostałam tak silnego przypływu endorfin, że wcale nie czułam zmęczenia! (możliwe też, że nabrałam formy, jednak ostatnio sporo jeżdżę, ale radochę miałam nieziemską). MK skończyła się ok. 21:00, jak zwykle. Zweryfikowałyśmy jeszcze z Kotbert i Olą, czy najlepsze zapiekanki są na placu Wolności (stwierdzam z mocą, że w Toruniu na dworcu są lepsze, za to hamburgery!) i powrót już pod osłoną nocy, nadal na endorfinowym powerze i tak zwanej ostrej kurwie.
Urodę Szprota można podziwiać w tym oto albumie:
http://picasaweb.google.pl/szprotek/Szprower?feat=directlink#5500060840271133586
Wieczorem, zajrzawszy na fujzbuka, poczułam lekki smętek. Mam otóż ekipę w pracy, do której nieco się garnę, ale że siedzimy w dużej sali w open space dość daleko od siebie, a ja jednak jestem nieco nieśmiała i nie umiem się ot, tak do nich wkręcić, to nie bardzo mam jak nawiązać serdeczniejsze więzi. Ujrzałam, że ekipa się bawiła w swoim gronie i zrobiło mi się żal, że mnie to ominęło. Na wysokości zadania stanął Mąż, który serdecznie zaprosił do siebie na sobotni wieczór.
Mąż nie jest moim prawdziwym Mężem. Jest on Mężem Żony, która również nie jest moją prawdziwą Żoną. W dużym skrócie; z Elaine, na początku znajomości, uznałyśmy, że jest stworzona dla mnie na Żonę i że kiedyś wyjedziemy do Irlandii i będzie mi codziennie piekła brownies. Z biegiem lat plan ten stracił na uroku, ale utarło nam się nazywać wzajemnie "Żono" i miewać swoje małe chwile radości zwłaszcza w towarzystwie świeżo poznanym i nieobeznanym z tą historią. A Tomasz kiedyś z Elaine był, zatem jest jej Mężem. Dalej, jak rozumiecie, sprawdziła się zasada "małżonkowie moich małżonek są moimi małżonkami".
W sobotę, po lapidarnym ogarnięciu mieszkania (zaczynam popadać w lekką przedzlotową paranoję, ale don't worry, choćbym sprzątała dwa miesiące, sterylnie to u mnie nie będzie) uznałam, że czas na tramwaj.
Kino w Starym Tramwaju odbywa się co sobotę przy nieużywanej już krańcówce (przystanku końcowym), gdzie dojeżdża przecudnej urody, stary tramwaj. W środku jest nagłośnienie, ścianka pod projektor i zapaleniec wyświetlający filmy, mniej lub bardziej związane ze zbiorowym transportem szynowym i Łodzią. Tym razem czczenie tramwaju było z większą pompą, bo ukazano nam odnowiony po 11 latach remontu tramwaj "Sanok", absolutnie przepiękny, zielony od zewnątrz, w środku wyłożony sklejką i złotawymi uchwytami, po prostu cacuszko. Pomyśleć, że 80 lat temu te cacuszka były codziennością...!
Z zewnątrz "Sanok" wygląda tak:
picasaweb.google.com/(…)Wydarzenia…
(5 i 6 zdjęcie w Galerii)
Doczytałam się w internecie, że tym razem, z okazji inauguracji "Sanoku" jest planowany przejazd starym tramwajem do Ozorkowa i powrót w środku nocy. Z łaski na uciechę zaproponowałam udział Tomaszowi i oto późnym wieczorem ujrzeliśmy się w pędzącym tramwaju typu 5N, z przygrywającym elektro w odmianie dość dance'owej, średnio znośnej, acz pasującej do atmosfery i głowami wywieszonymi za okno. Obok nas - kolega Witek, któremu przy każdym spotkaniu wypominam, że znam go od 14. roku życia, a który obecnie jest już poważnym wykładowcą i nieco mniej poważnym miłośnikiem starych tramwajów, starego rocka i nieco nowszych motocykli. Prócz tematów tramwajowych, w których jestem laikiem poruszono jednak tak ważkie kwestie, jak różnego rodzaju systemy gier RPG, która muzyka to zło i dlaczego ta bez gitar tudzież portale społecznościowe - zalety i wady z nich wynikające. Dodam pragmatycznie, że całą imprezę opękałam na papierosach, soczku i cukierkach, którymi podkarmiał mnie Tomasz (łiii!).
Przejazd trwał długo, gdyż jak nas objaśnił Witek na tramwajowych imprezach są różnego rodzaju stopy. Był zatem fotostop (chwila dla fotoreporterów), sklepostop (po 23:00 w ozorkowskim społem sklepowa daje od tyłu), fajkostop i sikustop (tych chyba objaśniać nie trzeba). W samym Ozorkowie, w środku niczego, byliśmy tym samym przed godziną 2:00. Tam rozpalono grilla i tramwajowy lud spożył kiełbasy. Witek diabolicznie żuł chrząstki i bluźnierczo wołał musztardy, zaś Tomasz zmienił się w lotofaga i zmysłowo wysysał przyniesione z sobą nektarynki.
Powrót nastąpił nad ranem. Po tak radośnie i oryginalnie spędzonym wieczorze niedziela zaczęła mi się jakoś w południe. Ponieważ pogoda, odpukać, znów się robi upalna, zarządziłam, że wraz z Kotbert udamy się na przejażdżkę rowerową. Trasa w głównej mierze powielała moją drogę z pracy, która uwzględnia zarówno trochę pedałowania po asfalcie, jak i popadnięcie w ostępy leśne. Wycieczka zaczęła się od tego, że Kotbert dostała motylem w twarz, a potem było coraz lepiej. Zgodnie z teorią motyla. Jak ujął nasz wspólny znajomy, Uer, rozjeżdżałyśmy unikalne, postindustrialne tereny rekreacyjne. Tereny te jednak nie były nam dłużne i gdy zabłąkałyśmy się w bezdroża, a za to wielotorza obrośnięte wszelkiego rodzaju chaszczem, najpierw rzucił się na mnie przewrócony słup i huknął w kostkę, potem zaatakowały jadowite mrówy, następnie napatoczył się dół, w który ja wpadłam sobą, a Kotbert rowerem i w końcu wykopyrtnęłam się na jakimś wykrocie, lądując dość miękko, bo w zielsku, ale nie bez uszkodzeń, bo zielsko okazało się być unikalną, postindustrialną jeżyną. Jednym słowem wydostawszy się z tej dżungli byłam bardzo z siebie zadowolonym, zgrzanym jak kurtyzana w konfesjonale, zakurzonym i krwawym upiorem. W bardzo twarzowej chusteczce.
Uznałyśmy po tej wyrypie, że bohaterowie Explorers' Festival to przy nas mięczaki i mogą nam pełzać i lizać!

26.7.10

Weekend z ekranizacjami Pratchetta

Od czasu do czasu przeglądając folder "Moje video" stoję w obliczu konieczności odpowiedzi na pytanie "Kiedy ja to, do cholery, zassałam?". Otóż względem filmu "Hogfather" niestety nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi. Z daty zapisu pliku wynika, że zrobiłam to w długi majowy weekend, ale przysięgam, nie mam pojęcia, kiedy wykonałam ten klik.
Weekend poświęciłam słodkiemu nieróbstwu jako że wkrótce zaczynają się intensywne dni z przyjazdem Bimbo, zlotem analizatorni Sierżant und Saper oraz wyprawą do Torunia. Zatem nadszedł moment, w którym postanowiłam przejrzeć zgromadzone aktywa elektroniczne i odpaliłam "Wiedźmikołaja".
Ekranizacja udana i będę się upierać dzielić się nią z każdym, kto wyrazi choć umiarkowane zainteresowanie. Są pratchettowskie smaczki, włącznie z Hexem z napisem "anthill inside", cudny epizod z Nobbym, który naprawdę wyglądał, jakby musiał nosić zaświadczenie o tym, że przynależy do gatunku ludzkiego, standardowo fantastyczny Śmierć i generalnie znakomicie oddany Niewidoczny Uniwersytet. Dobra robota, porównywalna poziomem do Koloru Magii - udało się zachować wdzięk i sznyt językowego humoru Pratchetta, nadając postaciom twarze.
Po tej orgii sięgnęłam po "Going Postal" (zachowuję oryginalne tytuły, gdyż i w jednym i w drugim przypadku tłumaczenie nie oddaje uroku oryginału). Z tą pozycją jest tak, że niestety główny bohater nie budzi mojej spontanicznej sympatii. Podobnie zresztą jest z Rincewindem, tchórzem i leniem przebrzydłym. Tu trzeba oddać twórcom filmu, że udało im się osiągnąć podobne - filmowy Moist też mnie irytował. A cóż za cwaniak i paskudny farciarz, takim nie powinno się nic udawać! Tym samym świetna kreacja aktorska, Moist był przekonujący.
Bardzo udanie dopowiedziane zostały inne postaci. Adora  z palcatem wygląda tak, że można uwierzyć w emocje  Moista wobec niej (wymagające wszak wzięcia zimnego prysznica), pan Pompa, mimo że gumowy nieco, tchnął w golema własne życie, Vetinari i Gilt wprost znakomici. No i absolutnie cudowne postaci epizodyczne, w tym budząca dreszcze Angua i totalny radosny zakwik sprzedawca szpilek o imieniu Dave.
A jeszcze będzie "Równoumagicznienie"! :D

27.6.10

Prędkość ucieczki (zwana też drugą prędkością kosmiczną oznaczana VII) ciała niebieskiego jest to minimalna prędkość początkowa (startowa) jaką musi mieć obiekt, aby mógł oddalić się dowolnie daleko od tego ciała.
Po wystartowaniu obiektu z prędkością równą prędkości ucieczki nie trzeba w dalszym ciągu dostarczać energii w celu podtrzymania ruchu (z wyjątkiem energii na pokonanie oporów ruchu, np. oporu atmosfery czy materii międzygwiezdnej), gdyż w miarę oddalania się obiektu od ciała niebieskiego wartość prędkości ucieczki maleje dążąc do 0. Obiekt o początkowej prędkości równej prędkości ucieczki pomimo ciągłego zmniejszania swojej prędkości wynikającego z poruszania się ruchem opóźnionym w każdej chwili będzie miał prędkość równą prędkości ucieczki dla aktualnej odległości od ciała niebieskiego.
W praktyce prędkość startowa powinna być większa niż prędkość ucieczki lub powinno się dostarczać dodatkową energię w trakcie ruchu pozwalającą na pokonanie oporów materii. Jeśli jednak uwzględni się ruch obrotowy planety wokół własnej osi, można, wystrzeliwując rakietę z obszarów okołorównikowych, wykorzystać energię kinetyczną ruchu obrotowego do zmniejszenia prędkości startowej, podobnie jak to ma miejsce przy wprowadzaniu satelity na orbitę wokół planety. Właśnie z tego powodu wszystkie kosmodromy na Ziemi lokowane są na małych szerokościach geograficznych. Stąd też, ponieważ Europa leży daleko od równika, Europejska Agencja Kosmiczna wystrzeliwuje swoje rakiety z terytorium Gujany Francuskiej.
Prędkość ucieczki dla grawitacji Ziemi z jej powierzchni wynosi 11,2 km/s.
za: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pr%C4%99dko%C5%9B%C4%87_ucieczki


28.5.10

Dziś Masa Krytyczna

Dla mnie, oprócz tego, że jest ona pokojową manifestacją obecności rowerzystów w mieście, jest również świętem Cycle Chic'u.
Cycle Chic, czyli jakbyśmy powiedzieli po polsku Rowerowa Elegancja, to zjawisko znane, odkąd ludzkość zaczęła jeździć na rowerach, niemniej dopiero w 2006 roku duński fotograf Mikael Colville-Andersen użył tego sformułowania na galerię z szykownymi dziewczętami na rowerach umieszczoną w serwisie flicr. Ideą zjawiska jest utrwalenie roweru jako stałego środka transportu miejskiego. Jazda na rowerze nie wyklucza stroju biurowego, elegancji, kobiecości tudzież męskiego sznytu. W toku rozwoju tego sposobu poruszania się rower stał się elementem dyscypliny sportowej i utrwalił się jako środek transportu dla osób o wysokiej kondycji, sporych dochodach i zacięciu wyścigowym. Tymczasem w ideę Cycle Chic wpisuje się jazda spokojna, z czasem na podziwianie miasta i z uwzględnieniem, że do pracy nie bardzo wypada wbiec w lajkrowych majtach z pieluchą i zaciekami na plecach.
Oczywiście za tą ideą idzie lobbying na rzecz rozwoju infrastruktury ścieżek rowerowych w mieście i generalnie zauważenia rowerzysty jako pełnoprawnego uczestnika ruchu. Wzorem są zachodnie miasta, jak Berlin, Kopenhaga czy mój ulubiony Amsterdam.
Prócz warstwy ideologicznej zjawisko ma nader istotną warstwę estetyczną - elegancki, miejski rower pobudza fantazję odzieżową. Kto powiedział, że w spódnicy lub na obcasach na rowerze wygląda się śmiesznie, niech zajrzy na bloga Wićki lodzcyclechic.blogspot.com. Osobiście uwielbiam i staram się wzorować na pomysłach niektórych dziewcząt.

PS Informacje na temat powstania zjawiska i jego historii zaczerpnęłam również z w/w bloga.

29.4.10

Szanowni państwo

Z niekłamaną dumą przedstawiam swój najnowszy nabytek, czyli Calineczkę:


photo by Kotbert

Rower nabyty za pośrednictwem sklepu LodzCycleChic (ul. Lipowa 57) prowadzonego przez Witka. Calineczka jest różowa, delikatna i słodka - bardzo miły, miejski rowerek do lansowania się na Masie Krytycznej i weekendowej jazdy (acz jeździ się na niej tak wygodnie -wyprostowana sylwetka! - że nie wykluczam i codziennej).

Docelowo będzie mieć koszyki i dobrane kolorystycznie rączki od kierownicy i pedały. A mnie z moją ostatnią jazdą na fiolet nietrudno będzie się ubrać pod kolor ;)

18.4.10

Kwietniowe dni

...będą mi pachnieć Black XS, słodko-pieprzowo i dość mocno, brzmieć "Watch Out" Chrisa Cornella (stał się ofiarą mojego aktualnego celebrity crush'u), czuć sztywnymi od żelu coraz dłuższymi włosami i wyglądać, jak od kilku miesięcy, głównie w fiolecie.

O żałobie nie wypowiadam się, nadmienię tylko, że dla mnie był to generalnie czarny tydzień, bo prócz pasażerów Tupolewa zmarł w tych dniach Malcolm McLaren i Peter Steele, więc zdecydowanie mam dość śmierci osób, o których się myśli jak służąca u Kossaków "Ja wiem, że wszyscy umierają, ale żeby oni też...?"

Wiosna jest dość chłodna, ale dzięki temu jest wiosną w pełni, nie zaś kilkoma dniami przejściowymi między zimą a latem, jak to ostatnio bywało. Dopiero dziś się przydarzył jeden z cieplejszych dni, który uświetniłam miłym spacerkiem do kroćset i z powrotem w towarzystwie Kotbert. Marszruta nasza była zdecydowanie trasą pijanego zająca przez Julianów i Marysin. Na spacerze uwzględniono rozpłaszczonego psa, który po sfotografowaniu przez Kotbert uciekł lamentując, zadziwiającą różnorodność psich szczekań - jeden piesek zdecydowanie odchrząknął, zanim się zabrał do dzieła, zaś inny miał czkawkę - oraz interwencję straży pożarnej. Ostatnio mam ślepe szczęście do oglądania działań służb publicznych, bo w czwartek z kolei tuż przed moim zachwyconym obliczem policja pojmała niedużego, białego dresiarzyka ze znakiem drogowym w ręku (usiłował się zachowywać jakby to nie było jego, tylko tak tu leżało).
Trasa nasza wiodła między innymi po nasypie kolejowym, przy czym Kotbert zaraziła się ode mnie niewywieraniem żadnego wpływu i mimo ich stanowczych żądań żaden pociąg nie przejechał. Z takiegoż to miejsca widokowego oglądałyśmy dzielnych strażaków, którzy nie szczędzili trudu w gaszeniu podpalonych traw i nawet przez chwilę miałyśmy zamiar brawurowo zbiec po nasypie i pogratulować panom udanej akcji. Pomysł zarzuciłyśmy w obliczu braku czirliderskich pomponów, bez których, uznałyśmy, nie wyglądałybyśmy wiarygodnie.
Zahaczyłyśmy również o stację Radegast, które to miejsce mnie nieodmiennie fascynuje. Złożyłam zatem obietnicę odbycia mhrocznego spacerku w tamtą okolicę po zmierzchu i nawet pozyskałam deklarację, że będę mieć towarzystwo (!).

Ponadto z dumą obwieszczam, że nabyłam bilety na Open'er, na 3.07 - będą bowiem grać Skunk Anansie (i Gorillaz).

5.4.10

No dobra

Jak się człowiek - czyli Szprota - rozmienia na drobne po fujzbukowych statusach, co oczywiście jest bardzo przyjemne, zabawne i interaktywne - to jakoś parcia na pisanie bloga jest mniej. Zwłaszcza że w osobiste ewenementy moje życie uparcie nie obfituje, w pracy stabilnie i nieźle, a nawet nieźlej (rzadziej irytują mnie ci, którzy mieli taki zwyczaj jeszcze kilka miesięcy temu, nie wiem, czy przywykłam, czy po prostu lepiej poznałam) i generalnie nie szło pisać.

Zaś zrzutu z ostatnio obejrzanych filmów nie czynię, gdyż do Alicji chciałam się przygotować przeczytawszy najpierw książkę. Nie przeczytałam. Wspomnę więc, że wyszedłszy z kina uczucia miałam mocno mieszane. Z jednej strony, szalałam, zwłaszcza nad stroną wizualną, z zachwytu - piękny Kapelusznik, piękna Królowa Kier, piękny jej zamek. Co do filmu... hm. Wiem, że Burton o Alicji wiedział mnóstwo, chwyta tę jej podwójność baśni dla dzieci i surrealizmu dla dorosłych, więc to, co obejrzałam, musiało wynikać z którejś z dwóch przyczyn: albo ja Alicję rozumiem inaczej, bardziej alegorycznie i onirycznie, albo film był jednak efektem consensusu pomiędzy wyobraźnią i rozumem Burtona a wytwórnią Disneya. Gdyż obejrzałam film jeszcze bardziej dla dzieci niż Charlie i Fabryka Czekolady (w Charliem była jakaś przyjemna groteska, której w Alicji mi zabrakło). Oczywiście w filmach dla dzieci nie ma nic złego, a film dla dzieci bez gromady gadających zwierzaków jest wręcz przyjemną odmianą, ale Alicja jest cudowna właśnie dlatego, że nie jest wyłącznie dla dzieci. Nie ma questowej konstrukcji, a przeważającym doznaniem bohaterki nie jest poczucie obowiązku spełnienia misji, a nieadekwatność względem świata, w którym się znalazła.
No i masakrycznie dopowiedziany do ostatniego szczegółu happy-end, a fuj, a błe.
Tłumaczę sobie, że Burton zarobi na Alicji tyle, by nakręcić jakiś mniej kasowy, mroczny film z dużą ilością krwi, zębatych kółek i tercetem Rickman-Bonham Carter - Depp w rolach głównych.

Nadmienię, że byłam również na Avatarze, film jak główny bohater, bardzo śliczny, bardzo głupi, Cameron jak zwykle nie wiedział, kiedy skończyć i przeciągnął film ponad miarę. Wizualnie wymiata, ale osobiście lubię obejrzeć film po to, by poznać jakąś historię: jej sposób opowiadania zależy ex definitione od obrazu, ale to jednak opowieść jest nadrzędna, nie ów obraz. Niewykluczone, że właśnie dlatego znajduję upodobanie w prostych, rozrywkowych filmach typu Tomb Raider, w których od zagłady świata dzielą nas precyzyjnie odmierzane sekundy, a dzielna i śliczna Lara biega po maskach samochodów i głowach terakotowych rycerzy, skacze o tyczce do samolotu, trafia szybując ze spadochronem w maleńką łódkę i wyczynia mnóstwo pomniejszych cudowności. Przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest: miał być film o fenomenalnej postaci z gier komputerowych i jest, czego chcieć więcej.

W ostatnich dniach pozyskałam kilka klasycznych filmów o Draculi, niewykluczone więc, że poczynię jakieś głębsze studium. Trzeba dać jakąś przeciwwagę dla "New Moon"...

27.2.10

Zasłużony urlop

W dziwnej może porze, ale wyznam, że lubię mieć wolne na przedwiośniu. Latem i tak - o ile wszystko dobrze pójdzie - wyrwę się do Gdyni z Kotbertem i Karoliną - a że od tego roku mam już 26 dni urlopu, więc wreszcie jest czym zarządzać.

Urlop postrzegam jako wysoce zasłużony, gdyż pomimo niedostania się do programu, do którego assesment miałam w listopadzie - otrzymuję coraz więcej zadań i generalnie staję się co najmniej jednym z palców prawej ręki mojego kierownika. Najprawdopodobniej jednak nie środkowym.

W paru słowach: latem 2009 uległo zmianie prawo telekomunikacyjne. Zobowiązuje ono teraz operatora do utrwalania wszelkich dyspozycji zmian w umowie pomiędzy abonentem a usługodawcą. Innymi słowy mamy praktycznie 100% zgrywalności rozmów z konsultantami. Klienci już to wiedzą i powołują się na rozmowy przy zgłaszaniu reklamacji, co pociąga za sobą obowiązek odsłuchania takiej rozmowy. A że są to rozmowy sprzedażowe, najczęściej nie trwają minuty czy dwóch. Do mnie należy wyszukiwanie tych rozmów w specjalnej bazie danych (zarówno konsultantów biura obsługi, jak i zewnętrznych call centre), udostępnianie ich reszcie zespołu, a w skrajnych przypadkach (czyli wyjątkowo długich rozmów) także odsłuchiwanie ich i streszczanie koleżankom bądź kolegom z zespołu.

Tak naprawdę to ja to cholernie lubię. Lubię wyszukiwanie, nie przeszkadza mi słuchanie rozmów, mam wrażenie, że dystans, jaki zaczęłam w sobie niechcący budować (że hoho, konsultant ds reklamacji to już nie byle kto w porównaniu do konsultanta ze słuchawek) szczęśliwie się zmniejsza, jestem bliżej realnego kontaktu z klientem nie musząc jednocześnie samodzielnie go nawiązywać.

Ale nie da się ukryć, że jest to sporo pracy, a pisma rozpatruję normalnym trybem. Tak więc urlop mi się przyda, bo jednak czułam się już spięta i poirytowana tym, że omamuniu, nie wyrabiam się.

W tym zagonieniu mam teraz tak słaby kontakt ze swoimi emocjami, że właściwie dopiero zupełnie niedawno, w obliczu zaskakujących wydarzeń u moich bliskich, udało mi się skonstatować, że tak, latem zeszłego roku przeżyłam jakieś mocne zauroczenie, które było o tyle istotne, że pokazało mi część mnie, której w sobie nie podejrzewałam i z którą chciałabym poeksperymentować - zaś na jesieni równe mocne rozczarowanie nagłym odrzuceniem. Nie wykluczam, że dotychczas nie przepracowałam swojego gniewu, ale przynajmniej już wiem, z czego się on wziął.

Plan na urlop: wycinam kaszaka z policzka, idę do fryzjera (albo się nieco zapuszczę może...?), ale na pewno coś zrobię z włosami, przyjedzie mi znów Bimbo, być może wybierzemy się razem do Torunia. Poza tym muszę gdzieś pójść poskakać. No i pozaglądać Maksymowi w łańcuchy, linki i oponki, bo mam mocne postanowienie pojeździć w tym roku bardziej niż w zeszłym - w okresie śniegów i mrozów obiecałam sobie solennie uniezależnić się od komunikacji zbiorowej w aktualnym wydaniu tak, jak to tylko możliwe.

Tymczasem: ptasie (w wersji easy, bo milkowe waniliowe, najprostsze do wchłonięcia), grzeje mnie elektryczny piecyk (węglowy popsuty i instalacja dopiero w poniedziałek) i sama nie wiem, co zrobię z tak przyjemnie rozpoczętym wieczorem. Może coś obejrzę. Albo pogram. Albo poczytam Muminki.

16.2.10

Najemsze z emo

bo przecież
przejść przez bagno suchą stopą i jeszcze kałuże przeprosić stopami - da się tak?
chyba tylko wtedy gdy słońce wrzeszczy wśród liści
śni się żółcią w miejscach na błękit
wystarczy ogryźć paznokcie do pięści
drażniące sekundy tańca reklamówki - jeśli widziałeś ten film, umiesz zabijać
a gdy huragan jest z południa to każda łza pachnie powrotem

24.1.10

Dżezi Aspi

Zespół Aspergera
Zaburzenie to obejmuje przede wszystkim upośledzenie umiejętności społecznych, trudności w akceptowaniu zmian, ograniczoną elastyczność myślenia przy braku upośledzenia umysłowego oraz szczególnie pochłaniające, obsesyjne zainteresowania, natomiast rozwój mowy oraz rozwój poznawczy przebiega bardziej prawidłowo w porównaniu do autyzmu dziecięcego. Głównymi kryteriami różnicującymi ZA od autyzmu głębokiego są: brak opóźnienia rozwoju mowy i innych istotnych jej zaburzeń uniemożliwiających logiczną komunikację, prawidłowy rozwój poznawczy.
(za wikipedią)

W dużym skrócie osoby z ZA są kompletnie nieempatyczne i aspołeczne przy jednocześnie wysoce rozwiniętych umiejętnościach w danej dziedzinie; ze względu na bliską autyzmowi potrzebę ścisłych schematów i struktur: najczęściej dziedzinie powiązanej z liczbami i analitycznym myśleniem. Oczywiście szalenie upraszczam, więc jeśli jest na sali psychiatra lub aspergeryk, proszę o druzgocące sprostowanie.

Powyższa charakterystyka pasuje do postaci, które od jakiegoś czasu jest nam dane oglądać na mniejszych lub większych ekranach. Najbliższy, najbardziej nasuwający się przykład to oczywiście Dr House, geniusza diagnostyki i maksymalnego loosera społecznego. Trudno o bardziej niezdarną postać w relacjach międzyludzkich i choć kochani Amerykanie dolepili do tego trudne dzieciństwo i psychopatycznego ojca (a dziadek Freud znów się w grobie przewraca), równie dobrze można stwierdzić, że House pod tym względem jest upośledzony, tak jak jest wybitnie uzdolniony pod względem spostrzegawczości i umiejętności kojarzenia z pozoru odległych faktów.
Nie sposób przeoczyć, że wyżej wskazane zdolności są również cechami dobrego detektywa i na pewno niejeden z wielbicieli House'a zaobserwował jego podobieństwo do Sherlocka Holmesa.

Sherlock Holmes ostatnio zaatakował kino z jakże zachęcającym dopiskiem "Koniec grzecznych detektywów". Przyznam, że to hasło, jak i trailery nie zachęcały: obawiałam się wręcz, że otrzymam film akcji w wersji kostiumowej, w którym główny bohater tylko przypadkiem ma na imię tak samo, jak postać z opowiadań Sir Arthura Conan Doyle'a. Wystarczy jednak odrzucić przyzwyczajenie do kanonu dotychczasowych ekranizacji i przypomnieć sobie, że Sherlock, prócz swego geniuszu obserwacyjno-dedukcyjnego był również morfinistą, bokserem i abnegatem oraz socjopatą. W ekranizacji Guya Ritchiego mamy więc znów zaplutego, niedogolonego aspergeryka, który przed ostatnią rundą bokserską analizuje sekwencję ciosów tak, by doprowadzić przeciwnika do nokautu. Sherlock się przybrudził i odbrązowił - i wyszło mu to na dobre: zapewnia godziwą dwugodzinną rozrywkę bez udawania, że jest czymkolwiek więcej (o co we współczesnym filmie trudno, gdy kino sensacyjne wplata wątki romansowe, zaś SF usilnie i zaparcie zastanawia się nad kondycją ludzkości, nieustająco robiąc sobie dobrze, przysrywając przy tem marmurem).

Zaznaczę tu, że bycie aspołecznym geniuszem nie jest wyłącznie domeną panów (chociaż w opinii społecznej najpewniej im to bardziej uchodzi). W zeszłym roku została zekranizowana trylogia Millenium na podstawie powieści Stiega Larssona. Przyznam się od razu, że czytałam i oglądałam wyłącznie pierwszą część, co oznacza najprawdopodobniej, że najlepsze już za mną. Na pewno też narażę się miłośnikom prozy Larssona pisząc, że film moim zdaniem jest lepszy niż książka. Niemniej, i tu, i tu występuje postać Lisbeth, genialnej hakerki, która włącza się do śledztwa i dzięki swoim zdolnościom zasadniczo przyczynia się do rozwikłania zagadki. Zrażenie do siebie wszystkich z wyjątkiem głównego bohatera zawarte w pakiecie. All inclusive.

Aspi jest dżezi. Lubimy postaci wybitne, które dla równowagi nie radzą sobie w dziedzinie, która potencjalnie jest do opanowania przez wszystkich: relacji społecznych. Lubimy małych bogów, którzy dzięki swym zdolnościom przejmują odpowiedzialność i potrafią wyzwolić się z lęku o akceptację grupy. Lubimy ich w końcu dlatego, że ich kompletna nieumiejętność zachowań dyplomatycznych jest bardzo odświeżająca w czasach, gdy spora część naszych zachowań społecznych przeniosła się na słowo pisane, co często pozbawia nas szans rozpoznania, kiedy jesteśmy fałszywie komplementowani lub zwyczajnie oszukiwani. Tęsknimy za ich szczerością. Nie pamiętając oczywiście, jak bardzo potrafi być bolesna.

1.1.10

Jem pyszności, jestem on-line cały dzień i tarzam się w stanikach

Jeśli jaki Nowy Rok taki cały rok, to zapowiada się nieźle.

Okres okołoświąteczny urozmaiciła mi wizyta Bimbo, którą poznałam zasadniczo poprzez forum fanek Małgorzaty Musierowicz, które to forum częściowo przeniosło się na fujzbuka obrastając w różnego rodzaju podgrupy wzajemnej adoracji, a dzięki zlotom, głównie w niedalekiej stolicy, dało się i poznać w swej niezaprzeczalnej krasie w tzw. realu. Bimbo przylgnęło do nas, łódzkich wiedźm, z wzajemnością, dzieląc z nami zamiłowanie absurdu, szyderę i porównywalne z kotbercim mistrzostwo w czynieniu katastrof. Jej wizyta była zatem tylko kwestią czasu.

W dzień jej przyjazdu niebo płakało ogniem i śniegiem, a ptaki zamarzały w locie. We were warned that huge distaster is coming (to town). Następnie pojawił się wir towarzyski, udostępniałam Bimbo w domu lub na mieście i właściwie nawet żałuję, że nie zaczęłam pobierać opłat za bilety wstępu. Tym samym w ciągu tych omal dwóch tygodni mogę wymienić może ze trzy wieczory, podczas których nie gościłyśmy lub nie gospodarzyłyśmy, tylko grzecznie czytałyśmy książki lub oddawałyśmy się dyskusjom ogólnospołecznym podczas seansów True Blooda (Bimbo jest siódmą zainfekowaną przeze mnie osobą, jeśli chodzi o perypetie Sookie Stackhouse. Zamierzam dobić do dziesięciu, licząc na jakieś trofeum). Jednym słowem po intensywnym okresie w pracy intensywny okres towarzyski.
Nadmienię, że jestem zaskoczona tym, jak bezkonfliktowo mieszkało mi się z nią. Wcześniejsze doświadczenia - z Luc'em, jego mamą i moimi rodzicami, bo z tymi osobami mieszkałam dłużej niż podczas urlopów - kazały mi sądzić, że jestem upierdliwą babą, która bałagani i utrudnia. Niewykluczone, że jestem, ale Bimbo ani chwili nie dało poznać po sobie, że jej to przeszkadza. Z drugiej zaś strony, po wielu latach mieszkania samotnie obecność innego domownika napawała mnie strachem, że i mnie będzie coś przeszkadzać. Tymczasem czułam się z nią całkowicie swobodnie. Na pewno w dużej mierze jest to kwestia tego, że Bimbo jest dużą dziewczynką, która umie sobie sama zorganizować zajęcia i nie trzeba nad nią skakać i zgadywać jej myśli.

A teraz ciut mi pusto bez niej, gdy po powrocie z pracy ryczę sztandarowe "honey, I'm home!" i odpowiadają mi wyłącznie koty!

Sylwester bardzo przyjemny. Po zeszłorocznym, dość miłym, ale wspominanym przeze mnie bez większego entuzjazmu, pojawiła się refleksja, że z wiedźmami en masse sensy mają sabaty. Natomiast ciąganie do tego towarzystwa panów, zwłaszcza dość introwertycznych, jak H8red czy Maciek B. nie ma większego sensu, bo my, panie, wprawdzie paplemy sobie radośnie w swym gronie, ale panowie jednak się mniej lub bardziej demonstracyjnie nudzą, co, jak mogę sobie wyobrazić, jednak kładzie się cieniem na radości z paplaniny. Mnie by się kładło, gdyby mój chłop się nudził.

Tym samym stało się oczywistym, że Sylwester w podgrupach, tym bardziej, że jakkolwiek mamy mnóstwo mnóstw wspólnych, różnimy się podejściem do tej imprezy. Ja lubię, tak jak lubię wszelkie imprezy okolicznościowe, gdy mogę wyskoczyć z wygodnych, aktualnie ukochanych spodni i przyodziać na ten przykład sucze kozaczki i kusą kieckę, potańczyć, spotkać się z innymi ludźmi niż na codzień, choć nie mam parcia na imprezę w lokalu i przymusu pozyskania zaproszenia na jakiś wywalony w kosmos bal. Część dziewczyn nie przepada, już to ze względu na owczy pęd świętowania jakże przecież umownej daty, już to z potrzeby kontestacji lansu.

Zatem Kotbert przychyliła mi nieba i zaprosiła do swojego brata jako towarzyszkę jej, H8reda i Karoliny. Strzał w dziesiątkę. Było z kim się pośmiać, z kim potańczyć i z kim pogadać. A nawet z kim przeraźliwie zafałszować hymn brytyjski z Human Traffic, bo to jednak mam jakiś imperatyw, by pod gorejącym fajerwerkami niebem, wśród huku petard, oparów szampana (i coli!) zaryczeć ochryple "I'm trying to be myself, understand everyone, it's a mission and a half"...

Nie życzę, aby ten rok był lepszy od poprzedniego, bo to sugeruje, że dla składającego życzenia miniony rok nie był udany. Mój był. Zatem: niech będzie dobry.