31.1.09

Krzywo patrzę

Czas spędzony u okulistki w Vision Express: godzina.
Nauka nakładania soczewki na oko: połowa tegoż czasu.
Cena dwóch kompletów soczewek na zamówienie: 260 zł.
Dowiedzieć się w wieku 32 lat, że ma się astygmatyzm: ...
nie, nie napiszę "bezcenne". Ileż można eksploatować tę, skądinąd znakomitą reklamę. Napiszę: jasna cholera!

Soczewki nastąpią w ciągu dwóch do czternastu dni roboczych; mają do mnie zadzwonić, gdy się zjawią. Nie soczewki, rzecz jasna, tylko obsługa z salonu VE. Chwilowo jestem przerażona trudnością ich nakładania. Soczewek, znaczy, nie obsługi. Ale w okularach próbowałam chodzić kilka razy i za każdym razem to się kończyło ciśnięciem ich w kąt: niewygodne, parowały mi przy zmianach temperatury, zlatywały z nosa i uciskały w jego nasadę.

A tymczasem świat widzę jednak dość impresjonistycznie i może warto byłoby to zmienić. Nie kryję, marzyły mi się barwione. Fiołkowe, jak u Yennefer. Albo zielone. Ale takich z cylindrami nie robią. Nie w Vision Express w każdym razie. Nie teraz. Ach, jak mi przyjdzie do głowy zaszaleć, zawsze wszak mogę nabyć jednorazowe. Co mi tam!

28.1.09

Jak mieć krótki tydzień i zamieszanie z urlopem

Oczywiście, wystarczy być mną.
Jak w większości dużych firm, tak i w mojej jest honorowana instytucja urlopów na żądanie, które ludzie wiedzący o pracy zmianowej lub równoważnej tyle, że istnieje i nie chcą mieć z nią nic wspólnego zwą kacowym, a ludzie normalni - uenżetami. Po zeszłym, dość intensywnym ze względu na szkolenia tudzież wizyty u Natalii i Luc'a tygodni sobotni dyżur sobie darowałam, biorąc nań rzeczonego uenżeta.
Tu jeszcze słowo wyjaśnienia, że Michał najczęściej układa nam grafik tak, iż następujący po roboczej sobocie poniedziałek mamy wolny. Zatem w poniedziałek, ten miniony, onegdaj, do pracy nie poszłam, pławiąc się w mniemaniu, iż mam go za sobotę.
Tymczasem mniej więcej w połowie dnia koleżanka Ewunia uświadomiła mnie, że za tę sobotę wolny miałam poniedziałek poprzedni, 19.01, kiedy to szkoliłam w CCD.
Przegapienie dnia wolnego wyniknęło z kilku przyczyn:
1. primo, przy układaniu grafiku szkoleń kierowałam się zasadą: ja w CCD, Monia w CCB (bo ja akurat mam ciut bliżej do tamtej lokalizacji, a Monia dużo bliżej do tej).
2. secundo, dałam swoim myślom wpaść w rutynę i zwieść się schematowi robocza sobota - następujący po niej poniedziałek wolny, a tu tymczasem poprzedzający. Takie małe dzierżbór niezłe wyłamanko w murze przyzwyczajeń grafikowych.
3. tertio, z różnych przyczyn, głównie emocjonalnych byłam w owym czasie rozchwiana i rozkojarzona i zamiast dopilnować własnego tyłka, użyczyłam go bez mydła i przyjemności fizycznej.
Nie wiem, z czego to wynika, ale nie dało się ustawić w ewidencji czasu pracy tak, by ten przepracowany na nielegalu poniedziałek odebrać sobie w ten przeleniuchowany. Zamiast tego na przeleniuchowany musiałam wziąć (już trzeciego!) uenżeta, a odbiór dnia wolnego z 19.01 następuje jutro. Co jest o tyle sprzyjającą okolicznością, że jutro powinna się pojawić wypłata, a mam chytry plan ściśle związany z salonem Vision Express.

Reszta urlopu już nie tak zabałaganiona: w lutym idę sobie na kilka dni (bo i tak miałam parę dni zaległych do zużycia do końca marca), a potem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, w lipcu - nie wiem, czy Hiszpania wypali, ale może chociaż parę dni w Gdyni.

25.1.09

Jeśli są plecy

...jakieś plecy w jakiejś knajpie, na których wyląduje piwo niesione przez (wersja optymistyczna) niezręczną barmankę lub (wersja pesymistyczna) napierdolonego idiotę, to bez wątpienia będą to moje plecy.
To jest po prostu jedna z tych rzeczy, tak jak ta słynna szansa jedna na milion, która się zawsze daje wykorzystać (lub zepsute zęby basistów). Ponieważ, z przyczyn nie tylko estetycznych, organicznie nienawidzę śmierdzieć piwskiem, jest oczywiste, że to właśnie ja przyciągnę długie nogi przyczepione do dziewczęcia w Roosterze lub mnóstwo innych, kompletnie nieskoordynowanych części ciała przynależnych do smakosza baru w Kaliskiej. Sytuacja zniesmaczyła mnie jeszcze o tyle, że na drugim poziomie w rzeczonej Kaliskiej nie jest ciepło. Nie wiem, czy to kwestia przegiętej klimy, czy polityka właścicieli, by ludzi odgonić od stolików na parkiet, ale piździło serdecznie, rzetelnie i dygotliwie.
Poza tym wieczór sympatyczny, w tym zdawkowym, powierzchownym znaczeniu: było miło, nie będę się jednak upierać przy powtórkach.

Nawiasem mówiąc, klubu Incognito, powstałego w miejscu Tabasco, powstałego w miejscu Jamy Madejowej, też nie polecam, chyba że kto jest zwolennikiem klimatu tancbudy z przedmieścia.

edit wieczorny

Dodam, że istnieje wiele przyczyn, dla których lubię chadzać samotnie. Jedną z nich jest ta, że będąc sama bardziej zwracam uwagę na otoczenie. Jak mi ktoś towarzyszy, zawsze oprócz otoczenia skupiam się jeszcze na interakcji. I przegapiam.

Na przykład jestem pewna, że dzięki temu właśnie doznałam wczoraj bardzo fajnego wstrząsu. Otóż szłam ja od nocnego, od Łagiewnickiej na durch przez pawilon pod 118 . W okolicach jedynym zbliżonym do źródełka miejscem jest knajpka Bonanza, ale zauważyłam już nieraz, że ona dziwnie kulturna i nie produkuje messerschmittów lecących kosząco, więc jest spokojnie i w miarę bezpiecznie mimo sporej ilości winkli, za którymi mogliby się czaić mordercy stojący w cieniu i niemający nic w kieszeniach. Bezpiecznie jednak czy nie, zawsze w takich razach mam oczy na szypułkach i stukam obcasami głośniej niż by wypadało. I nagle zza wspomnianego winkla dobiegły mnie odgłosy... nie, nie walki o byt ani o mienie, nie było to również miauczenie styczniującej się kotki. Był to dźwięk gitary. Elektrycznej. Ładnie, miękkie brzmienie, jak u Waglewskiego. I oto pod sklepem z armaturą ujrzałam człowieka podpiętego kablem do małego piecyka Marshalla z dechą, z której produkował te zaskakujące, przejmujące, śliczne dźwięki.

W American Beauty jest taki moment z tańczącą na wietrze torebką foliową. To był jeden z nich :)

24.1.09

Typowa Łódź


Okolice rynku Bałuckiego, Dolna/ Ceglana. Na pierwszym planie trzepak z taboretem (zdjęcie było robione z perspektywy dzikiego parkingu pomiędzy rynkiem a ciągiem zakładów handlowo-usługowych ze sklepem ABC, Carrefour Express i wypożyczalnią Beverly Hills) dla "parkingowego". Dalej - kruche bloczysko z lat, na oko, 60-tych w klasycznie polskim stylu "tynk się sypie, ale na satelitę nas stać". Mistrzem trzeciego planu stał się niedawno wybudowany kościół i zakrystia, wszystko z dziwnie ohydnej plastikowo czerwonej cegły.
Uwielbiam te niezamierzone kontrasty bałuckich zakątków :)

A poza tym zainstalowałam sobie do FF wtyczkę z aktualną pogodą i nie muszę odrywać się od kompa, by wiedzieć, jak jest na zewnątrz :P
W wieczornych planach spotkanie z ludźmi, z którymi zaczynałam pracę blisko 5 lat temu. Ciekawa rzecz, że mimo iż na początku radziłam sobie naprawdę słabo, jestem jedyną, która w tej firmie została i ma się coraz lepiej.

22.1.09

It's gonna be big fucking nothing

...i po szkoleniach.
Doszłam do wniosku, że są jakieś inicjacje jeszcze przede mną. W tym roku udało mi się już dokonać dwóch: zjedzenia sushi i poprowadzenia szkolenia. A to dopiero styczeń!

Big fucking nothing niech sobie wisi tutaj ku przestrodze zaś, bym nie nakładała sobie przesadnie klapek na oczy, bo już było blisko. Na szczęście nie było żadnego końca świata i żaden żandarm nie musiał mi dawać w pysk, uświadomiłam sobie sama, gdzieś na Plantowej, gdzieś w samochodzie...

...podczas kolejnego zdawkowego pocałunku w policzek, który oczywiście nigdy nie był niczym więcej niż nieco sympatyczniejszym odpowiednikiem uściśnięcia ręki.

W Trójcy Jedyni, czyli ja, Igor i Luc przez kwadrans byli znów razem. Nie wiem, czy umiem nawet opisać ten stan umysłu, jaki wówczas mieliśmy. Wkraczaliśmy do knajpy na koncert Piany Złudzeń, w czarnych skórzanych płaszczach, glanach lub (w moim wykonaniu) wysokich kozakach. To miasto było nasze do ostatniej rysy na chodniku, do świtu, do przeklętych popołudniówek na kacu i wyczekiwania w alkoholowej drżączce do nocy, by znów wyruszyć. Jak powiedział Marv z Sin City, "It's the old days. The bad days. The all-or-nothing days".
Szczęśliwie they're not back, there are many choices left and I don't have to be
ready for a war.
Innymi słowy - nie tęsknię za tamtymi czasami. Ale nie mogę zamykać oczu na fakt, że miały swój wariacki wdzięk.

21.1.09

Trochę szkolę

trochę normalnym trybem rozpatruję. Wczoraj, zresztą na własne życzenie, miałam grupę Mag.gie - rozgadana, sfeminizowana ekipa, nad którą byłoby ciężko zapanować. Gdyby się chciało panować, rzecz jasna.
Panowie panują, a panie panikują. Zadziwiający jest ten seksizm w języku potocznym!
Szkolenia się zawsze trochę przeciągają, więc do domu wracam na ostatnich nogach: w poniedział podjechałam jeszcze do Luc'a i Natalii na pogaduchy. Lekko się oburzyli, gdy na widok skrojonej wędliny i różnych serków orzekłam, że wyprawili przyjęcie. Był również Aard, co mnie ucieszyło, gdyż w obliczu ostatnich perturbacji nie miałam okazji się z nim widywać. A nie przestałam wszak tego lubić.

Wczoraj zaś po szkoleniu właśnie z Mag.gie przyjechała do CCB jeszcze dziewczyna wujasa, Agnieszka, bym ją podszkoliła nieco z Tych Wszystkich Strasznych Aplikacji. Siedziałyśmy dwie godziny blisko (po raz pierwszy udało mi się z pracy wyjść później niż Miniek, który zresztą nieco się wściekł na team, wiedzący, że go permanetnie nie ma, a mimo to żądający od niego konsultacji, opinii i sugestii, tak jakby nie było zastępującej go Haliny i nieco bardziej pomocnych kierowników w Warszawie); a i tak miałam wrażenie, że ledwo cokolwiek liznęła. Nic to, powiedziałam jej, by w razie czego nie wahała się prosić mnie o pomoc. Agnieszka jest zamknięta w sobie i chyba nie lubi przyznawać, że potrzebuje pomocy, ale myślę, że udało mi się ją przekonać, iż każdy na początku tej pracy ma mętlik w głowie i syndrom pijanego dziecka we mgle.

Początek roku to w pracy również konkurs na najlepszych pracowników w różnych kategoriach jak lider czy współpracownik. Ma tę zaletę, że w pierwszym etapie kandydaci mogą być zgłaszani przez wszystkich pracowników, dopiero w późniejszych zbiera się jakaś speckomisja i orzeka. Ma to pozory jakiej-takiej sprawiedliwości. I są oceniane przede wszystkim umiejętności interpersonalne, więc ujrzenie siebie w liście kandydatów jest sympatycznym wyróżnieniem. Ja się póki co nie ujrzałam, ale wszystko przede mną.
Zaletą tego konkursu jest również to, że za głosowanie lub odpowiedzi dotyczące jego historii można wygrać gadżety. I oto dziś przyszła do mnie wygrana torba, sportowa, ale dość duża i pojemna. Logo firmy średnio mi przeszkadza, a rzecz się przyda.

Jutro ostatni dzień szkoleń. Zastanawiam się, czy nie zwagarować z sobotniego dyżuru :>

18.1.09

Na Nocną Zmianę

Bluesa w Stereo Krogs poszłam z Izą. Izę znam od zawsze, a w każdym razie od omal 25 lat. Zjawia się w moim życiorysie rzadko, ale jest tak stałym w nim motywem, że rzec by można - refrenem. Z nią byłam na pierwszym w swoim życiu koncercie Acid Drinkers, z nią kiedyś wmontowałam się na after party po innym koncercie tegoż zespołu (Iza wówczas postanowiła trzymać honor Łodzi i pić równo z chłopakami, a dodać należy, że była wówczas na diecie, która polegała mniej więcej na tym, że nic nie jadła; za dotkliwą niesprawiedliwość poczytuję fakt, że nazajutrz to ja miałam megakaca, a nie ona. Ale Ślimak jest przefantastycznym facetem, więc było warto!); z nią byłam na Doorsach i na Rammsteinie.
Generalnie Iza jest kawał świetnej babki i znakomicie się z nią spędza wieczory.
W Stereo - tłum. Koncert miał się zacząć o 21:00, myśmy przybyły jakoś koło 19:00, sprytnie uplasowawszy się w pobliżu Sali Za Kratą, w której miał się owo dziwowisko rozpocząć. Jak się okazało, gdy już otwarto Kratę - tłumem dyrygowała krągła jejmość tryskająca energią z cudownie przechrypniętym wokalem - większość stolików miała rezerwację i stanęłyśmy w obliczu spędzenia koncertu na stojąco bądź, dla odmiany, na schodach do wyjścia ewakuacyjnego. Tu objawił się zmysł organizacyjny Izy: zanim się obejrzałam, wyczarowała stolik i trzy krzesła, więc miałyśmy komfort, widok na Wierzcholskiego i zazdrosne spojrzenia tych, którym nie starczyło geniuszu na pójście w nasze ślady. Do Izy dołączyła jej koleżanka Becia z facetem, ja zaś wobec poczucia wdzięczności za stolik starałam się Izę wyręczać w wizytach do baru, dopóki pozostawała przy napojach bezalkoholowych.
Przy barze - W. z Zelowa z kilkorgiem znajomych, nucący pod rozgrzewającego publiczność George'a Micheala "Freedom"; jak się okazało - nie bez kozery... Niemniej nie wdam się w szczegóły, bo to sprawy pomiędzy nim a B.
Koncert w pierwszym secie zdał mi się mało ogniowy. Niewykluczone, że wpływ na tę atmosferę miał fakt, iż ludzi było naprawdę naćkane jak szprot w puszce, nie było jak pohasać i popląsać do skądinąd sprawnie granych bluesiorów, do tego było sporo osób w wieku okołoemerytalnym, które, zasiadłszy zacnie przy stolikach, wylewnie i frenetycznie opieprzały tych, co stoją i zasłaniają, z pirzganiem wafelkami w stojących włącznie. Dziwny klimat. Dodam, że sama zebrałam opieprz od jakiegoś łysonia za to, że palę (bynajmniej, heja, nie jako jedyna osoba na sali, ale najwidoczniej akurat się napatoczyłam), co mnie zdumiało już tak, że mało onego papierosa nie popuściłam pod stolik.
Przyznam, że po tym wszystkim łapałam się na chęci dołączenia do W. i jego ekipy, która zwinęła się do Lizard Kinga. Uznałam jednak, że ta pani przyszła w tym futrze i w nim wychodzi... tfu! przyszłam tu z Izą i nie będziemy się rozdzielać. Iza zaś twierdziła, że warto Nocnikom dać jeszcze jedną szansę. Słusznie, bo drugi set, w obliczu ciut przerzedzonej już publiczności, wypadł dużo energetyczniej i było czego posłuchać.
Trzeba mi więcej takich wypadów, rzecz to oczywista!

A dziś sabacior u Miau. W planach czczenie Xymeny i klasyczne czynienie manikury. A jutro znów szkolenie, laboga.

16.1.09

Mówcie mi: pani profesor vol.2

Nie było źle.
Najpierw stresowałam się tym, że będę musiała mówić. Do ludzi, rozumiecie. Będą wytrzeszczać na mnie uszy, oczy i nozdrza. Całe szczęście, że chociaż niesubordynowanie nie poodpadają im ręce, jak Regowi Shoe. Ale Monia, z którą na zmianę szkolę wczoraj mi naszeptała, że generalnie całą pogadankę odpracowuje Michał, ja tylko odpalam workflow na projektorze i pokazuję, co jest gdzie, po kolei, każdy przycisk.
Potem się stresowałam, jak ja dojadę do CCD, w której to lokalizacji nigdy nie byłam. Ale mapy googla i rozkład mpk jakoś mi tego stresa zdjęły z barków. BTW tego, kto robił mapkę dla MPK należy powiesić za jaja dla dobra sprawy i pro publico bono.
Potem, czy się aby nie spóźnię, bo ten autobus o 8:25 może jednak nie jest wcale dobry. Był dobry, byłam przed czasem.
Trafiłam bez problemów.

Mówić istotnie głównie mówił Miniek. Umie, jakoś fajnie nawiązuje kontakt z ludźmi, dobrze sobie z tym radzi. Ale i mnie, cholera, słuchali, a nawet czasem chichnęli na jakiś mój żarcik o IT. Przy drugiej i trzeciej grupie (szkoliliśmy bowiem trzy) mówiłam już więcej, bo Michałowi wysiadało gardło i musiał trochę podłubać przy swoich projektach. Ogólnie sprawy proceduralne i instrukcja obsługi workflow. Za gardło może nie chwyciłam, ale nie rozpraszali się, słuchali grzecznie, sami chyba zresztą przerażeni tym e-mailowym projektem, który ich czeka. Wcale im się nie dziwię. My też się boimy, bo to oznacza najprawdopodobniej duże zmiany i dla nas.

Spotkało się poza tym swoich ulubionych Wasia i Krygiego ze starego teamu technicznego, Lucasa oraz kilka sztuk znajomych ogólnie. No stęskniłam się za nimi, no!

Reasumując: było naprawdę, naprawdę nieźle. Cieszę się, że w poniedziałek powtórka!

13.1.09

Mówcie mi: pani profesor

Nie ma tego złego: wprawdzie stresujemy się w pracy, że HL przejmuje część obsługi emaili, no bo co my będziemy robić (póki co roboty nam nie brakuje, ale wszak nas przybywa). Ale z drugiej strony ktoś musiał zostać oddelegowany do przeszkolenia ludzi z HL z tejże obsługi. Wprawne oko Minia wyłowiło z naszego teamu do tego zadania mnie i Monię, najdoświadczeńszą z nas wszystkich. Miło. Czuję się wyróżniona i doceniona. Zaczynam w piątek.
Mam oczywiście tremę. Okrutnie nie lubię publicznych wystąpień. Niby wiem, że to tylko ludzie i że mnie nie zeżrą, co najwyżej zanudzą się na śmierć i zaczną się bawić komórkami. Ale wolałabym ich chwycić za gardło i zadziwić, a wiem, że nie mam do tego predyspozycji.

Zrzut z gmailowego czata:
Ewa: pewnie ze dacie rade!!!! bedziesz tam wymiatac
ja: mówisz, że powinnam przyjść z mopem? ;)

Będzie dobrze. A na razie jest nieźle. Bywało lepiej, ale już jest po co wstawać rano.

Dodam jeszcze, że inicjacja z sushi wypadła pomyślnie. Smakowało mi, pałeczki w miarę mnie słuchały, Miau majtało jakieś różowe ogonkiem spomiędzy zębów i ogólnie uznałam, że warto będzie to powtórzyć. W co najmniej równie zacnym gronie. Tymczasem mianuję Miau na Zasłużoną Sushiową Defloratorkę.

11.1.09

Who's the emiest emo?

I am!

Zdjęcie strzelone przez Kotbert na urodzinach Zamka. Sweterek Carmen dostany od Breble. Ramiączko od inferno midnight, 7 funtów na undercover experience.
Gwoli ścisłości: mina nie świadczy, że bawiłam się źle, wręcz przeciwnie. Ja się nie smucę, ja mam tylko taką twarz. Jak rzadko, nam, wiedźmom, udało się nie zdominować spotkania. Nawiasem mówiąc, odnoszę wrażenie, że mam szczęście wpadać w hermetyczne, zgrane grupy trzymające wsparcie, fantastic inside, szczerze zaś nielubiane przez osoby z zewnątrz. Tak było z Pianą Złudzeń: w końcu nazwa Asertywna Formacja Artystyczna nie wzięła się z konformistycznego potakiwania. Tak było z towarzystwem szprotkaniowym, przynajmniej takim, jak wyglądało na początku: ja, Aard, b00g13, Huann, Lucas, Majkel, Hejtred, Wódz czyli generalnie jakaś ilość zajebistych facetów plus Szprota (i czasem Kotbert). I tak jest teraz z wiedźmami. Szczerze powiedziawszy I don't give a shit, póki jestem w środku. Pogadało się z Zamkami o kotach, z Keltoi o Pratchettcie i terroryzmie, z Brite'em o ostatnich zawieruchach i nieudolnej moderacji FL.
A dziś mam plan zeżreć pierwsze w szprocim życiu sushi. Jeszcze są jakieś pierwsze razy przede mną!

7.1.09

Dzika Mrówka


nietrudno znaleźć dziesięć szczegółów, ale jest i trochę podobieństw ;)

BTW od wczoraj wróciłam, po blisko dwóch tygodniach, do służbowej smyczy. Jednak mi jej brakowało. Nie tyle uwiązania do pracy, co świadomości, że nie muszę liczyć każdej minuty, każdego bita i każdego SMSa.

6.1.09

prywatny rekord zimna

w mojej sypialni stwierdzono dziś 10 stopni.
Kurwa, nikt mnie nie przekona, że zima jest fajna, mróz jest okej, a marznięcie jest przyjemne.

2.1.09

W sumie to nie lubię Nowych Roków

Sylwestra lubię. Jest okazja do imprezy, wystrojenia się; poza tym mam słabość do przełomowych dat, nawet jeśli są tak umowne. Najczęściej mimo przygotowań nie mam jakichś sprecyzowanych nadziei i oczekiwań co do owej sylwestrowej imprezy i dzięki temu zazwyczaj nieźle się bawię. Ale ja się dobrze bawię zarówno tańcząc i rycząc na koncercie (skądinąd dawno nie byłam i warto to nadrobić), jak i siedząc w kącie i gapiąc się na ludzi. Formy pośrednie równie mile widziane.

A potem następuje ten pierwszy dzień nowego roku, w który pod dyktando mass mediów powinno się wchodzić z nadzieją, radością, z postanowieniami (te nawet poczyniłam) i ogólnie dziarsko i bojowo.

A mnie on, dużo bardziej niż schyłek poprzedniego roku, nastraja do podsumowań, wyciągania wniosków i uświadamiania sobie sukcesów tudzież porażek. Tym razem saldo jest takie sobie, jakoś mnie mimo przekonania o słuszności pewnej decyzji nieco gniecie związana z nią rzeczywistość i jak nigdy mam szaloną ochotę się od niej odciąć na amen. Od rzeczywistości znaczy, nie decyzji. Właściwie to od przeszłości.

Może po prostu przeczekać, przeczekać trzeba mi, a jutro znów pójdę nad rzekę?