29.4.10

Szanowni państwo

Z niekłamaną dumą przedstawiam swój najnowszy nabytek, czyli Calineczkę:


photo by Kotbert

Rower nabyty za pośrednictwem sklepu LodzCycleChic (ul. Lipowa 57) prowadzonego przez Witka. Calineczka jest różowa, delikatna i słodka - bardzo miły, miejski rowerek do lansowania się na Masie Krytycznej i weekendowej jazdy (acz jeździ się na niej tak wygodnie -wyprostowana sylwetka! - że nie wykluczam i codziennej).

Docelowo będzie mieć koszyki i dobrane kolorystycznie rączki od kierownicy i pedały. A mnie z moją ostatnią jazdą na fiolet nietrudno będzie się ubrać pod kolor ;)

18.4.10

Kwietniowe dni

...będą mi pachnieć Black XS, słodko-pieprzowo i dość mocno, brzmieć "Watch Out" Chrisa Cornella (stał się ofiarą mojego aktualnego celebrity crush'u), czuć sztywnymi od żelu coraz dłuższymi włosami i wyglądać, jak od kilku miesięcy, głównie w fiolecie.

O żałobie nie wypowiadam się, nadmienię tylko, że dla mnie był to generalnie czarny tydzień, bo prócz pasażerów Tupolewa zmarł w tych dniach Malcolm McLaren i Peter Steele, więc zdecydowanie mam dość śmierci osób, o których się myśli jak służąca u Kossaków "Ja wiem, że wszyscy umierają, ale żeby oni też...?"

Wiosna jest dość chłodna, ale dzięki temu jest wiosną w pełni, nie zaś kilkoma dniami przejściowymi między zimą a latem, jak to ostatnio bywało. Dopiero dziś się przydarzył jeden z cieplejszych dni, który uświetniłam miłym spacerkiem do kroćset i z powrotem w towarzystwie Kotbert. Marszruta nasza była zdecydowanie trasą pijanego zająca przez Julianów i Marysin. Na spacerze uwzględniono rozpłaszczonego psa, który po sfotografowaniu przez Kotbert uciekł lamentując, zadziwiającą różnorodność psich szczekań - jeden piesek zdecydowanie odchrząknął, zanim się zabrał do dzieła, zaś inny miał czkawkę - oraz interwencję straży pożarnej. Ostatnio mam ślepe szczęście do oglądania działań służb publicznych, bo w czwartek z kolei tuż przed moim zachwyconym obliczem policja pojmała niedużego, białego dresiarzyka ze znakiem drogowym w ręku (usiłował się zachowywać jakby to nie było jego, tylko tak tu leżało).
Trasa nasza wiodła między innymi po nasypie kolejowym, przy czym Kotbert zaraziła się ode mnie niewywieraniem żadnego wpływu i mimo ich stanowczych żądań żaden pociąg nie przejechał. Z takiegoż to miejsca widokowego oglądałyśmy dzielnych strażaków, którzy nie szczędzili trudu w gaszeniu podpalonych traw i nawet przez chwilę miałyśmy zamiar brawurowo zbiec po nasypie i pogratulować panom udanej akcji. Pomysł zarzuciłyśmy w obliczu braku czirliderskich pomponów, bez których, uznałyśmy, nie wyglądałybyśmy wiarygodnie.
Zahaczyłyśmy również o stację Radegast, które to miejsce mnie nieodmiennie fascynuje. Złożyłam zatem obietnicę odbycia mhrocznego spacerku w tamtą okolicę po zmierzchu i nawet pozyskałam deklarację, że będę mieć towarzystwo (!).

Ponadto z dumą obwieszczam, że nabyłam bilety na Open'er, na 3.07 - będą bowiem grać Skunk Anansie (i Gorillaz).

5.4.10

No dobra

Jak się człowiek - czyli Szprota - rozmienia na drobne po fujzbukowych statusach, co oczywiście jest bardzo przyjemne, zabawne i interaktywne - to jakoś parcia na pisanie bloga jest mniej. Zwłaszcza że w osobiste ewenementy moje życie uparcie nie obfituje, w pracy stabilnie i nieźle, a nawet nieźlej (rzadziej irytują mnie ci, którzy mieli taki zwyczaj jeszcze kilka miesięcy temu, nie wiem, czy przywykłam, czy po prostu lepiej poznałam) i generalnie nie szło pisać.

Zaś zrzutu z ostatnio obejrzanych filmów nie czynię, gdyż do Alicji chciałam się przygotować przeczytawszy najpierw książkę. Nie przeczytałam. Wspomnę więc, że wyszedłszy z kina uczucia miałam mocno mieszane. Z jednej strony, szalałam, zwłaszcza nad stroną wizualną, z zachwytu - piękny Kapelusznik, piękna Królowa Kier, piękny jej zamek. Co do filmu... hm. Wiem, że Burton o Alicji wiedział mnóstwo, chwyta tę jej podwójność baśni dla dzieci i surrealizmu dla dorosłych, więc to, co obejrzałam, musiało wynikać z którejś z dwóch przyczyn: albo ja Alicję rozumiem inaczej, bardziej alegorycznie i onirycznie, albo film był jednak efektem consensusu pomiędzy wyobraźnią i rozumem Burtona a wytwórnią Disneya. Gdyż obejrzałam film jeszcze bardziej dla dzieci niż Charlie i Fabryka Czekolady (w Charliem była jakaś przyjemna groteska, której w Alicji mi zabrakło). Oczywiście w filmach dla dzieci nie ma nic złego, a film dla dzieci bez gromady gadających zwierzaków jest wręcz przyjemną odmianą, ale Alicja jest cudowna właśnie dlatego, że nie jest wyłącznie dla dzieci. Nie ma questowej konstrukcji, a przeważającym doznaniem bohaterki nie jest poczucie obowiązku spełnienia misji, a nieadekwatność względem świata, w którym się znalazła.
No i masakrycznie dopowiedziany do ostatniego szczegółu happy-end, a fuj, a błe.
Tłumaczę sobie, że Burton zarobi na Alicji tyle, by nakręcić jakiś mniej kasowy, mroczny film z dużą ilością krwi, zębatych kółek i tercetem Rickman-Bonham Carter - Depp w rolach głównych.

Nadmienię, że byłam również na Avatarze, film jak główny bohater, bardzo śliczny, bardzo głupi, Cameron jak zwykle nie wiedział, kiedy skończyć i przeciągnął film ponad miarę. Wizualnie wymiata, ale osobiście lubię obejrzeć film po to, by poznać jakąś historię: jej sposób opowiadania zależy ex definitione od obrazu, ale to jednak opowieść jest nadrzędna, nie ów obraz. Niewykluczone, że właśnie dlatego znajduję upodobanie w prostych, rozrywkowych filmach typu Tomb Raider, w których od zagłady świata dzielą nas precyzyjnie odmierzane sekundy, a dzielna i śliczna Lara biega po maskach samochodów i głowach terakotowych rycerzy, skacze o tyczce do samolotu, trafia szybując ze spadochronem w maleńką łódkę i wyczynia mnóstwo pomniejszych cudowności. Przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest: miał być film o fenomenalnej postaci z gier komputerowych i jest, czego chcieć więcej.

W ostatnich dniach pozyskałam kilka klasycznych filmów o Draculi, niewykluczone więc, że poczynię jakieś głębsze studium. Trzeba dać jakąś przeciwwagę dla "New Moon"...