31.12.08

Pasja

Nauczyłam się postrzegać pasję jako rzecz godną podziwu. "Oto prawdziwa pasja!" - mówimy z uznaniem o człowieku ścibolącym haft richelieu, mozolnie kładącym tory od kolejki, zakreślającym coraz to większe obszary na mapie czy pokazującym swoje jedyne udane zdjęcie (wedle swojej opinii) spośród setek tysięcy, jakie zrobił. Znaczy: oddaje się ten człowiek bez reszty idee fix, znajduje w tym sens życia i dąży do doskonałości. Której, rzecz jasna, najpewniej nigdy nie osiągnie.

Ludzie z pasją są fajni. Bardzo często wcale nie są monotematyczni, bo pasje ewoluują, meandrują, zahaczają o różne dziedziny wiedzy. Takie, dla przykładu, rycerstwo: człowiek zagłębiający się w tę tematykę nie ogranicza się do bliższej lub dalszej znajomości średniowiecznej historii Europy, ale najczęściej swoje zainteresowanie kieruje też ku sposobom wyrobu ubrań i broni, sztuk walki czy wręcz kuchni. Mają inteligentny błysk w oku, demonicznie absurdalne poczucie humoru i najczęściej wypowiadają się piętrowo złożonymi zdaniami, nawet niekoniecznie najeżonymi branżowym slangiem. Są zatem świetnymi, wymagającymi rozmówcami.

Ludzie z pasją są też nieznośni.

Są fantastycznie aroganccy. Szczerze wierzą, że poza ich pasją nie ma ciekawych tematów. A jeśli są, tym gorzej dla nich. Mają przeświadczenie też, że ci, którzy owej pasji jakoś nie dają się ogarnąć, są przez to zubożeni, a może nawet - gorsi. Obcowanie z człowiekiem, którego pasji się nie podziela to otrzymać między oczy zdrową, solidną mieszankę poczucia wyższości i litościwej wzgardy.
Piszę "zdrową", gdyż co nas nie zabije, to nas wzmocni, a jak dodał Terry Pratchett, co zaś nas zabije, uczyni nas martwymi.

Jacy są jeszcze pasjonaci? Ciekawa to rzecz, że do tej szufladki przekładam właściwie wyłącznie mężczyzn. Być może kobiety są durniejsze, być może po prostu bardziej pragmatyczne; mają hobby, lecz nie jest to zajęcie pochłaniające je bez reszty. A może, najzwyczajniej, nie potrzebują ucieczki od rzeczywistości w programowanie, podróżowanie czy RPG, bo sobie z nią lepiej radzą. Zwracam tutaj uwagę na poczynione przeze mnie rozróżnienie: hobby, czyli konik, czyli coś, co się z przyjemnością czyni w wolnym czasie a pasja, czyli oddanie się onej czynności bez reszty.

Zadziwiające i najbardziej toksyczne w pasjonatach jest to oburzenie, gdy bliscy zarzucają im, że czas, który można było poświęcić na budowanie bliskości, przeznaczają na swoją pasję. Jestem przekonana zresztą, że chcą dobrze i ze szczerych chęci wyszarpują cenny czas dla bliskich. Ale jestem również przekonana, że towarzyszy temu przeświadczenie, iż mogli wykorzystać go lepiej: bliskość bliskością, ale ukochany łuk kurzy się w kącie, licznikowi nie przyrasta kilometrażu, a gryfowi gitary odcisków spracowanych palców. Przeświadczenie tkwi sobie z tyłu głowy, na poziomie podświadomym i bywa, że wcale nie jest werbalizowane.

Cóż, pozostaje tylko liczyć na to, że bliscy podzielą pasję (albo zarażą swoją, co o wiele trudniejsze). Czego sobie i Wam życzę. Maybe this time I'll be lucky...

27.12.08

Kabaret

Film Boba Fosse warto obejrzeć z wielu powodów. Urocza, zepsuta Sally Bowles (jej zielone pazurki, sztuczne rzęsy i bosssska dekadencja), wdzięcznie brytyjski Brian (tak, niebieski to jego kolor), cudowna muzyka, świetna choreografia. To wszystko można oglądać bezrefleksyjnie, nie dopatrując się najmniejszych interpretacji, bo, jak to u Boba Fosse, jest to kawał niezłej rozrywki.
Trudno jednak przeoczyć, że wydarzenia toczą się w latach 30-tych. W Berlinie. U schyłku Republiki Weimarskiej.
W początkowych scenach filmu człowiek w brunatnym mundurze zostaje wyrzucony z Klubu Kit-Kat. W późniejszych - dużo większa grupa w tych samych mundurach brutalnie bije właściciela klubu. To wszystko rozgrywa się w tle, omal niezauważalnie, aż nasi bohaterowie: Sally, Brian i Max, stawiający sobie za punkt honoru zepsuć tamtą dwójkę pieniędzmi trafiają na piknik; Sally, skacowana, śpi, Brian i Max wychylają toast za ich rychłą podróż do Afryki i oto:

Gdy słucha się tej piosenki wyabstrahowanej z kontekstu, cóż: patriotyzm, wiara, nadzieja. Samo dobre. Ciekawe jest to, że powstała jako pastisz, lecz dość szybko została zaanektowana przez nazistów i neonazistów jako swojego rodzaju hymn.
Miałam okazję jej słuchać kiedyś w Krakowie. Była noc, pełnia księżyca, aby było jeszcze bardziej przewrotnie - pub Singer na Kazimierzu. Lekko podpity gość rozdawał nam malusieńkie, kieszonkowe tomiki swoich wierszy (dacie mi tyle pieniędzy, ile uznacie, że to jest warte), a potem rozkładał ręce i pełnym głosem śpiewał tę piosenkę pod sączącą się muzykę w barze. Znał kontekst.
Ciarki przechodzą nawet nie wtedy, gdy widzi się mundur chłopca śpiewającego zwrotki, lecz gdy coraz więcej i więcej osób powstaje z tym zapałem w oczach, z tym ogniem w głosie i przyłącza się do chóru.
Oni to tak zrobili: uwiedli pięknem wiary i nadziei, że jutro należy do nas, do mnie i dzięki temu aż takie rzesze przyłączyły się do tego śpiewu. Kto mógł wiedzieć, że był to śpiew banshee...

24.12.08

brak smyczy

Tytuł z podwójnym sensem.
Dokładnie dziś, przed świątecznym weekendem, szlag mi trafił służbową kartę SIM. Nie doczytałam procedurnej procedury, która przewiduje taką sytuację i w związku z tym nie złożyłam odpowiedniego wniosku w odpowiednim systemie, nie dopilnowałam Mińka, by mi go zaakceptował, co za tym idzie, w sklepie firmowym nie załatwiłam dziś po pracy nic poza szczerymi życzeniami spokojnych świąt. I jestem bez służbowej komórki na święta, a może i dłużej. Gdyż Miniek ma wolne do drugiego stycznia. Po chwili niepokoju tą sytuacją uznałam, że w sumie nie ma tego złego: kto ma znać, ten mój prywatny numer zna, a na służbowy niech sobie przychodzą durne, rymowane, świąteczne SMSy i niech mnie ścigają kretyni z hotlajnu, którzy wierzą, że lenistwo w zakresie zapoznania się z procesem przepisania danych teleeadresowych usprawiedliwia trucie mi tyłka na minutę przed końcem pracy. O.
Był jeszcze drobny problem z uzupełnieniem konta na owej prywatnej komórce, ciśniętej nota bene gdzieś w kąt. Albowiem SMSy z jednorazowym hasłem do transakcji w mBanku przychodzą na telefon służbowy, zaś zepsuta karta SIM nijak nie była w stanie ich odebrać. Jednak, jak zawsze, flota zjednoczonych wiedźmich sił zaradziła i temu (dzięki, Kotbert, dzięki, Mag.gie!).

Drugie znaczenie jest o wiele smutniejsze: dziś w nocy zdechło się psicy rodziców. Niby się człowiek złościł, że szczekliwa i czasem podgryzajka bez powodu, ale jest bez niej cholernie pusto.

23.12.08

Wdech, wydech. Pięta, palce i do przodu.

O tym, co się ostatnio zadziało w moich prywatnościach, rozwodzić się nie będę. Nie uniknęłabym bowiem wynurzeń nie tylko o mnie, a winna jestem przynajmniej tę odrobinę lojalności. Dodam krótko, że z mojego punktu widzenia jest to porażka. Nie tylko moja, ale mimo to chyba najbardziej bolesna. Daję sobie czas na przepracowanie bólu i zrozumienie swoich błędów. Czy przyjdzie mi kiedyś je ponaprawiać - nie wiem i na tę chwilę wiedzieć nie chcę.

Tymczasem słucham namiętnie Skunk Anansie, zachwycona i muzyką, i tekstami, święta omijam myślą jako zło konieczne, które trzeba przetrwać, jak co roku oraz planuję w sobotę wyjazd do Torunia (rzecz jasna, na zlot fanek pewnej teraz już podpoznańskiej pisarki). I kilka miłych spotkań w tak zwanym międzyczasie.

W pracy znów kroją się zmiany, podobno konsultanci HL mają przejąć część obowiązków korespondencji, co napawa nas zrozumiałym lękiem. Miniek uspokaja, że prócz mejli, bo ten proces by obsługiwali, jest jeszcze mnóstwo innych spraw i sposobów, na jakie klienci piszą, więc chleba nam nie odbiorą. Niemniej tym bardziej gratuluję sobie ucieczki z HL, bo tu przynajmniej do roboty mam jedno: pisać! A na HLu musiałabym odbierać, sprzedawać i pisać. Trochę za dużo jak na jedną, mającą mocne postanowienie schudnięcia Szprotę (trochę tym postanowieniem chwieje pyszny sernik przyniesiony przez MamęPodziomka wczoraj. Ale przecież nie może on tak leżeć i się marnować, prawda?).

A do poduszki mam "Piekło pocztowe" Pratchetta. Nie jest dobrze, ale dam radę.

20.12.08

Nie szpilmy komentarzy

"40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od dymu...
Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda,
tu trzeba, że się tak wyrażę,
przyszpilić jakieś komentarze"
K.I. Gałczyński, Inge Bartsch

Nie, komentarzy szpilić nie będę. Dzieje się tak, że brakuje mi słów, dlatego podpieram się innymi, już napisanymi, zamiast szukać w sobie tych, które istnieją pod pozorem milczenia.

16.12.08

One of my turns

Jeśli ktoś znajdzie lepszy muzyczny opis końca miłości niż pierwsza część tego kawałka, niech da znać.






[Groupie:] "Oh my God, what a fabulous room!
"Are all these your guitars?"
[Film in background:] "I'm sorry sir, I didn't mean to startle you!"
[Groupie:] "God, this place is bigger than our apartment."
"Uh, could I get a drink of water?"
[Film:] "Let me know when you are entering a room" Yes sir!"
[Groupie:] "Ya want some? Huh?"
[Film:] "Yes"
[Groupie:] "Oh wow! Look at this tub!"
"You wanna take a bath?"
[Film:] "I'll have to find out from Mrs. Bancroft what time she wants to meet us, for here main..."
[Groupie:] "What're you watching?"
[Film:] "If you'll just let me know as soon as you can....Mrs. Bancroft. Mrs. Bancroft..."
[Groupie:] "Hello?"
[Film:] "I don't understand..."
[Groupie:] "Are you feeling ok?"

Day after day
Love turns gray
Like the skin on the dying man
And night after night
We pretend it's all right
But I have grown older
And you have grown colder
And nothing is very much fun, anymore
And I can feel
One of all my turns coming on
I feel
Cold as a razor blade
Tight as a tourniquet
Dry as a funeral drum

Run to the bedroom
In the suitcase on the left
You'll find my favorite axe
Don't look so frightened
This is just a passing phase
One of my bad days
Would you like to watch TV?
Or get between the sheets?
Or contemplate the silent freeway?
Would you like something to eat?
Would you like to learn to fly?
Would ya?
Would you like to see me try?
Ohh, No...

Would you like to call the cops?
Do you think it's time I stopped?
Why are you running away?

15.12.08

...a dziś chodzi.

Dziwne. Dziwne.
Zapuściłam mu Kaspersky'ego i niech skanuje.
Dziś jest taki dzień, taki poniedziałek, taki mróz, że właściwie tylko to mnie obchodzi.
Co ze składem na Sylwestra - nie wiem i mam to gdzieś.
Co z moim urlopem - jak wyżej.

14.12.08

Trudne życie gadżeciary

Póki gadżety funkcjonują poprawnie, pławię się w poczuciu bycia dżezi, łaskawie przyjmuję hołdy i zachwyty tudzież intensywnie i radośnie z nich korzystam.
Gorzej, gdy działać przestają.
Za starych czasów bez komórek i kompów wzruszyłoby się ramionami i poszło poczytać lub nawet nawiązywać międzyludzkie więzi. Aktualnie odczuwa się niepokój, deprywację i ocean adrenaliny.
Cóż, sam tegoś chciał, Grzegorzu Dyndało.
Otóż nosząc Pierdolca do pracy w pewnym momencie zyskałam świadomość, że dzięki lokalnemu hotspotowi mam szybki i niereglamentowany dostęp do internetu. Kolega Paweł, którego uprzejmości zawdzięczam login i hasło do hotspota tudzież wożenie mojego krągłego tyłka z- a ostatnio również i do- pracy uznał, że to nie może się zmarnować i przez ostatnie trzy dni trwał na moim netbooku festiwal torrentów, głównie uwzględniający odmęty percepcyjne seriali Prison Break czy Stargate Atlantis (to dla Pawła, ja pozostaję wierna House'owi), ale także filmów, na które z różnych przyczyn nie miałam okazji wybrać się do kina. No i stało się to, co musiało się stać.
Początkowo nie działo się nic. Komputer działał, ssał, gdy Minio podłączał się do hotspota, siłą rzeczy nieco wolniej, niemniej co pewien czas wyświetlał cieszący oko komunikat, że oto kolejny plik się pobrał. Wczoraj, gdym oddaliła się na krótką fajeczkę z koleżanką Ponczem, zgasł, pomyślałam, że zahibernował, więc dokonałam restartu. Po czym Pierdolec wpadł w jakąś pętlę czasową, gdyż zaczął się rebootować co minut kilka, z uporem godnym lepszej sprawy. Zdołałam wyeliminować jedynie kwestię zasilania: czy to pod kablem, czy na samej baterii, zachowywał się tak samo.
Good news is mam wsparcie techniczne w Komputroniku. Bad news was sobota, popołudnie, które zamierzałam spędzić u Miau, a Komputronik w, bagatela, Poznaniu. Szczęśliwie do Miau późnym wieczorem przybyli sis Mag.gie zwana Fefką i jej mężczyzna R., któremu po kilku magicznych sztuczkach, jak mniemam, dążących do obwąchania wpisów w rejestrze, udało się ustalić, że to problem software'owy i nawet namierzyć pliczysko, które mi te szkody czyni.
Zatem spróbujemy je usunąć. A jak to nie zadziała, to C: format i już nie żyjesz, skurwysynu.

10.12.08

Czarownice radzą

Breblebrox
Po pierwsze: jako klasyczne emo depresję mamy wpisaną w nasze osobowości niczym huba w drzewo. Po drugie: jak maseczka zastygła, to pal sposobem 'na mechanika', czyli trzymając papierosa zębami w kąciku ust. Po trzecie: zapomniałam co po trzecie.


Szprota
Po trzecie idą święta. Nie wiem, co to ma do rzeczy, ale może chciałyście
wiedzieć.


Kotbert
Ja bym chciała wiedzieć, którędy.

Szprota
przez żołądek do serca, oczywiście.

Wklejam to, gdyż hołduję zasadzie powtarzania swoich dowcipów. Utrwala się wtedy innym, że mam poczucie humoru.

8.12.08

Sabat

Sabaty są ostatnio u Miau (chociaż domagam się, by najbliższy był u mnie), na głębokich Kurczakach, gdyż skoro dysponuje ona apartamentem, popada w szał gościnności, napycha nas żarciem, herbatą, kawą i, oczywiście, manikurą. Zważywszy, że ZDiTowi niechcący zostawiło się bardzo sympatyczną linię 16, tworzącą bardziej łódzką i regionalną niż Łódzki Trup Regionalny strzałę północ-południe, jeżdżę chętnie. A gdy aura siąpiąca, a wichry porywiste, bez skrupułów wykorzystuję Breble, mieszkającą wszak zaledwie jakieś 4km ode mnie.
Wczorajszy sabat był z gościnnym występem Babeli snującej kompromitujące wspomnienia z dzieciństwa Miau i siejącej babą mak z Borysem. Ponieważ jednak dymiłyśmy, jak to w czasie sabatu, na potęgę posępnego czerepu, Babela manifestowała się raczej akustycznie za zamkniętymi drzwiami pokoju Boryska.
W obliczu niedoboru siedzeń pasujących wysokością do kuchennego blatu Miau drogą przekupstwa zgoniła Macieja z najbardziej dopasowanego rzeczonym wymiarem pufa stojącego przy PC-cie i skupiła się na ogryzionych skórkach Breble. Maciej zasiadł na kanapie, boleśnie oddalony od kompa i gier, zeszklił wejrzenie i zawisł nim w przestrzeni, popadłszy w głębokie milczenie, a być może nawet i refleksję. Stan milczenia nie był wprawdzie drastycznie różny od stanu normalnego objawianego przez Macieja, jako że jednak był zmuszony przebywać w bezpośredniej bliskości naszych bujnych osobowości, zaczęłam naprędce kombinować, czym by go zająć, by nie stanowił sobą wyrzutu sumienia. Nudził się bowiem ewidentnie, aż żal było patrzeć. Błysk geniuszu kazał mi go zagadnąć o kości k6 w ilości sztuk pięciu, po zadziwiająco energicznych poszukiwaniach w czeluściach apartamentu odnaleziono taką ilość i nagle okazało się, że Maciej mówi, nieźle się bawi i ma wcale przyzwoitego farta w kościach. Bank jednokowoż rozbiła Mag.gie, wygrywając dwie z trzech rozgrywek tysiąca. Zasłaniała się potem szczęściem debiutanta. Jako doświadczona kościara donoszę, że zjawisko farta początkującego występuje w przyrodzie bardzo rzadko, tak samo zresztą jak stałe powodzenie czy stały pech w tej grze. Passa jest passa, przychodzi i odchodzi.

Ciężki tydzień rozpatrywania reklamacji za mną, pięciodniówka z sobotą włącznie przede mną. Dziś obudzono mnie zaledwie dwukrotnie, gdyż jakoś nikomu nie chciało się zerknąć do grafiku i sprawdzić, czy aby nie mam wolnego. A mam. Miałam nawet chytry plan uprzątnięcia sypialni, ale dzień jest jakiś dziwnie leniwy i senny mimo dwóch kaw, a ostatnie dwa za to były przedziwnie intensywne: wczoraj sabat, przedwczoraj zaś przyszedł człowiek od pieca.
Określenie "piec" jest nieprecyzyjne. Jest to bowiem gazowy przepływowy ogrzewacz wody, w skrócie i prawdopodobnie niepoprawnie zwany boilerem. Po napływie mamony za wyrównanie podwyżki i z reklam uznałam, że jest jej wystarczająco, by zainwestować w taki sprzęt, jako że dotychczasowy piec pamiętał czasy Gierka, wisiał na słowo honoru nieodpornej na kwasy rury, miewał secesyjne fanaberie i groził wybuchem bądź przynajmniej satysfakcjonującym potopem. Secesyjne fanaberie objawiały się tym, że co pewien czas któraś z jego części ogłaszała secesję i odrywała się od członu głównego. Fraza, dodam, nie moja, lecz Huann, stosowana w odniesieniu do łódzkich kamienic. Piecyk przypominał je wdziękiem, charakterem i nieprzewidywalnością.
Człowiek od pieca miał zacne, rumiane, wąsiaste oblicze, szczerze i rozwlekle zachwycał się kotami oraz smakiem herbaty i właściwie wszystko robił w statecznym tempie biesiadnika za stołem. Skądinąd przesympatyczny człowiek, ale po jakichś czterech godzinach chaotycznej dłubaniny ciut mnie zgniewał i musiałam mu uświadomić, że nie mam dla niego całego dnia, wobec czego dyscyplinujemy się i do roboty. Skończył po pięciu, zawiesiwszy piękną nową termę Neckara i podłączywszy mimochodem kuchenkę gazową odziedziczoną po rodzicach, stosunkowo nową (uprzednio używana przeze mnie również pochodziła z czasów małej stabilizacji). Podsumował tabelkę, wymienił kwotę, którą uiściłam z lekkim bólem (żegnajcie mi dziś, wiśniowe martensy) i wreszcie poszedł. Ja zaś, zażywszy pierwszej kąpieli w wodzie podgrzanej przez nowy sprzęt poszłam również, odbyć hermetyczny, bo wypełniony wspomnieniami o Pianie Złudzeń wieczór u H. z udziałem Moostanka i Natalki.

3.12.08

kulturalno-poetycznie

idealnie przewidywalna struktura tęsknoty: wystarczy poczuć smak zielonej
herbaty lub skąpać twarz w dymie.
następnie projekcja: jem, spisz, śnię, pracujesz. zliczanie minut bez ciebie.
nieosiągalne odbicie stopy w zmarszczkach wody: postawić ja, by wpaść w twoje
ramiona.
a można inaczej: wystarczy, oparłszy dłonie na twoich kolanach, z bliska
popatrzeć ci w twarz. wtedy znika wszystko. światło świecy na twoich policzkach.
division bell. zapamiętam: to szczęście.
mam jeszcze czas.

1.12.08

O zlocie i nie tylko

Zlot fanek Małgorzaty Musierowicz zawsze jest dla mnie wydarzeniem, nawet jeśli w trakcie zlotu twórczość autorki jest traktowana marginalnie - no bo przecież na forum przewałkowało się już wszystko, nawet z tej najnowszej powieści.
Najświetniej jest wtedy, gdy schodzimy się na dworcu, kilka słabo sobie znanych lub zupełnie obcych bab w różnym wieku i zaczynamy z sobą rozmawiać tak, jakbyśmy znały się od dawna i dobrze. Oczywiście, to i owo na forum choćby się nie wiem, jak uważało, zawsze się o sobie napisze, na zamkniętej fejsbukowej grupie nawet jeszcze bardziej, niemniej sam fakt, jak uważnie się czytamy, daje pojęcie, jak bardzo uważne i wrażliwe są to osoby.
Tym razem zlot był w Łodzi. Myślałam: zawiodę je na Księży Młyn. Albo do filmówki. Jednak wszystkim udało się zdążyć dopiero na tramwaj przyjeżdżający o 16:51, więc przegoniłyśmy je tylko do Manufaktury, najpierw na pierogi, a potem na czekoladę. A potem długie nocne rozmowy u mnie przy herbacie. Złamałam też zasadę i pozwoliłam dziewczynom wypić u mnie po Redd'sie (ogólnie nie pozwalam wprowadzać do mnie do domu alko, ale uznałam, że zagrożenie jest stosunkowo niewielkie, a tłumaczenie, czemu proszę nie wnosić piwa, jakoś nieszczególnie mi tym razem wchodziło). Kotangens obdarzył dziewczęta łaskami baranków w policzek, a Kota pyskowała na nie ochryple.
Nie wiem, czy jestem uprzejmą i gościnną panią domu, ale na pewno się starałam. Wiem też jednak, że nie nadaję się do mieszkania z kimś: cholernie spinała mnie świadomość, że ktoś jest w drugim pomieszczeniu, że wejście tam może mu przeszkadzać, że może nie palić światła albo nie otwierać okna... Tłumaczę sobie jednak, że być może jednak zależy, kto jest w tym drugim pomieszczeniu i jeśli ktoś kochany, to tak nie spina.
Ewentualnie jestem nieuleczalną starą panną ze swoimi staropanieńskimi nawykami (i czarnymi kotami). I chuj :P

W pracy sześć nowych osób. Miniek wyciął numer stulecia i nie przyszedł. Chcę wierzyć, że naprawdę nie mógł. Cudowny zatem rozgardiasz, młodzi nie wiedzieli, jak, przed dłuższy czas nie mieli także co. Robić, znaczy. Ja do tego oddelegowana do back-upu reklamacji i rzecz to pewna, że jutro Pierdolca do roboty nie biorę, gdyż czyni mi nader zbędny przy i tak przesadnie twórczym chaosie dystrakt.
Niemniej jestem przeszczęśliwa, że wstaję o 7:30, nie o piątej piętnaście i mam jeszcze calutki wieczór wolny! I jeszcze nawet mogę poświęcić godzinę na stanie w kolejce na poczcie (bo listonosz od dźwigania bąbelkowej koperty dostałby wszak ruptury) i odebrać inferno midnight, które leży znakomicie.