27.7.09

Tripy

"pirdkowanie - ulubione słowo w mojej rodzinie oznaczające stresowanie się, zmiany decyzji, zachowania "chciałabym a boję się" wprowadzanie nerwowej atmosfery - charakterystyczne zwł. w podrózy i zwł. pociągiem i skutkujące np. przybyciem na dworzec godzinę przed odjazdem pociagu, nerwowe przechadzanie się po peronie , pytanie podróznych czy to na pewno ten peron/godzina/pociąg, sprawdzanie x razy rozkładu jazdy, miejscówki i stacji docelowej :)"
by Paulina Galli

Jestem, podobnie jak Paulinka, stuprocentową podróżniczą pirdką. Ale bo:
Raz pojechałam stację za daleko i wracałam do Łodzi z Pabianic.
Raz miałam bilet na Fabryczną, a wsiadłam w pociąg na Kaliską (albo na odwrót?) i musiałam się przesiadać w Koluszkach.
Raz wysiadłam stację wcześniej na Żabieńcu bo się jakiś pijak przyplątał.
Raz nie zdążyłam na pociąg mimo że byłam kwadrans przed odjazdem na dworcu.
Raz miałam dwie przesiadki z rowerem...

Po zgromadzeniu materiału badawczego na niereprezentatywnej próbie wychodzi mi, że jestem wcale uprawnioną pirdką.

19.7.09

Prawdziwy mężczyzna nie używa lusterka

...przegląda się wyłącznie w kałuży krwi swojego wroga.
Wśród moich rozlicznych hobby (jak siedzenie przed kompem, siedzenie przed kompem, staniki, telefony, amatorska obróbka zdjęć i siedzenie przed kompem) jest też skłonność do tworzenia złotych myśli, pełną garścią czerpiących z humoru Pratchetta (wiem, pochlebiam sobie, ale mam dziś zadziwiająco dobry humor, aż sama nie wiem, co ja właściwie knuję) i stereotypowego postrzegania rzeczywistości. Pierwsze zdanie tego wpisu to wykwit ostatniego zrywu.

Żniwo imprezy u KotRedów, w niepokojąco podobnym składzie do tej parapetówkowej, zakończonej Słynną Awanturą o Szaliczek (zbrakło Mikiego, szlajającego się gdzieś rowerem po Europie i właściciela szaliczka):
- przejażdżka z H8redem jego Yamahą Virago z uwzględnieniem okrzyku "a teraz się trzymaj!" i bezcennego widoku paczki na liczniku


photo by Kotbert. Nadmieniam, że sukienka nie jest dobrym strojem na motocykl, gdyż wiatr hula po nogach i tam, gdzie dupa zaczyna swą szlachetną nazwę, co może być kłopotliwe przy zwłaszcza sukience krótkiej, a dupie zdobnej w stringi

- zaproszenie na lody do Krakowa w wykonaniu Humbaka (lody jak lody, Humbak jak Humbak, ale Kraków w sumie chętnie)
- przyjęcie do organizmu niepojętych ilości nikotyny, gdyż prócz normalnych papierosów używało się również shishy, co jak się okazało jest czynnością aktywizującą społecznie i sprzyjającą zadzierzgiwaniu więzów, zwłaszcza z tymi, których bawią dowcipy o ciągnięciu, ssaniu i ciućkaniu
- wchłonięcie masakrycznej ilości Świętych Krokiecików od Karoliny i jej równie znakomitych sałatek
- przyjęcie od wyżej wymienionej Karoliny różnych wyrazów, w tym obietnicy, że wkrótce zrobimy grilla, na którym popisze się sałatką tudzież szaszłykami z kurczaka w wersji perskiej (pytanie, czy chodzi o bardzo włochatego kurczaka z krótkim pyskiem uważam za niestosowne!)
- przegonienie Miau po mrocznych zakamarkach starych Bałut w świeżo spadłym deszczu, błocie, chłodzie i poniewierce
- zakończenie wieczoru o świcie, tj. około czwartej nad ranem, co stoi o tyle w sprzeczności z moim pojęciem udanego weekendu, że po takiej sobocie niedziela powinna zacząć się w południe; niestety Miau jest rannym ptaszkiem i już o dziewiątej ryknęła słynnym utworem Briana Eno na otwarcie Windowsa w moim Pierdolcu.

Nadmieniam, że wkrótce premiera Harry'ego Pottera, żona się odzywa, że chętnie się spotka (a i ja, gdyż albowiemż tęsknię) tudzież powtórka z Narra w nieco innym składzie. A wszak niekiedy także pracuję!

17.7.09

Wir

Po powrocie z urlopu zastałam na koncie 20 spraw, przy normalnym stanie dwóch w porywach do sześciu. Półtora dnia zajęło mi przedzieranie się przez ten gąszcz. Przy okazji uświadomiłam sobie, że w jednej z nich będę musiała trzeci raz zmienić decyzję. No ale tym razem już naprawdę, naprawdę będzie ona ostateczna. Gdyby historia konta tego klienta była czytelniejsza, nie doszłoby do tej kompromitacji ;]

Ponadto ogłaszam, że to ja się przyczyniłam do tego, że Arni przyjeżdża do Łodzi, a papież złamał nadgarstek.
Łódzcy taksówkarze z jednej z korporacji rozdają pasażerom wizytówki sławiące ich usługi. Na odwrocie tychże zaś są wynotowane ważne telefony: alarmowe, do prezydenta, do premiera, do papieża, do ojca dyrektora, do gubernatora Kalifornii właśnie, a nawet do Nelsona Mandeli. I otóż w środę testowałam te numery, tak więc to ja zadzwoniłam do Schwarzeneggera i go zaprosiłam do Łodzi, zaś papa Ratzinger biegł odebrać mój telefon, potknął się i doznał uszkodzenia.
Dobrze, że Nelson Mandela przyjmował do piątej...!

12.7.09

srebro na palcach więzi wieczność

Mój pusty dom nigdy nie jest tak pusty, a samotność samotna, jak wtedy, gdy wypuszczę już za furtkę ostatnią wiedźmę i zaczynam sprzątać po sabacie.
Z drugiej strony wiem, że ten okres - najdłuższy chyba od czasów liceum - bycia kobietą bez przydziału wykorzystuję dobrze, zajmuję się sobą, odbudowuję zachwianą w ostatnich latach komunikację z emocjami, staram się jakoś na powrót siebie zdefiniować (i chwilami jestem zaskoczona, do jakich etykietek byłam idiotycznie przywiązana) i trzymać się postanowienia, że nie dam upchać siebie, swoich potrzeb i emocji, choćby nie wiem jak irracjonalnych, pod dywan.
Łapię się na myśli, że brakuje mi niekiedy nawet nie namiętności, lecz bliskości z drugą osobą, wiem jednak, że z ową bliskością jeszcze mam problemy, nadal budzi we mnie opór zupełne otwarcie i zaufanie i w związku z tym nie umiem wybalansować złotego środka między skrajnym egoizmem a równie ekstremalnym poświęceniem. Biorę pod uwagę fakt, że nigdy się tego nie nauczę. Szczęśliwie - nigdy się nie nudzę, lubię swoje własne towarzystwo i generalnie lubię być sama.

A wczoraj w Narra było jakoś tak:
Shiny Toy Guns- Le Disko

9.7.09

Syndrom oblężonej twierdzy

List do redakcji Rzeczpospolitej:

Witam,
W poniższym liście chciałabym zaprotestować przeciwko poglądom, jakim dali upust panowie Terlikowski i Pospieszalski i opublikowali na łamach Państwa gazety, szczególnie w felietonie "Gejowska ofensywa przyspiesza"
(http://www.rp.pl/artykul/9157,330325_Pospieszalski__Gejowska_ofensywa_przyspiesza.html).

Moim celem jest podkreślenie, że wolność słowa kończy się tam, gdy uderza ona w godność drugiej istoty, o czym zdają się Państwo zapominać, a pan Pospieszalski chyba nigdy nie wiedział.

Gołym okiem widać, że po katolicku heteroseksualny, zapatrzony w patriarchat pan Pospieszalski jest przerażony faktem, że człowiek jest istotą seksualną, co więcej: że ze swojej seksualności może czerpać radość i spełnienie. Mogę domniemywać, że istnienie skali Kinseya to według pana Pospieszalskiego mit ustalony przez amerykańskich naukowców (prowadzonych na pasku, podobnie jak zwolennicy szczepionki przeciwko rakowi szyjki macicy, koncernów farmaceutycznych - zaskakuje mnie, że nie wmieszano do tego kotła jeszcze przemysłu pornograficznego).

Zadziwiające jest, jak bardzo pan Pospieszalski zrównuje oddzielenie seksu od prokreacji z rozpasaną, nieodpowiedzialną erotyką. Jak bardzo przez jego światopogląd przebija przekonanie, że jedynym sposobem, by ludzie uprawiali seks bez szkody dla siebie i innych jest strach: przed niechcianą ciążą (stąd sprzeciw wobec antykoncepcji), ujawnieniem zdrady (stąd postulat świętości małżeństwa jako związku kobiety z mężczyzną), zakażeniem (stąd protest wobec szczepieniom przeciw wirusowi raka szyjki macicy i znów antykoncepcji).

Cóż, żyjemy w kraju, gdzie seksowi generalnie towarzyszy atmosfera lęku, ukradkowości i nieprzyzwoitości. Tymczasem moim skromnym zdaniem zmysłowy, zdrowy człowiek będzie dążył w seksie do zapewnienia - sobie i tej drugiej osobie - poczucia spełnienia i bezpieczeństwa, bez potrzeby refleksji, co jest wbrew naturze, co jest wbrew kulturze, a co jest w zgodzie z tymi czy innymi normami.

Problem z internetem i dostępnością informacji jest taki, że da się przytoczyć absolutnie każdy wynik badań na absolutnie wszystko. Jeśli pan Pospieszalski stwierdzi, że dążenie do legalizacji związków jednopłciowych to wynik rewolucji seksualnej z 1968 i drzewiej tak nie bywało, zapewne znajdzie na to multum potwierdzeń w google, tak jak ja znajdę równie dużo informacji o legalności takich związków w zamierzchłych i obecnych kulturach, a nawet, celem uprzedzenia argumentu o prawach natury, informację o jednopłciowych stadach wśród ssaków. Tak samo będzie z wiekiem inicjacji seksualnej (niezmiennym mimo upowszechnienia antykoncepcji), tak samo będzie ze śmiertelnością chorych na powoływanego przeze mnie raka.

U podstawy argumentacji Pospieszalskiego z artykułu o gejowskiej ofensywie leży jeszcze jedno przekonanie i zastanawiam się, co takiego jest w naszej kulturze, że jest ono tak mocno zakorzenione: mianowicie, że choroba jest karą. Podobnej argumentacji użyła jakiś czas temu Nelly Rokita sprzeciwiając się metodzie in vitro (kobiety bezpłodne same są winne swojej bezpłodności). Skąd się to bierze? Z jakiejś ludzkiej potrzeby, że musi być jakaś sprawiedliwość na tym świecie i że skoro spada na nas choroba, to musi mieć swoją pozamedyczną przyczynę? Że można było jej uniknąć, ale człowiek nagrzeszył i teraz ma za swoje? Z jakiegoś lgnięcia do liniowego, prostolinijnego myślenia, bo rzeczywistość jest zbyt skomplikowana i trzeba ją sobie wektorowo uprościć?

Na końcu mam pytanie do młodszych członków redakcji lub ich dzieci. Mieliście kiedyś do czynienia z grami strategicznymi? Zdarzyło mi się kiedyś rozgrywać w jednej z nich bitwę, kilkukrotnie tę samą, bo nie mogłam się pogodzić z porażką, mimo że siły wroga były mocno przeważające. Ustawiałam swoją armię tak i siak. Chroniłam artylerię . Planowałam odpowiedni moment na atak lotnictwa. I za każdym razem - porażka. Razu jednego jednak wygrałam. W tej grze prócz strategii człowiek versus komputer były bowiem elementy losowe (wysokie morale armii sprawiało, że atakowała ponownie nie czekając na ruch przeciwnika, a duży współczynnik szczęścia zezwalał na zadawanie większych strat). W tej jednej jedynej rozgrywce oba te losowe elementy przesądziły o jej wyniku.

I taki oto element przypadku może zadecydować: o wyniku bitwy, o zapadnięciu na daną chorobę, o orientacji seksualnej. W żadnej z tych sytuacji nie jest to wybór ani konsekwencja wcześniejszych czynów. W związku z powyższym proszę przyjąć mój sprzeciw wobec szerzenia poglądów umacniających przekonanie o tym, że orientacja seksualna lub choroba jest wyborem podlegającym jakiejkolwiek moralnej ocenie.

6.7.09

Po wyjeździe



Pojechałam z KotRedami i Karoliną na parę dni do Gdyni na Zlot Żaglowców. Tych parę dni to były spacery w słońcu, z huczącym morzem w odsłuchu, przedzieranie się przez tłum, zaśmiewanie się do łez, przedzieranie się przez tłum, jazdy SKM-ką, szydzenie z wylewającej wszystko i potykającej się o wszystko Kotbert, spacery w słońcu i w tłumie.

Na żaglowcach się nie znam, dziewczyny mi musiały tłumaczyć, czemu ten a ten się wyróżnia. Spore wrażenie zrobił na mnie olbrzym Siedow, ale nie od dziś wiadomo, że ja lubię to, co czarne i duże.

Zostałam również spontanicznie obdarowana pluszowym delfinem, którego po dojrzałym namyśle ochrzciłam właśnie Admirałem Siedowem. Dodam, że nie mam w sobie Breblebroxowej namiętności do pluszaków, lubię gromadzić pamiątki, ale są to raczej bilety czy drobiazgi jakoś kojarzące się z danym wydarzeniem (np. do tej pory na swojej tablicy mam kawałek pudełka po papierosach, które wypaliłam na imprezie u Maginiak, za starych czasów wizyty u niej wraz z Katastrofą Nadfioletu, Epigonem i Aardem). Ale tym razem miałam zapotrzebowanie na wtulenie się w pluszowe.

Generalnie Kaśka, Karolina i Marcin wykazywali dużo cierpliwości do moich kaprysów, zmian nastroju, zmęczenia tłumem i bólu stóp. Dziwnym trafem oni nie kaprysili, nie poświęcali się dla mnie spektakularnie, nie wytykali mi układania planów pode mnie, więc nie miałam okazji odpłacić się tym samym.

Ukoronowaniem pobytu była imieninowa imprezka Karoliny, polegająca na czczeniu niejakiego Wiecha (znajomego Kaśki i Karoli ze studiów), a następnie spożywaniu sushi w okolicach północy. Bossska dekadencja!

Tymczasem urlop trwa - jeszcze tydzień. Lubię wyjeżdżać (i nawet siedmiogodzinna podróż w zatłoczonym pociągu nie dojadła mi jakoś przesadnie), lubię wracać. Ale lubię też po prostu obudzić się w moim łóżku po ośmiu godzinach snu i móc robić nic.