30.1.11

Dewastacja i demoralizacja

Prawdopodobnie pojadę w tym wpisie Radkowieckim, ale mogło być gorzej i mogłam się wzorować...! na...! Kalicińskiej...!

Ostatnimi czasy, to jest trzy kolejne weekendy z rzędu - a zatem już z pewną tradycją - zdarzyło mi się spędzać czas w stolicy. Efektem tych spotkań jest kilka fajnych znajomości, co do których mam nieśmiałą nadzieję, że będą trwać. Powroty, jak łatwo się domyślać, odbywają się w atmosferze pogrążenia we wspomnieniach. Dopiero dziś jakoś bardziej rozejrzałam się po współpasażerach i być może ze zmęczenia (padłyśmy dobrze po 3:00, by obudzić się po 9:00) poczułam się odklejona od otaczającej mnie rzeczywistości jak znaczek na deszczu.

To, że wybrałam sobie miejsce obok dziewczyny z kontenerkiem to była moja wina. Przypuszczalnie zagrał łańcuch skojarzeń: kontenerek = kot = lubięto. W kontenerku jednak nie było kota, lecz całkiem urocza wizualnie fretka. Niestety - olfaktorycznie wdzięku nie miała za grosz.

Potem w pole mojego widzenia wpadł młody mężczyzna, o którym od razu pomyślałam, że bardzo miły, ładny chłopiec, tylko dlaczego zapuścił sobie wąsy bez brody? Odpowiedź przyszła po chwili sama: otóż chłopiec był tatusiem i chciał sobie w ten sposób dodać powagi. Wyszło dość średnio, bo zarost miał co drugi wystąp. Latorośl zaś była przerażająca nadaktywna ruchowo, biegała po całym wagonie, siejąc bułczane okruszki, właziła z butami na siedzenie, wspinała się tatulkowi na kolana, by po chwili zsunąć się z powrotem i ponowić przelot między siedzeniami. Na szczęście miałam słuchawki i nie słuchałam jej szczebiotu. Na jeszcze większe szczęście wysiedli w Żyrardowie.

W Żyrardowie przez nasz wagon przeleciała grupa składająca się z chudziny na pajęczych nóżkach i, prawem kontrastu, dwóch gangsta bojówkarzy, z których jeden tulił do klaty maskotkę Małego Głoda wielkości niemowlęcia, co spowodowało mój szaleńczy zachwyt. Prawdziwy macho jest trzykroć bardziej tró, jeśli przytula coś pluszowego. Za nimi jednak wtoczyła się pani, która prawdopodobnie słyszała o tym, że moda wraca co 20 lat, w związku z powyższym przedstawiła stylówę z początku lat 80. Oczywiście degustibus i blabla, ale jestem przekonana, że pomimo całej obciachowości lat 80. nawet wówczas nie lansowano sfilcowanych, wełnianych gieterków, sraczkowatych botków z ortalionu, zaś papasze z baranicy i kożuchy z kawałków były tylko chwilowym i dość rozpaczliwym krzykiem mody. Pani miała to wszystko. Papaszy nie zdjęła do końca podróży, mimo że w pociągu grzali od serca. No okej, nie bardzo miała gdzie ją powiesić.

Wsiadła też śliczna, ruda (i to chyba naturalnie) dziewczyna, od której z dużą niechęcią odrywałam wzrok.

Potem zaś nastąpiły Skierniewice i pan, który mnie zdewastował. Zaczynając od góry miał również papaszę, baranica w kolorze black. Następnie czarna kurtka ze skóry cielęcej, z wykładanym, futrzanym kołnierzykiem. Następnie równie czarne, mocno przykrótkie dżinsy. Następnie jasnoszare grube skarpety. Następnie zaś wsuwane mokasyny z wydłużonym nosem a la sztyblety. Ogólnie pan jakimś cudem powiązał styl radzieckiego cinkciarza z piosenkarzem country. Leningrad cowboy, jak pragnę dobrobytu. Jednak najtrudniejsza w tym wszystkim była mina tego pana, bowiem wyglądał tak, jakby ktoś wobec niego zrealizował groźbę "jak cię pieprznę w oczodół, to do zimy nie zamrugasz". Ponieważ jest już zima, pan nadrabiał straty i mrugał, bardzo gęsto mrugał, ale jednocześnie cały czas miał grymas, jakby naruszony oczodół nadal bolał. Wiem, wiem, może pan był po wylewie, miał niedowład, oczywiście należy mu współczuć - co nie zmienia faktu, że przez dobrą godzinę siedziałam jak urzeczona, tknięta lekkim poczuciem krzywdy. Fretka śmierdziała. Pan mrugał. Pani w papasze siedziała w papasze. Ruda była tak śliczna, że miałam ochotę żądać dla niej pokrowca. Pociąg zatrzymywał się po Skierniewicach na każdej stacji. Jedynym światełkiem w tym tunelu do piekła był fakt, że RHCP grzmiało mi w słuchawkach.

Gdy minęła nas stacja Łódź Widzew, pan postanowił mnie dobić i wściekle mrugające, wykrzywione oblicze nieudolnie ukrył za okularami. Okulary były wąskie i zupełnie czarne, trochę w stylu Geodi La Forge'a ze Star Trek TNG.

Wisienką na torcie tej wyczerpującej podróży była pani w tramwaju linii 5, która do futra z norek (ja przepraszam, że tak precyzyjnie o tych wyrobach skórzanych, ale ja córka kuśnierza jestem) włożyła czarny czepek kąpielowy. Po Leningrad Cowboyu nawet już się nie zdziwiłam.

A demoralizację popełniłam na Kurze z Biura, która za moją namową zapaliła pierwszego w życiu papierosa. Ołje.

29.1.11

"Myślałam zawsze, że to piękny i wzniosły stan ducha, szlachetny i godny, nawet, jeżeli unieszczęśliwia. (...) A to jest organiczne, podle i przejmująco organiczne. Tak może się czuć ktoś chory, ktoś, kto wypił truciznę. Bo tak, jak ktoś, kto wypił truciznę, jest się gotowym na wszystko w zamian za odtrutkę. Na wszystko. Nawet na poniżenie." (Andrzej Sapkowski, Trochę Poświęcenia)
Nie żebym doświadczała. Ale nieodmiennie uderza trafnością.

23.1.11

Czas by coś spłodzić

Notkę, znaczy, płodzenia żywego organizmu się nie podejmuję.

Wkraczając w rok 2011 oraz, jednocześnie, wiek cztern... szesn... stu czterech lat uznałam, że czas na zmiany. W sumie fajnie się siedzi przy kompie, świntuszy na googletalku, rzeźbi analizy na SuS, ale za fajerłolem chadzają żywe ludzie, które nie potrzebują klawiatury do lansu. Znaczy: potrzebują, bo dobrze piszą, ale celem podtrzymania znajomości spotykają się paszcza w paszczę, jak zwierzęta.

Konstatacja ta spowodowała zrazu uczestnictwo w całych dwóch sesjach RPG u kolegi Sikorsky'ego, co było niezłym patentem na płynne przejście między wirtualem a outernetem, bo reguły gry równie proste jak w cyberświecie, ale jednak trzeba było już komunikować się z ludźmi za pomocą głosu. Mam skądinąd nadzieję, że sesje się powtórzą, bo mag ognia Lobo (o hai, Borys!) budzi mój szczery sentyment, i to nie tylko dlatego, że w stresującej sytuacji zionął ogniem przeciwieństwem pyska.

Następnie zaś uczyniłam dwukrotną dzidę do stolycy, gdzie pozwoliłam się zdewirtualizować ludziom jakby bardziej w moim wieku i z zaskakująco zbliżonym poglądem na rzeczywistość (przerwa na reklamę: tu sporo o rzeczonym poglądzie. Oraz bardzo lubię styl Barta). I szczerze liczę na to, że spotkania nabiorą regularności, bo jednak piątkowo-sobotnie wieczory powinny być spędzane w knajpie, w oparach piwska (lub w moim przypadku jego mentalnego odpowiednika), fajek i dużej dozy absurdu. A nie na komciowaniu na fejsie, chociaż tam też bywa absurdalnie.

Tutaj powinna być teraz recenzja Tron: Legacy, bo jakoś mi nijak ot, tak, napisać o życiu bez jakiegoś parapublicystycznego wtrętu. Ale dochodzi druga, wczorajsza dewirtualizacja w Warszawie przeciągnęła się do jakiejś bardzo niezdrowej godziny (na pewno słyszałam już dzienne tramwaje) i boję się, że mogłabym niechcący zrecenzować "Prosto w serce" czy inną "Majkę". Generalnie: polecam. Tylko żebym nie uprzedzała: to jest śliczne wizualnie i bardzo udane muzycznie widowisko. Postawiłabym je wyżej niż Avatar, bo estetyka jakby bardziej w moim guście, zdehumanizowana i minimalistyczna. Ale jednak  widowisko. Przyjemnie się ogląda, przyjemnie się słucha (OST w wykonaniu Daft Punk nawet zassałam), Trzynastce ślicznie w czarnej peruczce, Jeff Bridges (który cały czas jest dla mnie Obie'em z Iron Mana) daje radę w podwójnej roli, ale nie oczekujcie porywającej fabuły ani przesadnego posmaku cyberpunku, bo to jednak skończyło się na Cube i Matrixie.

Aha, a pani Agnieszce Jasieńskiej przypominam, że podpieprzenie fotki i wypowiedzi z internetsów to jest kradzież, a kraść to wstyd. Zachęcam do ćwiczenia intelektualnego, niezbyt skomplikowanego, bo weekend nadal krąży nad miastem: czy w wieku nastoletnim podbierałam siostrze ciuchy i dlaczego, gdy spytałam, czy mogę pożyczyć, zamiast brać bez pytania, siostra denerwowała się jakby mniej. W przypadku braku siostry proszę siostrę zamienić na brata (no co, ja pożyczałam od taty grunge'ową kraciastą koszulę), mamę, tatę lub koleżankę z internatu łamane przez akademika.