6.3.11

Przeprowadzka

Na razie z bloggera na wordpressa.
Tych, którzy tu jeszcze zaglądają zapraszam na http://szprotestuje.wordpress.com/.

1.3.11

Znienacka nadszedł marzec i mój coroczny urlop na przedwiośniu, na który zaplanowałam generalne porządki (dobre, dobre!), dokończenie analizy i doczytanie Dawkinsa (i być może Hitchensa, jeśli uda mi się go pozyskać w jakiejkolwiek polskojęzycznej formie).

Urlop zaczął się wyprawą do Torunia, w którym zaznałam Vaubana z żoną oraz Anutka. Względem Anutka był uknuty niecny plan uwzględniający wręczenie prezentu - wygląda na to, że jej się spodobało. Co do Vaubana i żony, z przyjemnością stwierdzam, że choć nie widzieliśmy się od czterech lat, nadal mamy mnóstwo, a nawet więcej, tematów do omówienia. Internet to jednak potęga w dobieraniu znajomych pod kątem zbliżonych poglądów na świat i całą resztę.

Dni wolne upływają mi leniwie, porządki ograniczyłam do potagowania wpisów na blogasku i wygarnięcia kilkudziesięciu książek z sypialni (na co komu trzydziestoletnie książki o dziewiarstwie, ja się pytam: mama już to wszystko umie, ja się nie nauczę z obrazków, leżą i blokują półkę, na której mogę sobie ułożyć Pratchetta i Brzezińską). Dziś szykuje się spotkanie i bardzo się na nie cieszę, ale najpierw przyhejterzę z lekka.

Mój stosunek do MPK przeszedł pewną przemianę. Od szalejącej nienawiści połączonej z pseudoanarchistycznym "nie będę płacić tym brakorobom" przez "no dobra, będę płacić, bo postawa roszczeniowa niepłacącego klienta jest cokolwiek słaba" po "a może być tak pięknie". Niemały wpływ na tę ewolucję ma fakt rosnącej sympatii do starych tramwajów, które, no cóż, są po prostu ładne. Generalnie zbiorowa komunikacja szynowa budzi mój aplauz i jestem zdania, że im więcej, tym lepiej (o warszawskim metrze i głosie Ksawerego Jasieńskiego już nawet nie wspomnę, bo wyć się chce). Słowem, zimą byłabym bardzo wdzięcznym pasażerem, gdybym tylko miała możliwość dojeżdżać do mojej pracy tramwajem.

Niestety, zakład pracy mieści się w zachodnio-północnych rubieżach Łodzi, w pobliżu Kochanówki, czasem sarkamy, że to dobre sąsiedztwo zresztą (niełodzianie niech sobie wygooglają). Aktualnie z mojego miejsca zamieszkania bezpośredniego tramwaju nie mam. Autobus owszem, przystanek bardzo blisko domu, równie blisko zakładu pracy, więc zimą nim jeżdżę. Z nadejściem cieplejszej pory pewnie znów przesiądę się na rower.

Trasa, którą jeżdżę to trafnie zaobserwowane kiedyś przez Bimbo circle of life: szpital, szkoły i cmentarze. O mojej stałej porze nie ma tłoku, jeżdżą na niej głównie ci sami ludzie, których twarze rozpoznaję i od pewnego czasu nawet pozwalam sobie na porozumiewawcze skinienie głową. I jakkolwiek w upały wolę autobusy typu rozjęczany jelcz (bo przewiewne oraz derma na siedzeniach nie wchłania potu i innych wydzielin czy wręcz wydalin), to zimą widzę tylko ich jedną zaletę: pojedynczy rząd krzeseł, dzięki któremu nie muszę siedzieć obok kogokolwiek i narażać się, że ktoś mi lurka w telefon plus dodatkowo chucha czosnkiem.

Tu offtop: uwielbiam czosnek w kuchni. W połączeniu z curry jest absolutną ambrozją. Ale, na bora liściastego, ile tego cholerstwa trzeba zeżreć, żeby śmierdzieć nim po całości, nie tylko oddechem, ale i całym ciałem? Ludzie w autobusach zimą generalnie nie pachną: a to przycapią naftaliną z futerka z mysich picek, a to wioną zeszłorocznym potem spod ortalionu, a to chuchną tym, co łyknęli dla rozgrzewki. Mieszanka kulek na mole, potu, przetrawionego alkoholu i wypoconego czosnku - welcome to Bolanda, psiakrew. A palę od blisko dwudziestu lat i naprawdę, naprawdę węch mam mocno przytępiony. Odmawiam rzucenia palenia z uwagi na powyższe.

Zimą rozjęczany jelcz polega na zakuciu biednego pasażera w lodową trumienkę, silnie przewiewną, w przypadkach ekstermalnych z bonusowym opadem atmosferycznym wewnątrz. Człowiek, czyli Szpro jedzie, waha się zdjąć rękawiczki i wyjąć ręce z kieszeni, bo grabieją. I nawet nie przypędzi na białym koniu królewicz z kontrzaklęciem, no znikąd pomocy. Ja naprawdę wiele rozumiem: taboru nie ma i nie będzie, bo nie ma pieniędzy. Ale wieźć pasażera w nieogrzewanym autobusie przy minus piętnastu na zewnątrz to są jednak niezbyt wyrafinowane tortury. W XXI wieku, rozumiecie. W środku Europy!

Kwestię ściągalności opłat za bilety, która wszak przekłada się na skromny empekowski budżecik mogłabym zostawić, ale jednak trochę się przyczepię: między Ustką a Słupskiem kursują autobusy po bodaj 2,50 za kurs, czasem są to nawet double-deckery i mieszczą w sobie ludzi tłum, zaiste większy niż moje 87 podczas kursu 8:09 z Julianowskiej. Pomimo tego przez ów tłum przeciska się miła panienka z podręczną kasą fiskalną i kasuje każdego pasażera za bilet. Pewnie są tacy, którzy przejadą bez uiszczenia opłaty, ale są to wyjątki. Można? Można. U nas póki co idą zmiany, i dobrze, ale efekt poznamy pewnie w perspektywie lat kilku. A autobusy niskopodłogowe sypią się już.

Potępiam to wszystko nie do końca bezinteresownie: wprawdzie pewnie najdalej za miesiąc odpalę Calinę i pomknę przez Berlinek i Teofilów nie zważając na to, czym wozi ludzi MPK, ale wiele wskazuje na to, że cykl pór roku odpracuje, co swoje i w pewnym momencie temperatury znów spadną poniżej dziesięciu stopni, a ja znów wsiądę w autobus. I co wtedy? Ja chcę, żeby było lepiej wtedy.

13.2.11

Pani Streżyńska sroży się - uzupełnienie

Początkowo myślałam przeedytować poprzednią notkę, jak łacno ujrzeć, tworzoną na tak zwanej ostrej kurwie, w związku z czym rozmył się przekaz, jaki usiłowałam z siebie wydać. Na szczęście małe grono tych, którzy kliknęli, dało mi do zrozumienia, że nie bardzo wiadomo, o co mi szło, poza analizatorską, bezinteresowną upierdliwością. Nie przeczę, że upierdliwa byłam on purpose, ale jednak nie tylko tym chciałam poepatować.

Ponieważ jestem przeciwniczką edycji po publikacji, słowo poszło w świat, echo z przyzwyczajenia odparło, że mać, niech zatem zostanie, może kiedyś przyjdą tu jacyś ludzie się z tego pośmiać.

Natomiast, co unaoczniło mi się po wymianach zdań tu i tam w szeroko rozumianych internetsach: sytuacja, w której wysłanie bezpłatnego SMS-a powoduje uruchomienie płatnej subskrypcji, z której, żeby się wypisać, należy odesłać SMS-a, nie jest prawidłowa. Niezależnie od tego, ile odnośników do regulaminów i ile informacji o koszcie subskrypcji jest w SMS-ie zwrotnym - klient, wysyłając darmową wiadomość nie powinien być narażany na koszty. Rozumiem, że w tym miejscu w prawie telekomunikacyjnym i ustawie o ochronie niektórych praw konsumenta jest luka, a że w grę wchodzą pieniądze, i to niemałe, jest ona wykorzystywana.

Tym samym, z niechęcią, bo nie lubię nie mieć racji, zwłaszcza w temacie związanym z moim zawodem (którego ukryć się nie da), przyznaję, że wprowadzenie przepisu porządkującego kwestię uczestnictwa w konkursach jest niezbędne. Z trudem sobie wprawdzie wyobrażam sytuację wyrażania zgody na wzięcie udziału w konkursie w formie aneksu do umowy z podpisem klienta, z drugiej jednak strony, znajomość i akceptację cennika usług swojej taryfy klient najczęściej poświadcza podpisem na umowie bądź aneksie (piszę: najczęściej, bo przeważnie zmiana taryfy odbywa się z towarzyszeniem zawarcia aneksu do umowy). Uruchamiając płatne usługi dodatkowe, sprecyzowane cennikiem danej taryfy, zakładamy, że klient, poświadczywszy podpisem znajomość cennika, będzie się orientował w opłatach - a i tak dodatkowo informujemy go o kosztach. Nie widzę zatem powodu, by czynić wyjątek w przypadku konkursów czy quizów.

Co nie zmienia faktu, że nadal będę nawoływać do czytania tych wszystkich drobnych druczków, znajomość treści których się potem poświadcza podpisem na umowie. Ludziska, bądźcie ostrożni. Co nie jest zabronione, to jest dozwolone, a operatorów na rynku jest coraz więcej, więc i walka o pieniądze klienta ostrzejsza.  Aha, i jak zacznie Wam przychodzić spam SMS-owy, to dzwońcie do operatorów i żądajcie wyłączenia zgody na otrzymywanie takich informacji. To Wasze prawo, szkoda z niego nie skorzystać.


Z zupełnie innej beczki: wpis Gothmuchy przypomniał mi refleksje, jakie snuliśmy z Mężem na temat mentalności kierowców (było to dawno, dawno temu, w listopadzie). Oczywiście disklajmer, że nie wszystkich, blabla, you know this stuff.

Zastrzegę się od razu, że usilnie i twardo staram się nie należeć do frakcji Rowerzystów Walczących z Kierowcami. Nie jestem wprawdzie kierowcą i nie planuję nim być, zatem argument, że przesiadam się z siodełka za kierownicę odpada, niemniej (aż czuję się zubożona o pewne doświadczenia!) generalnie miałam mało przykrych przygód ze współużytkownikami szos. Być może dlatego, że poruszam się  raczej poprzez postindustrialne tereny rekreacyjne niż trasy szybkiego ruchu, więc okazji do scysji niewiele. Być może dlatego, że jeżdżę jednak cycle chicowo, a dziewczę z różowym rowerem i w sukience budzi odruchową sympatię. Jedno nie wyklucza drugiego.

Niemniej, obserwacja, jaką podzielił się Mąż i jaką uznałam za trafną, to poczucie, jakie mają kierowcy: w samochodzie jest moje terytorium i będę go bronić jak niepodległości! Co za tym idzie, kierowca w tym poczuciu terytorialności upcha się pierwszy na skrzyżowaniu, nawet jeśli pozmienia troszkę pasy; zepchnie rowerzystę do krawężnika, zaparkuje na ścieżce albo chodniku tak, by nikt nie mógł go minąć; nakrzyczy na tych, którzy stoją przed nim na światłach i nie ruszą w tej samej sekundzie, w której zapali się zielone itp itd. Jednym słowem uznaliśmy, że z tego wynika spora część drogowej bucerki, co ładnie połączył Gothmucha z poczuciem zagrożenia w chwili opuszczenia azylu blaszanego pudełka. Tymczasem rowerzysta, jako człowiek poruszający się bez dachu nad głową, wtapia się w miasto i dużo mu łatwiej poczuć się jego integralną częścią. Wyprowadzenie z tej tezy wniosku, że wśród cyklistów łatwiej o ludzi tkniętych patriotyzmem lokalnym o i chęcią przejawiania działań obywatelskich narzuca się samo, chociaż zatrąca już trochę o masturbację.

9.2.11

Pani Streżyńska sroży się

Komentarz do artykułu "SMS-owa pułapka, czyli jak brać udział w loterii i o tym nie wiedzieć" (oraz jak tworzyć megadługie tytuły bez poczucia obciachu, co dostarczają panowie Przemysław Poznański, Tomasz Grynkiewicz).
Chcę zakazać oszukańczych loterii i gier poprzez SMS-y organizowanych przez operatorów sieci komórkowych - mówi "Gazecie" Anna Streżyńska, prezes UKE.
- Nigdy nie wysyłałem żadnego SMS-a - denerwuje się Maciej Jankowski z Warszawy, abonent Ery. Rachunek dostał na przeszło 100 zł. To za 29 SMS-ów po 5 zł każdy. Co na to operator? Odpowiedź krótka: pan Maciej bierze udział w loterii "Czy stałeś się dziś milionerem".
- Jakim cudem? Kiedy, gdzie? - pyta Jankowski.
Wystarczyłoby, że pan Jankowski napisałby pismo do swojego operatora i uzyskałby wyczerpujące informacje, kiedy i o jakiej treści. Gdzie – już niekoniecznie, ale zgódźmy się, że lokalizacja pana Macieja nie ma znaczenia w tym temacie.
Anna z forum Gazeta.pl: "Dostawałam codziennie SMS-a: Masz szczęście! Bierzesz udział w loterii. W ogóle się nie odzywałam i nie wiedziałam, że z konta schodzi mi dziennie prawie 5 zł. Dopiero rachunek z Ery przyprawił mnie o zawrót głowy, bo w ostatnich miesiącach nie używałam telefonu w tej sieci".
 Gdyby Anna czytała SMS-a, którego dostawała, niechybnie doczytała się w nim również treści informującej o tym, że subskrypcja jest płatna 4,88 zł z VAT i znalazła w nim komendę „STOP MILION” wyłączającą subskrypcję.
Pani Janina z Radomia wysłała do „Gazety” list. Pocztą.
Ojej, pani Janina napisała ręcznie, jak zwierzę!
 „Nie wysyłam do nikogo żadnych SMS-ów, ponieważ nie umiem”. Rachunek za listopad – 221 zł, za grudzień – 125 zł.
Subskrypcja kosztuje 4,88 zł. Cykl rozliczeniowy trwa maksymalnie 31 dni. Zakładając, że „rachunek za listopad” to faktura wystawiona w grudniu za okres uwzględniający usługi telekomunikacyjne wyświadczone w listopadzie, musimy liczyć 30 dni. Po użyciu kalkulatora wychodzi nam, że za subskrypcję pani Janina mogła zapłacić maksymalnie 146,4 zł z VAT, pozostałych blisko 80 zł to inne koszty (abonament telefoniczny, usługi dodatkowe, dopłata do połączeń z tytułu wykorzystania minut wliczonych w opłatę abonamentową). To jedna nieścisłość, jaka wkrada się w tym akapicie, sugerująca wszak, że cała kwota ponad dwustu złotych to SMS-y z loterii.
Druga: zastanówmy się, tak na spokojnie, co jest bardziej prawdopodobne:
- że operator, mający ponad 10 mln abonentów stworzył wirusa/ buga, który sprawia, że karty SIM samoczynnie wysyłają SMS-y o określonej treści na określony numer i instaluje go zdalaczynnie w terminie trwania loterii
- że pani Janina ma latorośl, która rzeczone SMS-y umie wysyłać i wysłała reklamowanego SMS-a pod nieobecność mamy / babci
Nieprawdopodobne, jak wiele teorii spiskowych powstaje w ten sposób…
Jak to możliwe? Albo nabrały się na wysłanie bezpłatnego SMS-a, który zapisał ich do loterii, albo zadzwonił do nich automat i w trakcie rozmowy nacisnęli jeden z numerów na telefonie. Od tej chwili za każdy dzień musieli płacić. Niektórzy z czytelników twierdzą, że ani jednego, ani drugiego nie zrobili.
Sytuacja, w której numer klienta został włączony do loterii bez jego udziału zdarzała się sporadycznie i była błędem po stronie mechanizmu uruchamiającego subskrypcję, przygotowanego przez Mobile Formats.

- Znajomego taka loteria kosztowała miesięcznie 300 zł, bo dostawał nawet sześć płatnych SMS-ów dziennie - opowiada Streżyńska. Do "zabawy" wszedł, wysyłając SMS-a o treści "Odczepcie się!". - Z trudem znalazłam w internecie regulamin, zasad wyjścia z konkursu już nie znalazłam, w końcu na jednym z forów udało mi się uzyskać radę, jak to przerwać. Koszmar - ocenia prezes UKE.
Ojojoj, prrr!  Zagalopował się nam albo pan dziennikarz, albo pani prezes. Rozbierzmy to:
Jeśli znajomy otrzymywał aż sześć płatnych SMS-ów, brał udział nie tylko w loterii z milionem i Erą, bo ta przysyłała tylko jednego SMS-a dziennie. To po pierwsze.
Po drugie, okres, w którym do loterii można było przystąpić wysyłając SMS o dowolnej treści, trwała zaledwie kilka dni. Tu, przyznaję, znajomy pani prezes mógł mieć pecha i akurat wtedy wysłać SMS-a o tej kuriozalnej treści.
Po trzecie, informacja na temat strony, na której jest regulamin, była w codziennym SMS-ie informującym o aktywności subskrypcji. Była w nim także podana informacja o treści komendy usuwającej uczestnictwo w loterii. Ale załóżmy, że pani prezes tego SMS-a nie czytała i musiała samodzielnie szukać regulaminu: po wygooglaniu „milion + era” pierwszy wynik, na jaki trafiamy, to właśnie ta loteria z podpiętym regulaminem. A w nim, w par.6., p.5. informacja: „W przypadku, gdy Uczestnik nie jest zainteresowany dalszym pobieraniem Usług Promocyjnych w ramach Zakupu Pakietu i chciałby wstrzymać płatności za nabyte Usługi Promocyjne, powinien wysłać na nieodpłatny numer 8007 wiadomość SMS o treści STOP MILION”.

Ale nie chodzi jej tylko o Erę.
 Oczywiście, że nie, bo silnik loterii jest opracowany przez Mobile Formats. Czyżby pani prezes jednak nie czytała regulaminu loterii? Być to nie może.
- Takie loterie pojawiają się dosłownie co chwilę. Robią je niemal wszyscy operatorzy sieci komórkowych. O większości z nich można powiedzieć jedno: wobec konsumenta są nie fair - mówi prezes UKE.
Mamy ogólnikowe stwierdzenie o byciu nie fair. Czy dowiemy się, na jakiej podstawie pani prezes tak uważa? Nie. Dalej nie mamy niestety cytatu z pani prezes, tylko retrospekcję na temat innej loterii.

W grudniu organizatorowi loterii „Pusty SMS”, spółce Internetq Poland, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wlepił pół miliona kary. Uznał, że spółka umyślnie i dla zysku „dopuszczała się wyjątkowo szkodliwych działań”. Bo pisali użytkownikom, że „pieniądze już zapakowane” i wystarczy wysłać tylko jeden SMS. Ale to nie była prawda – SMS-y przychodziły seriami, namawiając do dalszej gry.
- To była tylko forma komunikacji marketingowej - tłumaczył prezes spółki. Dodawał, że to konsumenci nie rozumieją "istoty zjawiska i zasad, jakimi rządzą się gry hazardowe".
Mała uwaga stylistyczna: panowie, bez kolokwializmów! Skoro udajecie, że piszecie poważny artykuł, to ciągnijcie tego RPGa do końca i nie „wlepiajcie”, a „nakładajcie” karę (ja mogę sobie pozwolić na kolokwializmy jako prosta baba z maturą i blogaskiem z kilkunastoma wejściami dziennie, ale dziennikarzom opiniotwórczej gazety się jednak nie godzi)!

W kwestii merytorycznej – pełna zgoda. Czytałam SMS-y z loterii „Pusty SMS” (są zresztą w dalszej części artykułu, którą sobie tendencyjnie pominę, bo nic nie wnosi do tematu planów pani Streżyńskiej)  i  istotnie ich treść sugerowała, że wygrana jest na wyciągnięcie ręki. Po skargach klientów treści SMS zmieniono, zaś aktualny regulamin loterii wyraźnie precyzuje, w jaki sposób wziąć udział w konkursie i ile to kosztuje. 

Jednocześnie ogarniam stupor, bo skoro cały artykuł jest o loterii "Czy stałeś się dziś milionerem", organizowanej przez Mobile Formats na zlecenie PTC, skąd nam nagle wyskakuje Internetq?

Streżyńska mówi: „Stop”. Na początek proponuje organizatorom loterii stół „bez kantów”. Na razie wysłała do nich propozycje zmian w regulaminach. Chce, by klient: •  mógł zablokować wszystkie numery o podwyższonej opłacie; •  mógł ustanowić maksymalną kwotę, jaką może zapłacić za usługi telekomunikacyjne albo tylko za usługi o podwyższonej opłacie; •  zawsze miał pełną informację o cenie SMS-a i konsekwencjach jego wysłania.
W chwili obecnej klient ma możliwość zablokowania połączeń głosowych na numery o podwyższonej płatności. W większości loterii ma również informację o cenie SMS i skutkach wysłania wiadomości rejestrującej jego udział w konkursie.  Limit wydatków jest dostępny w ofertach pre-paid i mix. Większość operatorów ustala także limit kredytowy, po przekroczeniu którego abonent jest informowany o niebezpiecznym wzroście wydatków. Nie wykluczam, że wprowadzenie usługi typu „limit wydatków” do cenników byłoby cennym posunięciem z punktu widzenia ochrony praw konsumenta, oznacza to jednak kolejną zmianę cenników, co jest długotrwałym procesem. 

Stół "bez kantów" mógłby się odbyć na początku marca. Ale to działanie doraźne. - Docelowo chcę wprowadzić zakaz organizowania loterii i konkursów SMS-owych - mówi Streżyńska. A jeśli nie zakaz, to nakaz uzyskania jednoznacznej zgody klienta na udział w konkursie. - Najlepiej w formie podpisu na aneksie do umowy - dodaje.
Zważywszy obostrzenia, jakie są wprowadzane do konkursów SMS-owych przy wydawaniu nagród, pomysł rozsądny. Cynizm jednak mi podpowiada, że operatorzy będą mocno lobbować, by takie rozwiązanie nie zostało wprowadzone. Oni kochają klientów, ale jednak najbardziej wtedy, gdy im płacą…

Co na to operatorzy?
- Pracujemy nad wspólnym stanowiskiem w gronie adresatów listu UKE - mówi Wojciech Jabczyński, rzecznik Grupy TP (należący do spółki komórkowy Orange prowadził loterie o BMW, teraz oferuje samochody Audi).
Standardowa odpowiedź wymijająca. Innymi słowy „nie wiem, kolegów muszę zapytać”.
 - Mamy kodeks mówiący, jak organizować uczciwe konkursy i będziemy przekonywać organizatorów, by się z nim zapoznali - przekonuje Wacław Iszkowski, prezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. - Zawsze znajdzie się część osób, która chce próbować szczęścia. Trzeba edukować klientów, żeby wiedzieli, że po wysłaniu jednego SMS-a trudno wygrać milion czy samochód.
Zgadzam się. Jakkolwiek zachęcający SMS by nie był, warto mieć świadomość, że wysłanie wiadomości rejestrującej uczestnictwo w konkursie oznacza automatyczną zgodę na jego regulamin. Czytanie SMS-ów przychodzących nie naraża nikogo na opłaty. Nieodesłanie SMS-a zatrzymującego subskrypcję, którego treść znajdziemy w SMS-ach przychodzących na koszty jednak już może narazić. Nie od rzeczy też jest pamiętać, że zarówno firmy telekomunikacyjne, jak i firmy przygotowujące loterie nie są instytucjami charytatywnymi. W związku z powyższym, po wysłaniu jednej wiadomości SMS prawdopodobnie się nie wygra, bo darmo, to wiadomo, w co i od kogo można dostać.
Milionerem w loterii Ery nie został jeszcze nikt. Na liście zwycięzców na stronie loterii figuruje kilkadziesiąt osób, które wygrały po tysiąc złotych, choć mogły "wygrać MILION".
Organizator przewidział trzy nagrody specjalne w wysokości miliona złotych i jedną nagrodę finałową w tejże wysokości. Przyznanie nagrody specjalnej polegało na wyłonieniu danego zwycięzcy w drodze losowania oraz skontaktowania się z nim drogą telefoniczną. Tak: nikt jeszcze nie wygrał miliona. W regulaminie jednak czytamy: 
„Wyłonienie Zwycięzców Nagród Dziennych i Nagród Specjalnych zostanie zakończone do dnia 11 lutego 2011 roku. Wyłonienie Zwycięzcy Nagrody Finałowej zostanie zakończone do dnia 9 marca 2011 roku.”
Oznacza to, że te cztery miliony mogą jeszcze do kogoś trafić.

(Drugą część artykułu sobie odpuszczamy, bo dziennikarzom zbiera się w niej na wspomnienia, jakie SMSy klienci dostawali w innych loteriach. Niewiele z tego wynika poza tym, że Pusty SMS faktycznie miał najbardziej nachalne i najbardziej wprowadzające w błąd treści wiadomości).

Małe podsumowanie: konkursów SMS prawdopodobnie zakazać się nie da. Jeśli to się jednak uda, firmy telekomunikacyjne pospołu z firmami przygotowującymi loterie prawdopodobnie znajdą inny sposób, by nasi drodzy abonenci, zmamieni łatwą gotówką w zasięgu ręki, jednak roztrwonili trochę pieniędzy. To, co jest istotne dla klienta operatora usług telekomunikacyjnych, to przede wszystkim świadomość, że każda usługa ma swój cennik, a każdy konkurs – regulamin precyzujący kwestie związane z opłatami, sposobem wygrywania nagród oraz zarządzaniem uczestnictwem w loterii. Zachęcam, by przed wysłaniem choćby pustego, bezpłatnego SMSa jednak sięgnąć do googli, poszperać za tymi dokumentami i upewnić się, czy warto. Albowiem akcje charytatywne, w jakich biorą udział operatorzy usług telekomunikacyjnych nie mają w nazwie „Gra”, „Konkurs” bądź „Loteria”.

30.1.11

Dewastacja i demoralizacja

Prawdopodobnie pojadę w tym wpisie Radkowieckim, ale mogło być gorzej i mogłam się wzorować...! na...! Kalicińskiej...!

Ostatnimi czasy, to jest trzy kolejne weekendy z rzędu - a zatem już z pewną tradycją - zdarzyło mi się spędzać czas w stolicy. Efektem tych spotkań jest kilka fajnych znajomości, co do których mam nieśmiałą nadzieję, że będą trwać. Powroty, jak łatwo się domyślać, odbywają się w atmosferze pogrążenia we wspomnieniach. Dopiero dziś jakoś bardziej rozejrzałam się po współpasażerach i być może ze zmęczenia (padłyśmy dobrze po 3:00, by obudzić się po 9:00) poczułam się odklejona od otaczającej mnie rzeczywistości jak znaczek na deszczu.

To, że wybrałam sobie miejsce obok dziewczyny z kontenerkiem to była moja wina. Przypuszczalnie zagrał łańcuch skojarzeń: kontenerek = kot = lubięto. W kontenerku jednak nie było kota, lecz całkiem urocza wizualnie fretka. Niestety - olfaktorycznie wdzięku nie miała za grosz.

Potem w pole mojego widzenia wpadł młody mężczyzna, o którym od razu pomyślałam, że bardzo miły, ładny chłopiec, tylko dlaczego zapuścił sobie wąsy bez brody? Odpowiedź przyszła po chwili sama: otóż chłopiec był tatusiem i chciał sobie w ten sposób dodać powagi. Wyszło dość średnio, bo zarost miał co drugi wystąp. Latorośl zaś była przerażająca nadaktywna ruchowo, biegała po całym wagonie, siejąc bułczane okruszki, właziła z butami na siedzenie, wspinała się tatulkowi na kolana, by po chwili zsunąć się z powrotem i ponowić przelot między siedzeniami. Na szczęście miałam słuchawki i nie słuchałam jej szczebiotu. Na jeszcze większe szczęście wysiedli w Żyrardowie.

W Żyrardowie przez nasz wagon przeleciała grupa składająca się z chudziny na pajęczych nóżkach i, prawem kontrastu, dwóch gangsta bojówkarzy, z których jeden tulił do klaty maskotkę Małego Głoda wielkości niemowlęcia, co spowodowało mój szaleńczy zachwyt. Prawdziwy macho jest trzykroć bardziej tró, jeśli przytula coś pluszowego. Za nimi jednak wtoczyła się pani, która prawdopodobnie słyszała o tym, że moda wraca co 20 lat, w związku z powyższym przedstawiła stylówę z początku lat 80. Oczywiście degustibus i blabla, ale jestem przekonana, że pomimo całej obciachowości lat 80. nawet wówczas nie lansowano sfilcowanych, wełnianych gieterków, sraczkowatych botków z ortalionu, zaś papasze z baranicy i kożuchy z kawałków były tylko chwilowym i dość rozpaczliwym krzykiem mody. Pani miała to wszystko. Papaszy nie zdjęła do końca podróży, mimo że w pociągu grzali od serca. No okej, nie bardzo miała gdzie ją powiesić.

Wsiadła też śliczna, ruda (i to chyba naturalnie) dziewczyna, od której z dużą niechęcią odrywałam wzrok.

Potem zaś nastąpiły Skierniewice i pan, który mnie zdewastował. Zaczynając od góry miał również papaszę, baranica w kolorze black. Następnie czarna kurtka ze skóry cielęcej, z wykładanym, futrzanym kołnierzykiem. Następnie równie czarne, mocno przykrótkie dżinsy. Następnie jasnoszare grube skarpety. Następnie zaś wsuwane mokasyny z wydłużonym nosem a la sztyblety. Ogólnie pan jakimś cudem powiązał styl radzieckiego cinkciarza z piosenkarzem country. Leningrad cowboy, jak pragnę dobrobytu. Jednak najtrudniejsza w tym wszystkim była mina tego pana, bowiem wyglądał tak, jakby ktoś wobec niego zrealizował groźbę "jak cię pieprznę w oczodół, to do zimy nie zamrugasz". Ponieważ jest już zima, pan nadrabiał straty i mrugał, bardzo gęsto mrugał, ale jednocześnie cały czas miał grymas, jakby naruszony oczodół nadal bolał. Wiem, wiem, może pan był po wylewie, miał niedowład, oczywiście należy mu współczuć - co nie zmienia faktu, że przez dobrą godzinę siedziałam jak urzeczona, tknięta lekkim poczuciem krzywdy. Fretka śmierdziała. Pan mrugał. Pani w papasze siedziała w papasze. Ruda była tak śliczna, że miałam ochotę żądać dla niej pokrowca. Pociąg zatrzymywał się po Skierniewicach na każdej stacji. Jedynym światełkiem w tym tunelu do piekła był fakt, że RHCP grzmiało mi w słuchawkach.

Gdy minęła nas stacja Łódź Widzew, pan postanowił mnie dobić i wściekle mrugające, wykrzywione oblicze nieudolnie ukrył za okularami. Okulary były wąskie i zupełnie czarne, trochę w stylu Geodi La Forge'a ze Star Trek TNG.

Wisienką na torcie tej wyczerpującej podróży była pani w tramwaju linii 5, która do futra z norek (ja przepraszam, że tak precyzyjnie o tych wyrobach skórzanych, ale ja córka kuśnierza jestem) włożyła czarny czepek kąpielowy. Po Leningrad Cowboyu nawet już się nie zdziwiłam.

A demoralizację popełniłam na Kurze z Biura, która za moją namową zapaliła pierwszego w życiu papierosa. Ołje.

29.1.11

"Myślałam zawsze, że to piękny i wzniosły stan ducha, szlachetny i godny, nawet, jeżeli unieszczęśliwia. (...) A to jest organiczne, podle i przejmująco organiczne. Tak może się czuć ktoś chory, ktoś, kto wypił truciznę. Bo tak, jak ktoś, kto wypił truciznę, jest się gotowym na wszystko w zamian za odtrutkę. Na wszystko. Nawet na poniżenie." (Andrzej Sapkowski, Trochę Poświęcenia)
Nie żebym doświadczała. Ale nieodmiennie uderza trafnością.

23.1.11

Czas by coś spłodzić

Notkę, znaczy, płodzenia żywego organizmu się nie podejmuję.

Wkraczając w rok 2011 oraz, jednocześnie, wiek cztern... szesn... stu czterech lat uznałam, że czas na zmiany. W sumie fajnie się siedzi przy kompie, świntuszy na googletalku, rzeźbi analizy na SuS, ale za fajerłolem chadzają żywe ludzie, które nie potrzebują klawiatury do lansu. Znaczy: potrzebują, bo dobrze piszą, ale celem podtrzymania znajomości spotykają się paszcza w paszczę, jak zwierzęta.

Konstatacja ta spowodowała zrazu uczestnictwo w całych dwóch sesjach RPG u kolegi Sikorsky'ego, co było niezłym patentem na płynne przejście między wirtualem a outernetem, bo reguły gry równie proste jak w cyberświecie, ale jednak trzeba było już komunikować się z ludźmi za pomocą głosu. Mam skądinąd nadzieję, że sesje się powtórzą, bo mag ognia Lobo (o hai, Borys!) budzi mój szczery sentyment, i to nie tylko dlatego, że w stresującej sytuacji zionął ogniem przeciwieństwem pyska.

Następnie zaś uczyniłam dwukrotną dzidę do stolycy, gdzie pozwoliłam się zdewirtualizować ludziom jakby bardziej w moim wieku i z zaskakująco zbliżonym poglądem na rzeczywistość (przerwa na reklamę: tu sporo o rzeczonym poglądzie. Oraz bardzo lubię styl Barta). I szczerze liczę na to, że spotkania nabiorą regularności, bo jednak piątkowo-sobotnie wieczory powinny być spędzane w knajpie, w oparach piwska (lub w moim przypadku jego mentalnego odpowiednika), fajek i dużej dozy absurdu. A nie na komciowaniu na fejsie, chociaż tam też bywa absurdalnie.

Tutaj powinna być teraz recenzja Tron: Legacy, bo jakoś mi nijak ot, tak, napisać o życiu bez jakiegoś parapublicystycznego wtrętu. Ale dochodzi druga, wczorajsza dewirtualizacja w Warszawie przeciągnęła się do jakiejś bardzo niezdrowej godziny (na pewno słyszałam już dzienne tramwaje) i boję się, że mogłabym niechcący zrecenzować "Prosto w serce" czy inną "Majkę". Generalnie: polecam. Tylko żebym nie uprzedzała: to jest śliczne wizualnie i bardzo udane muzycznie widowisko. Postawiłabym je wyżej niż Avatar, bo estetyka jakby bardziej w moim guście, zdehumanizowana i minimalistyczna. Ale jednak  widowisko. Przyjemnie się ogląda, przyjemnie się słucha (OST w wykonaniu Daft Punk nawet zassałam), Trzynastce ślicznie w czarnej peruczce, Jeff Bridges (który cały czas jest dla mnie Obie'em z Iron Mana) daje radę w podwójnej roli, ale nie oczekujcie porywającej fabuły ani przesadnego posmaku cyberpunku, bo to jednak skończyło się na Cube i Matrixie.

Aha, a pani Agnieszce Jasieńskiej przypominam, że podpieprzenie fotki i wypowiedzi z internetsów to jest kradzież, a kraść to wstyd. Zachęcam do ćwiczenia intelektualnego, niezbyt skomplikowanego, bo weekend nadal krąży nad miastem: czy w wieku nastoletnim podbierałam siostrze ciuchy i dlaczego, gdy spytałam, czy mogę pożyczyć, zamiast brać bez pytania, siostra denerwowała się jakby mniej. W przypadku braku siostry proszę siostrę zamienić na brata (no co, ja pożyczałam od taty grunge'ową kraciastą koszulę), mamę, tatę lub koleżankę z internatu łamane przez akademika.