25.2.09

Popielec z ptasim mleczkiem

Ptasim mleczkiem świętuję pozyskanie dwóch nowiuśkich półek w szafie. Bowiem mój stały w niej bałagan wynikał z jednej prostej rzeczy: miałam zaledwie dno szafy do zagospodarowania plus wieszaki. Zważywszy, że rzeczy na wieszakach mam niewiele (primo: marnują cenne sekundy przy wkładaniu i wyjmowaniu z szafy, secundo: większość rzeczy mam niegniotliwych, elastycznych i po nawet niezbyt starannym złożeniu nie wyglądających jak psu z garsdła), dno przypominało straszliwe kłębowisko. Teraz przypomina ludzką szafę z czterema ulubionymi swetrami. Ba, duch Perfekcyjnej Pani Domu polatał nade mną na tyle skutecznie, że bluzki zostały posegregowane w kategorie:
- bez rękawów
- z rękawkami eleganckie i kurewskie
- z rękawkami sportowsze (T-shirty i polo)
- z rękawami długimi
- takie, co po domu
Staniki zostały powieszone na dwóch (ale jutro dokupię więcej) małych wieszaczkach i wiszą sobie honorowo.
Zadziwiła mnie ilość pudeł. Wiem, że odruchowo przechowuje się je nabywając elektronikę (bo serwis najczęściej przyjmuje w oryginalnym wszak opakowaniu), ale policzyłam, że u mnie na gwarancji jest tylko miniwieża, uruchamiana raz na ruski rok oraz Pierdolec, o którym za chwilę.
Duże mieszkanie ma tę wadę, że jeśli nie ma się w sobie wewnętrznej dyscypliny (a ja nie mam), to dość łatwo przerobić je w graciarnię. Dziś trochę nad tym zapanowałam, ale walka jeszcze trwa.
Do okulisty umówiłam się na przyszły tydzień.
Z Pierdolcem sprawa była tak prosta, że gdybym wiedziała, załatwiłabym już dawno. Wiedziałam bowiem od co najmniej miesiąca, że jednak trzeba będzie go oddać do serwisu, że to, w jaki sposób działa, a właściwie - nie działa, wskazuje na problem sprzętowy. Ale odwlekałam to, bo tak:
- naprawa jest na gwarancji - muszę poszukać karty gwarancyjnej (a przeryć się przez mieszkanie to nie jest sztuka na kwadrans). Nawiasem mówiąc, była w pudle od netbooka.
- karta pewnie jest niewypełniona, więc trzeba będzie podjechać do salonu i ją podstemplować
- trzeba zadzwonić do serwisu HP - nie lubię dzwonić, po ponad czterech latach na słuchawkach unikam tego jak mogę - i pewnie podawać jakieś różne symbole i numery i notować niezliczone ilości podobnie trudnych do zapamiętania ciagów znaków
- trzeba pewnie będzie potem zadzwonić do firmy kurierskiej - nigdy nic nie wysyłałam kurierem i zrobię z siebie idiotkę.
Niby niedużo, ale jakieś takie, że mi się nie chciało.
Urlop zaczęłam oficjalnie w poniedziałek i po odebraniu serii telefonów i SMSów z pracy zebrałam się w sobie, znalazłam kartę gwarancyjną i zadzwoniłam pod podany na niej numer. Udało się już za drugim razem. Numer musiałam podać cały jeden, przy czym miła pani na infolinii podpowiedziała, gdzie go szukać. Również cały jeden musiałam zanotować. Do firmy kurierskiej dzwonić nie musiałam, HP załatwia to bowiem za klienta. Co lepsze, nie była również potrzebna karta gwarancyjna "tak, widzę w systemie, że pani netbook - to HP Mini jest, prawda? - jest na gwarancji". Ba, nie było potrzebne nawet pudło, gdyż kurier przyjeżdża z własnym opakowaniem - daje się kurierowi tylko to, co idzie do naprawy. Żadnych płyt, kabli, faktur czy innych świstków.
Nazajutrz w środku nocy, czyli około 10:00 obudził mnie kurier i mam wrażenie, że pierwsze dwie minuty rozmowy przez telefon odbyłam z nim jeszcze śpiąc. Zrobienie z siebie idiotki odpracowałam koncertowo: kurier zobaczył mnie z wyspanym na środku głowy kukuryku, śpiochami w oczach, niebieskiej piżamce w stokrotki, kompletnie nie konweniującym kolorystycznie pomarańczowo-brązowym szlafroku i burym płaszczu. Na nogach miałam włochate skarpety w niebiesko-turkusowe paseczki. Na szczęście byłam zbyt zaspana, by w ogóle się tym przejąć, umyślny sprawnie zapakował sprzęt, wydał z siebie komunikat o czternastu dniach i pojechał wraz z Pierdolcem.
Póki co jeszcze z nim nie wrócił, ale może nareszcie znów będzie mi mój gadżecik działał i przestanę myśleć o G1.

23.2.09

Było na RU: wspomnienie o zespole Rezerwat

Wokalista zespołu, Adamiak, wparował kiedyś do pokoiku Stowarzyszenia Promocji Studenckiej, które to stowarzyszenie organizowało obóz studencki w Międzyzdrojach. Przesiadywałam tam, przyjmując zapisy chętnych na ów obóz studenciaków, a w pokoju do towarzystwa miałam Tomka Bryczka*, opętanego wówczas manią skolekcjonowania ramy chromomolibdenowej osiemnastki i czasami Jasia Nastarowicza, który zrzucał z biurka papiery przy niejakiej Pameli, naszej cudnej sekretarki, by się po nie schylała, zwłaszcza gdy była w mini - a była prawie zawsze (cudna sekretarka zmieniła kiedyś w urzędowym piśmie adiunkta w adiutanta, zaś "zawody w strzelaniu z broni pnuematycznej" w "zawody w strzelaniu z broni automatycznej". Dodam, że było to przed czasami dyrektora G., który się w kilka lat później z nieposkromioną ciekawością dopytywał, jak długo będzie wisiał wernisaż).
Adamiak tam wparował, bo po pierwsze znał się z Bryczkiem i Jaśkiem, a po drugie, obok mieściło się studio nagraniowe Kiksu, w którym się produkował. Wtargnął - wielkie, zwaliste bydlę - i od progu wyrzucił z siebie słowo uważane powszechnie za pięcioliterowe. 
Bryczek z Januszem przejęli się problemem przyjaciela i poprosili o rozwinięcie wypowiedzi. 
-Kurwa! -Adamiak na to. -Nie zgadniecie, co mi się przytrafiło...! 
-Nie zgadniemy - potwierdzili zgodnie Nastarowicz z Tomkiem i zawiśli wzrokiem na jego mięsistych ust szparkach. 
Adamiak tymczasem dokonał pobieżnego przeglądu pomieszczenia i zauważył moją obecność (można jej było nie zauważyć. Siedziałam na fotelu tuż przy drzwiach tyłem do wchodzących i maltretowałam nieboszczyka Lema) 
-Nie mogę! -jęknął zatem rozpaczliwie. -Tu kobiety...! 
-Mam wyjść? -spytałam chłodno, nie odrywając wzroku od książki. 
Adamiak machnął ręką, wywołał huragan, spowodował tsunami, wprowadził dwie satelity na kolizyjne trajektorie i uśmiercił kilkaset chińskich dziewczynek. 
-Stójki porannej nie miałem! -wygłosił złowieszczo. 

-- 
*Tomek Bryczek, w celu pozyskania ramy, w godzinach pracy, wykonywał telefony**. Ramy chromomolibdenowej osiemnastki nauczyłam się na pamięć. W dwa miesiące później wkroczył do SPSu, dumnie obwieszony ramą, którą wreszcie udało mu się upolować. 
W dzień później wkroczył, żałośnie tocząc pianę z pyska. 
Nabył siedemnastkę. 
-- 
** Dwa telefony wykonane przez Bryczka zapadły mu szczególnie w pamięć. 

telefon: -dryń! 
Bryczek: -halo? 
telefon: -... 
Bryczek: -Spierdalaj, tu jest ośrodek kultury! 

Bryczek: -Szwagier? Szwagier, kurwa? Szwagier?! Szwagier mówi! No jak to jaki?! Tomasz z tej strony...! Co? A to nie jest numer sześć pięć sześć...? Mój Boże, zechce mi pani wybaczyć... 

21.2.09

Wieczór u BrebleBrajtów

Dodam, że wieczór zaczął się sushi w Tokyo barze, w którym obiecującym początkiem była awantura jednej z klientek. No, rozumiem, że nasze rozmowy o tym, że pewnie za chwilę zwolni krzesełko i będziemy mieć gdzie usiąść były trochę nie na miejscu, ale też wrzaski, że co to za lokal, gdzie człowieka wyganiają, aż nawet herbaty wypić nie może, były nieco przesadzone. Ani chybi problem z asertywnością ;] Sushi smaczne, a Mag.gie mimo buńczucznych obietnic zrobienia wiochy jadła całkiem sprawnie pałeczkami.

Dodam, że na Pietrynie całkiem nieźle już grzmiała impreza HollyŁódź Love Story i widać było, że gromadzi niezłą publikę. Powstała nawet teoria, że to na naszą część, gdyż ilekroć idziemy na sushi, odbywa się jakiś festyn na Piotrkowskiej. Ponieważ poprzednio grała zaledwie jakaś Doda, zaobserwowałyśmy tendencję zwyżkową i zgodnie uznałyśmy, że następnym razem uświetni nas Tina Turner pospołu z Tatu i Robbie Williamsem, zaś support zagra im Lenny Kravitz.

Potem już było tylko milej, bo w Cafe Verte zawsze jest miło, obsługa przesympatyczna, a kawałek szarlotki, jaki Breble z Karoliną zamówiły na spółkę okazał się tak promocyjny, że musiałam im pomóc.

Później udałam się zaś do gościnnych BrebleBrajtów na reanimację Pierdolca. Nie powiodła się, co oznacza, że wyeliminowaliśmy problem software'owy. Zatem muszę przeryć mieszkanie, znaleźć kartę gwarancyjną i jednak oddać chłopaka do naprawy. Strasznie długo z tym zwlekałam, ale ci, co mnie znają, wiedzą, że póki nie mam bata nad dupskiem, wszystko odkładam na później.

na zdjęciu Breble ze swoim Pierdolcem oraz Krysią

O 20:00 na Polsacie odbywała się transmisja z koncertu na Piotrkowskiej, więc dotrzymałam BrebleBrajtom towarzystwa w łóżku i zażarcie chłonęłam widowisko.
Oczywiście można było pójść na Piotrkowską i po prostu tam być, ale już pisałam, co sądzę o tłumie i dlaczego. No i nie mogłabym wtedy brać udziału w soczystym komentowaniu szoł.

(o Krawczyku)
Miau: Muszę szybko napisać biografię Krawczyka, bo nie zdążę przed jego śmiercią, bo wyglądał, jak gdyby miał umrzeć soon.

(o Stachurskym)
Breble: 
Wychrypiał niepokornie i ukryli jego kolejną piosenkę za reklamami.
Ja: Nie wiem, co ofiarował swojej dziewczynie, ale chyba sama zabrała mu głos. Bardzo był biedny.
Breble: Może w przerwie zniosą go ze sceny?
Ja: No, Krawczyka już znieśli.

(o Denzelu)
Breble : Pani z chórków DJ Kopytko wygląda tak, jakby znalazła się w mieście, w którym łosie chadzają po ulicach.
I nawet się nie myli.
Ja: To Denzel jest. Ktoś mu kiedyś powiedział, że umie śpiewać i nikt dotychczas nie wyprowadził go z błędu. Tancerki Denzela macają się po zbyt małych miseczkach i wypatrują łosi.

(o Irze)
Ja: O, Gadzio śpiewa przez nos o świata szczycie. Powinien raczej o zatokach. Albo chociaż jednej, w miarę niebezpiecznej.

(o Łzach)
Ja : Teraz będzie Krew i Pot. A na pewno Łzy.

Ja (po reklamie Eski): Facetowi jadącemu z rodzącą kobietą przelatuje całe życie przed oczami. Mnie też. Za chwilę wszak Feel.

(o Feelu)
Miau : Pokonaj się wreszcie, kurwa.
Ja (o Iwonie Węgrowskiej śpiewającej z Feelem): Wyszła kobieta w poduszce i nie śpiewa po polsku.
Miau: Miś z Krupówek.
Breble: Węgorz. W poduszkowcu. Taka metafora.

(o Sokole i Pono)
Breble ( zmasakrowana sweterkiem w romby): O, Kononowicz będzie brałcie w aucie.
Ja: Ty, a co oni tacy starzy?
Breble: Rodzice im szlaban dali i sami w zastępstwie przyszli.

(o konferansjerach, czyli Liszowskiej, Ibiszu i Miśku Koterskim)
Breble: Ta, znowu scenka, pan rezyser się natrudził.
Wyjechali zza wzgórza i oczom ich ukazał się las.
Ja: Jebisz podniecił się recytacją Miśka.
Breble: Jebisz coś brał.
Miau: W latach 84- 88 brał mleko, sam się przyznał.

(o Alicji Węgorzewskiej, śpiewaczce operowej wykonującej I will always love you)
Breble : O, teraz węgorze bez poduszkowca.
Miau: Alicja ogłuchła.
A nie, playback wysiadł.
Breble: W końcu ryby głosu nie mają.
Ja: Alicja milczy. Jebisz wpada w panikę.
Miau: O, Jebisz zapanował nad tłumem.
Hitler, kurwa.
Ja: Alicja szepcze basem. Z nadwiślańskim, dodam, akcentem.
Breble: Kurwa, szkoda że mnie na żywo spod prysznica nie puścili. Kurwa, jej głos łamie się łatwiej, niż lód na Wiśle.

(o Video)
Ja: London Beat dał radę. Teraz zespół Audio. Nie, Video.
Breble: Bardziej video, jak się wyłączy fonię to nawet można znieść.
Ja: I, nie wiedzieć czemu, krzyczą na publiczność: RĘCE! Mam złe przeczucia.
Sztuczne futerko strajks bek. Z naciskiem na bek.

(o Arturze Chamskim)
Ja:  Cham na chórki i śpiewa również po nadwiślańsku. Angielski bowiem to to nie jest. Śpiew zresztą też nie. Ma zadyszkę.

Chyba założymy jakiś własny odpowiednik ZCzuba z takich imprez!

19.2.09

Urlop mam

Po wyjściu z pracy czułam się jak Regis na zamku Stygga:
"- Idziemy! Pora, kurwa, skopać parę dup! 
- Czuję w sobie - zasyczał wampir, uśmiechając się koszmarnie - taką siłę, że mógłbym chyba cały ten zamek rozpieprzyć."
nie muszę bowiem wstawać o siódmej piętnaście, grać w łódzką ruletkę z mpk, być przerzucaną z kolejki na kolejkę, coraz to trudniejszą (zaczynam się czuć jak Ender w Armii Smoka), słuchać paplaniny kolegi R. i labidzenia koleżanki E. 
Z drugiej strony nie zaznam wspólnego burzenia mózgu nad sprawą braku promocyjnego doładowania w pre-paidzie, cudownie złośliwych docinków koleżanki A., soczystych kurrrrrrrrrrrew sadzonych przez kolegę Z. oraz zawiłych i okrągłych zdań kolegi K. zwanego Skrupulatnym. Nie zaznam Breble w pracy, a siedzimy już na jednym piętrze. Ani Mag.gie. Ale odpocznę. Parę dni, podczas których zamierzam robić nic. Na nic złoży się pewnie wizyta u zakładowego okulisty, przeczytanie całego cyklu Orsona Scotta Carda, którym mnie zaraził Yavo, zrobienie wreszcie porządku z Pierdolcem i zrobienie wreszcie porządku w ogóle.
O miłych spotkaniach czy sabatach nawet nie wspominam, bo to chyba oczywiste jest, że i na nie znajdę czas.

13.2.09

Gilopaź i padaczka weekendowa

Już padam na ryj po tygodniu klęcia i liczenia faktur na palcach oraz gnębienia kolegi Wołka. A tu jeszcze jutro - szczęśliwie już nie reklamacje, a pre-paidy,  które w swej naturze są nieskomplikowane i miłe.
Jutro ekwiwalentynki. Kobieta samotna z wyboru może w taki dzień:
- lansować teorię, że idiotyczne są te zachodnie mody, zwłaszcza, że św. Walenty patronował również epileptykom
- gorączkowo przeglądać książkę telefoniczną, kiwając głową w zadumie, że faceci po trzydziestce są jak kible: albo zajęci, albo posrani*
- rzucić się w wir pracy ignorując fakt, że to sobota.
Ja zaś pójdę do kina na Madagaskar 2 z moją przyjaciółką Joanną.
A potem padnę na ryj już dokumentnie i połowę niedzieli przeleżę z kołami do góry. Taki mam plan.

--
* stawiam tu gwiazdkę dla co najmniej kilku szlachetnych wyjątków, które mam przyjemność znać. Chodzi mi o takich facetów, którzy wrzucają swoje fotki na n-k na tle samochodów lub z gołymi tors(j)ami, za to na tle suszących się gaci. Wiecie, ten typ.

10.2.09

Reklamacyjny tydzień

Sama się zgłosiłam, nie żebym popadała w nadgorliwość, ale robienie reklamacji przypada na cztery osobie w teamie drogą losowania bezzwrotnego. To już wolałam się zgłosić, nastawić się, że ten tydzień będę w czarnej dupie z normą ilościową, odbębnić i mieć z głowy.

Zadziwiające jest poczucie zagrożenia i zewnątrzsterowności naszych klientów. Przy reklamacjach, było nie było, dających kontakt z najbardziej roszczeniowymi klientami, uderza to jak w łeb obuchem. Odnoszę wrażenie, że oni kupują ten telefon dlatego, że ich konsultant z salonu siłą wciągnął do sklepu z ulicy i przystawił pistolet do głowy. Potem idą do domu, rozpakowują go, nadludzkim wysiłkiem udaje im się umieścić kartę SIM w aparacie, kładą go na stole i rozpoczynają nabożne, skupione wpatrywanie się weń. A tymczasem telefon nabiera cech osobowościowych, rozgląda się bacznie wyświetlaczykiem, wysyła impulsy, by stwierdzić, czy ma do czynienia z ludzką amebą, uznaje, że tak i zaczyna najdziksze wyprawiać swawole. Ten biedny człowiek, klient, marszczy brew, chyli do ziemi poradlone czoło, zaś tymczasem telefon radośnie błyska diódkami, śle SMSy w cały świat na najdroższe numery premium, ściąga gry, dzwonki i ikonki, sprawdza sobie IQ i ICQ, subskrybuje wypięte tyłeczki i namiętne blondynki, wydzwania do cioci z Ameryki, w miarę możliwości przez dostępowy numer niemiecki, a wszystko to przy jednoczesnym pobieraniu terabajtów danych.
Tak przynajmniej wynika z tych reklamacji. Klienci nigdzie sami nie dzwonią, SMSują, a już zwłaszcza nie pobierają. To telefon. Sam.
W przypadku tych bardziej wyrafinowanych dochodzi spiskowa teoria dziejów i dopuszczają myśl, że nie telefon sam, lecz zawistny sąsiad, co kiedyś bił ZOMO lub dławiąca prosty lud twarda podeszwa korporacyjnego okupanta, zwanego przez siebie, dla zmyły, operatorem.
Im dłużej rozpatruję reklamacje, tym bardziej uwielbiam ludzi. Są tak cudownie przekonani, że to wszystko dla nich (ten spisek przygotowan), przez nich (ta korporacja się rozleci, gdy dobrze nam wygrożą) i o nich (korporacja spiskuje, łaszcząc się na każdy znak diakrytyczny w smsie). Tak fantastycznie egocentryczni. Tak przeuroczo przekonani, że sobie zasłużyli i im się należy. I w tym wszystkim wciąż, niezmiennie - nieprzewidywalni.

A z innej beczki wielki dzień na Forum Łódź - zostało ono bez opiekuna. I dobrze, dotychczasowy sobie radził mierniej niż średnio.

8.2.09

Pratchett jest niezawodny

"— A wie pan, jak w Quirmie nazywają kiełbaskę w bułce? — zapytał pan Szpila, kiedy odchodzili.
— Nie — odparł pan Tulipan.
— Nazywają ją „le kiełbaska w le bułce”.
— Jak to, w …onym zagranicznym języku? To jakiś …ony żart!
— Nie jestem …onym żartownisiem, panie Tulipanie.
— No przecież powinni je nazywać jakoś… no… kiełbaska dans le derriere — stwierdził pan Tulipan. Odgryzł kęs smakołyku Dibblera. — Hej, tak właśnie smakuje ta …ona przekąska — dodał z pełnymi ustami."
Terry Pratchett, Prawda

Czy jakikolwiek inny pisarz, stawiany na półkach wraz z powieściami fantasy, nawiązałby tak do filmu "Pulp Fiction"? I kto jest w stanie ocenić, która pochodna z popkultury to jest?


(1'04'' i dalej)

6.2.09

Wybaczcie.

Uprzejmie proszę wybaczyć wczorajsze rzyganie. Nerwy puściły, jak widać po komentarzach, nie tylko mnie. Uznajmy, że wszyscy mamy do tego prawo i zostawmy to. Bez żadnych zmian, bo i po co zakłamywać?

5.2.09

To miał być post gniewny

Taki nie zostawiający suchej nitki na emocjonalnych poprańcach, męskiej smarkaterii uczuciowej i co za tym idzie, zagrywkach wmanipulowujących mnie w poczucie winy. O tych wszystkich gówniarzach, którzy zamiast po męsku przyjąć porażkę na klatę, rozgryźć ją, zrozumieć i wyciągnąć wnioski (a znam takich, ba! przyjaźnię się z takimi, którzy to umieją) pławią się w poczuciu krzywdy. Bo jak się człowiek nad sobą porozczula, to czuje się lepiej. To cały świat błądzi, nie on.

No, trochę wyszedł. Ale zapewniam Was, że miałabym do wyrzygania dużo więcej.

Ale dość. Najwidoczniej sama sobie zasłużyłam, zadając się z kimś takim. Mogę tylko mieć pretensje do siebie, że nie zauważyłam tego wcześniej.

Tymczasem piosenka. Umówmy się, że adresat dla mnie nie istnieje:

4.2.09

Jeszcze względem soczewek

Zasada, o której nie pomyślałam: jeśli oczy są nie przyzwyczajone (a moje nie są), może pomysł założenia ich i spędzenia ponad ośmiu godzin w klimatyzowanym pomieszczeniu nie jest najlepszy.

Wróciłam wczoraj z oczami jak królik, co nie oznacza, że były miłe, puchate i śmiesznie ruszały noskami. Wieczór spędziłam na wznak, wyjąwszy uprzednio to cholerstwo z oczu, z kompresem z herbaty na każdej powiece i muzyką z gry Wiedźmin w odsłuchu, co skądinąd stanowiło znakomity relaks. Chwilowo mam plan nosić je z początku w domu, po pracy i stopniowo przyzwyczajać oczy, że to małe, przezroczyste, to nie wróg i dobrze im robi.

Poza tym mam dysonans poznawczy. AccuWeather twierdzi, że jutro będzie osiem stopni ciepła. Zaś NewMeteo, że pojutrze. Są zgodne jedynie w tym, że będzie wiać z południa. Uwielbiam wiatr z południa, zawsze mi się tak fajnie przy nim w głowie miesza.

I jestem na głodzie. Skończyły mi się Pratchetty analogowe do czytania, a ostatnio nic mnie tak nie krzepi, jak on właśnie. Ani chybi muszę nabyć.

2.2.09

A soczewki patrzą równo

Jest postęp. W salonie VE zakładałam je zaledwie 20 minut. Dostałam jedną parę soczewek na tę mordęgę.
W domu niecałe 10.
Jest wyraźniej. Dużo wyraźniej. Zwłaszcza na dal.
Czuję je minimalnie.

1.2.09

Tango Libido, ona by chciała do trójkąta...

Co weekend nie mogłabym się tak bawić, ale raz na jakiś czas bardzo chętnie. Był moment, że Keltoi robiła malinki prawie wszystkim przy stoliku, był moment, że chodziłam z dychą za stanikiem, był moment, że wkręcaliśmy z jej exem chłopaków, którzy się przysiedli do naszego stolika, ze jesteśmy małżeństwem i oni to łyknęli, co doprowadziło do dyskusji na temat strategii zarządzania miastami w Polsce na tle Wrocławia.

Był też Aard, lekko sfochany na to, że nie zaczekałam na niego z wręczaniem prezentu (bo się nań składaliśmy together - jeszcze raz przepraszam, dopadło mnie jakieś paranoiczne przeświadczenie, że Cię jednak nie będzie, drogi Aardzie). Keltoi zaczęła namawiać go na trójkąt i szybko się zwinął, mętnie coś tłumacząc o zmęczeniu po jeździe w śnieżycy.

A potem przy barze w Ironie pojawił się Porucznik Borewicz i wyjawił, że siedzą z urodzinową Tulką na pięterku, goście właściwie już poszli, więc tym bardziej zapraszają. Tośmy z Keltoi, Tomaszem (tym jej exem) i Margo poszli na górę.
Dziewczyny zaległy na fotelu i się czuliły, Tomasz robił za lokaja, a Porucznikowi załączył się tryb Patricka Swayze i potańczyliśmy. Pogadałam z Tulką i jej kuzynostwem z Wejherowa, z którego żeńska część w przyjemny sposób przypominała Avril Lavigne.

It's good to be me! :D