21.9.08

Trzynaście minut



Ilekroć wracam z podróży, huczy mi w głowie ostatni refren "Pieniądze dawno trafił szlag, nie będę biegł, nie będę biegł, to moje miejsce i mój czas, czas tylnej straży dobrych dni".
Wysiadłam oto dziś na Fabrycznej, zaświeciło słońce, megafony huczały jakąś reklamą Młodzi dla Łodzi i autentycznie, szczerze ucieszyłam się, że wróciłam.

Ale po, nomen omen, kolei.

Do Warszawy pojechałam na zlot fanek M.M. Poza tym po WeroZamczym ślubie bardzo chciałam nawiedzić stolicę nie po coś (udało się w sumie średnio, no bo po zlot), lecz by pobyć, się posnuć, wchłonąć atmosferę miasta (się udało omal w nadmiarze, ale o tym w swoim czasie).
Jest rzeczą oczywistą, że ilekroć, a przyznaję, rzadko, wybieram się w samotną podróż pociągiem, przygoda wisi w powietrzu i czyha na okazję, by przyatakować znienacka. Tym razem sam początek był już z lekkim przytupem. Zacząć trzeba od tego, że w wieczór poprzedzający wyjazd byłyśmy z Breble (i Mag.gie, ale Mag została) na firmowej imprezie, zakończonej sabatem u Kotbert. Zarówno imprezę, jak i sabat zapisuję w poczet imprez udanych i do powtórzenia, ale w efekcie znów udało mi się być 22 godziny na nogach, tym razem bez żadnych przerw na drzemki, więc gdy wróciłam od Kotbert, życzliwie odwieziona przez Breble, padłam na ryj plaskaty, nie pozbawiając go nawet makijażu, czym zapewne uczyniłam nieodwracalną krzywdę mojej jakże przecież olśniewającej cerze. Obudziłam się o 11:00 i już wiedziałam, że czeka mnie wyjazd w pośpiechu, bo pociąg o 12:58, a ja w rozsypce. Zjadłam kawę z rodzicami (tak, zjadłam, gdyż do kawy zawsze jest serwowane ciasto, tym razem świeżutkie drożdżowe, więc wchłonęłam na śniadanie cztery jego kawałki), pędem pod prysznic, baterie w aparat, telefon wyrwać z ładowarki, jakiś czysty ręcznik, laboga, czy ja mam jakieś skarpetki do pary, może jakaś bluzka na przebranie, cholera, może być zimno, to jeszcze golfik jakiś, na podróż polar, budrysówka z szamerunkiem, czarne dżinsy i glany, aha i jeszcze coś do czytania, co my tam mamy w toalecie, o, "Kot, który...", może być, pa mamo, pa tato, lecę...!!! Na dworzec Łódź Fabryczna dotarłam o 12:45, co dawało mi całe trzynaście minut na zdobycie biletu, gdyż oczywiście nie nabyłam wcześniej. Pani w okienku przy sprzedaży każdego biletu zapadała w egzystencjalną zadumę, czy to warto i co na to wszechświat, a do tego niefortunnym zbiegiem okoliczności przede mną kupowali bilety państwo dla siebie, babci, sąsiadki i członków rady rodzicielskiej losowo wybranego gimnazjum, siłą rzeczy trwało to o wiele więcej niż owe trzynaście minut. Do nich jednakowoż nie miałam śladu pretensji, o czym ich zresztą zapewniłam, tylko do tej śluzicy za szybką.
Gdy na zegarze pokazała się 12:59 i dopchałam się wreszcie do okienka, byłam już odprężona i życzliwa całemu światu: nie zdążę, pojadę późniejszym, nic już na to nie poradzę. Nabyłam bilet, pogratulowałam sobie wzięcia kryminału i w ten sposób odpracowałam jakąś godzinkę. Resztę czasu do przyjazdu następnego pociągu spędziłam w Bonanzie. Brudno i obskurnie, yem nie był yemem sensu stricto, bo nie było do niego dodatkowej ankiety, ale kawę to tam mają naprawdę niezłą.
Tramwaje... tfu! pociągi relacji Łódź Fabryczna - Warszawa Wschodnia mają tę właściwość, że są podstawiane. Teraz już jestem mądra i wiem, że to następuje na 20 minut, może kwadrans przed odjazdem i dobrze jest już być o tej porze i upolować sobie miejsce. Było bowiem dość tłoczno i z przykrością wyznaję, że również niewygodnie.
Cóż, dojechało się, dziewczyny zgarnęły mnie z dworca i poszło się do fotoplastykonu. Fantastyczne miejsce! Ciemno, muzyka się snuje przyjemna, człowiek przytyka gębę do okularu, a tam obrazki jakichś zadumanych, ubranych kolonialnie gości bądź tubylców z Madagaskaru, dzierżących dumnie dzidy i ryby. Wrażenie, jakby zastygli tylko na moje spojrzenie potęgował efekt trójwymiaru: mrużąc to jedno, to drugie oko wykryłam, że są mi oto pokazywane dwa nałożone na siebie zdjęcia. Byłam tak wniebowzięta, że nawet nie wpięłam się w toczoną już dość zaciekle, acz szeptem dyskusję uczestniczek zlotu.
Potem szalenie smaczne frappe w Green Coffee (przy stoliku pod oknem chyba naprawdę siedział Jerzy Pilch!), potem zaś długie i radosne biesiadowanie w India Curry. Warszawskie ceny są makabryczne, talerze były podgrzewane, a kelner był wyłącznie anglojęzyczny, trzeba mu zresztą przyznać, że z miłym dla ucha akcentem. Szał ciał i uprzęży. Nastąpił też pełen intymności i radosnego wyczekiwania moment w toalecie. Nie, nie chodzi o problemy z wypróżnieniem, jak chciałoby większość producentów środków przeczyszczających, nie wiedzieć czemu prawie zawsze adresowanych do kobiet: otóż ja i Makencja postanowiłyśmy obmierzyć Onion i Biljanę. Daj mi Boże takie figury w ich wieku swoją drogą. Była nawet rytualna wymiana staników, co prawda ja swojego z siebie nie zdzierałam, jako że obwód mam 60, a dziewczynom powychodziły raczej 65-tki, ale Makencja bez większych skrupułów użyczała tej czy innej frei.
Bardzo, muszę przyznać, sympatyczne dziewczyny. Klimat podobny sabatowym, z tą różnicą, że u nas mówi Miau, a my jej przerywamy, a tam przerywałyśmy wszystkie wszystkim. Osobiście wolę procedurę stosowaną wobec Miau :P
Zlot zakończył się o 22:00 i stanęło się przed koniecznością dostania się do Zamków na Białołękę. Czułam się chojracko, jako że już kiedyś do nich dojeżdżałam i pamiętałam, że z centrum na Plac Wilsona, a stamtąd coś tam mi pasuje. Złapałam zatem 36, która w gratisie miała przewspaniałego bernardyna ciągającego właściciela na smyczy, wysiadłam dumnie na placu, stanęłam pod kinem Wisła i zanim zdążyłam się zadumać, wydarzenia ruszyły jak lawina. Otóż Aard dał mi sygnał, bym oddzwoniła. Pomna faktu, że panowie są już w Niemczech albo i dalej, popieściłam w sobie wewnętrzny alarm i wcisnęłam przycisk z zielonym mazajem. Aard w trosce o cenne złotówki na karcie mówił krótko: dojechaliśmy do Niemiec, pogoda okej, dwanaście stopni, przekaż Magdzie, żeby nie oddzwaniała, bo odruchowo puściłem jej sygnał, a jest w pracy i nie może, i nie musi, bo u mnie wszystko okej, ale karta Jasia nie działa, dam ci Jasia. Huann z niepokojem w głosie wyrzucił z siebie komunikat, że telefon mu nie łapie żadnej sieci, a wszak przed poprzednim wyjazdem uruchamiał roaming, tak, wyłączał i włączał telefon, zero efektów poza wyświetlaniem przez telefon co czas pewien komunikatu "karta SIM nieaktywna". Laboga. Poza tym wszystko okej, pogoda ładna, dotarli do Niemiec, chociaż dwie godziny później niż zamierzali, bo im się w Polsce pociąg pół godziny spóźnił.
Kino Wisła napełniło mnie niesmakiem. Miałam gdzieś w sobie zakorzenione przekonanie, że wystarczy pod nim odpowiednio długo poczekać, a na pewno przyjedzie pasujący mi autobus, jednak nie spełniło swojej funkcji. Zatem zadzwoniłam do Zamka i poprosiłam o wskazówki, kwestię roamingu Huann póki co odkładając na boczny tor jako że on i tak miał plan uruchamiać telefon dwa razy dziennie celem oszczędzania baterii. Zamek najpierw lekko spanikował, zacukał się w sobie, podumał i wymyślił, że trzeba mi metrem na Marymont. Metrem?!! Tak, metrem. Metrem nie, bo nie miałam biletu, ale złapałam następną 36-tkę, która też miała napis Marymont. No, oprócz tego myślnik i Potok, ale w końcu kierunek zbieżny. No to wysiadłam na tym Marymoncie, pokręciłam się trochę po ulicy Potockiej, która zdegustowała mnie przedzierzgnięciem się w ulicę Bieniawską i po krótkiej pauzie skruchy i cierpienia znów chwyciłam za telefon.
Tutaj muszę dodać, że gdyby nie poranne pakowanie się w pośpiechu wzięłabym po prostu plan Warszawy i nie truła Zamczej dupy. Ale nie miałam, mapa Targeo w telefonie pokazywała jakoś dziwnie i nieczytelnie, więc uznałam, że wykorzystam Zamka, także i dlatego, że jego wskazówki są zawsze obrazowe i precyzyjne. Zamek pochwalił Potocką, potępił Bieniawską, kazał iść do Słowackiego i odnaleźć krańcówkę 511. Krańcówka nie bardzo chciała się dać znaleźć, jako że podstępnie przeniosła się na Włościańską, którą po kilku przebieżkach godnych chomika w bębnie udało mi się zlokalizować po prawej ręce. Tymczasem zegar wskazywał godzinę 23:46.
W komunikacji warszawskiej to, co lubię, to te choineczki wewnątrz autobusów i tramwajów, z rozpisanymi przystankami. Dzięki temu wiedziałam, jaki przystanek jest po którym (wiaty przystankowe też są zazwyczaj porządnie opisane) i wiedziałam, że mam chwilę na to, by wykuć się numeru Huann na pamięć i zadzwonić do jego BOKu. Komunikat wydany przez skądinąd sympatyczną konsultantkę nieco mnie zmroził: -Jest GPRS na karcie włączony. On wyklucza korzystanie z roamingu. Trzeba by było jedno wyłączyć, a drugie włączyć, ale ja niestety nie mogę tego dla pani zrobić, bo karta jest niezarejestrowana. Może ją pani oczywiście zarejestrować na siebie, będzie jednak potrzebny numer karty SIM. A przez internet też można, ale cztery ostatnie cyfry kodu PUK z kolei są potrzebne. Nie, niestety, ani numeru karty SIM, ani tych cyfr kodu PUK nie podam, karta jest niezarejestrowana, ja mogę tylko niektóre informacje z konta podać i nie mogę nic zmieniać.
Napisałam do Mag.gie, także po to, by ją powiadomić, że nie ma konieczności oddzwaniania do Mikiego i nakreśliłam w trzech SMSach sytuację H. Przyznam, że ze łba mnie wyleciały jej znajomości w sieci użytkowanej przez H. i po prostu się chciałam zwierzyć, Mag jednakowoż nic nie obiecała, ale napisała, że być może jej się uda owe znajomości odświeżyć i wykorzystać. Do numeru karty SIM bowiem dostępu nie mam. Ani kodu PUK. A mimo wszystko niechby Huann miał jakiś kontakt ze światem przez te omal trzy tygodnie bez wykorzystywania impulsów Aarda.
Z odpowiedniego przystanku 511 zabrało mnie Zamczysko cytrynką. Podjęli mnie pyszną herbatką, głaskawym Kotofonem, komplementami na temat bloga (ciekawe, czy przebrną przez ten, wiem wszak doskonale, że strasznie długi wpis) i odcinkiem Hotelu Zacisze. Z niczego zrobiła się trzecia, więc spałam jak niemowlę. Wstaliśmy po 10:00, ja z potwornym bólem głowy (nie przepaliłam się jednak, może powietrze jakieś inne, nie wiem), który zażegnała Wercia ratując mnie nurofenem. Po znakomitym śniadaniu (ach, ta Zamcza selerowa sałatka!) i równie znakomitej kawie uznałam, że właściwie na mnie już czas, zwłaszcza że WeroZamki wyznały, że mają dość zajęty dzień. Znaleźliśmy z Zamkiem pociąg o 13:03 z Warszawy Wschodniej, odebrałam propozycję podwiezienia mnie na dworzec, którą przyjęłam z wdzięcznością i, nauczona wczorajszym doświadczeniem, zasugerowałam, że warto byłoby zjawić się na dworcu wcześniej, by spokojnie nabyć bilet i wsiąść w podstawiany wszak pociąg. Zamek przystał - musieli mieć naprawdę napięty grafik! - odwiózł mnie w strugach deszczu, bilet kupiłam spokojnie, nabyłam fajki, wypaliłam dwie i wsiadłam do właściwego pociągu, który bez żadnych atrakcji dowiózł mnie na Fabryczną.

O programie "Uwaga!" z GPO w roli głównej napiszę kiedy indziej. Powiem tylko, że ręce opadają...

9 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Bardzo lubię tę piosenkę Piany Złudzeń. Jest naprawdę świetna.

Szprota pisze...

Wiem, też ją lubię. Poza tym mam jeszcze do niej sentyment z tej przyczyny, że gros teledysku było kręcone podczas sesji nagraniowej, w której wprawdzie biernie, niemniej uczestniczyłam - fantastyczne doświadczenie poznawać tworzenie płyty od środka.
A Ida, wokalistka, swoją drogą straszliwie się zbakała na onej sesji :D ja zresztą też.

lavinka pisze...

Bo my Szprociu mamy 3 Marymonty. Jeden Marymont przy metrze, przy hali Marymonckiej. Tamże miałaś ale się nie udało. Drugi Marymont (takoż jak pierwszy fałszywy) jest przy pętli 36. A trzeci Marymont, ten prawdziwy(historyczny) jest na brzegu osiedla Słodowiec i wcale się nie nazywa Marymont. Przecięli go na pół trasą toruńską zwaną Armii Krajowej czy coś. Aleją? Nie pamiętam. W każdym razie jak będziesz kiedyś na Bielanach/Żoliborzu to zadzwoń :)

A Marymont od królowej Marysieńki od Sobieskiego bodajże, tego co Turków pod Wiedniem i Wilanów.

lavinka pisze...

Acha, oczywiście trasa Toruńska nie leci do Torunia ale jakoś na Białystok czy coś? W każdym razie na wschód, więc może i do Moskwy.

Szprota pisze...

No ja właśnie przy pętli 36 się kręciłam. Pewnie następnym razem zadzwonię, chociaż numeru Twojego to ja chyba nie mam.

lavinka pisze...

A Huaś ma od dawna, wszak esemesował z pociagu niejednokrotnie jak byliście w stolycy przedtem, znaczy na pierwszym zlocie bodajże. Toteż myślałam że masz.
Mejlnę.

Szprota pisze...

jakoś nam się nie złożyło wymienić. Ja raczej przestrzegam zasady nieprzekazywania numeru telefonu bez zgody jego właściciela, może się Huasiowi udzieliło.

lavinka pisze...

Acha. Ale ja was traktuję jak jedną osobę, jedno ciało, taki mam zwyczaj odnośnie związków. Myślała,że Wy siebie nawzajem też i macie wspólne książki kontaktów :)

Szprota pisze...

Mamy siebie, ale książki kontaktów, zawartości komórek i mejli funkcjonują całkowicie osobno. I nie wyobrażam sobie, by miało być inaczej.