30.12.07

mmmmmuffiny...

Są do obejrzenia tu. A ja mogę tylko powiedzieć, że smakują chyba jeszcze lepiej niż wyglądają. Tak, można mieć taką żonę jak Keltoi :D
Poza tym mam za sobą kolejne spotkanie klasowe zakończone o 3:00 w nocy (było przesympatycznie!), wydałam znów pieniądze na filmy DVD i walczę z bólem głowy. Dziś śpiewa mi Turnau i tu nawiązując do komentarza Lavinki: otóż odszczekuję, śpiewam, gdy mam w odsłuchu Turnaua (i nikt nie słucha, bo inaczej ludzie się śmieją i wstyd).

A tego Stuhra wynalazła moja żona czyli Keltoi:


Nadal nie wiem, co z Sylwestrem. Może nic?

update po obejrzeniu Epoki Lodowcowej i Baskervillów Psa:
Jednak coś. I zdaje się, że ściągnę nań podstawówkową koleżankę. Tak nam się wczoraj miło gadało, że jakoś nie mam obaw, że się z nami nie zintegruje.

OMG, co ja na siebie włożę?!

27.12.07

Sentencjonalne IPOŚWIĘTACH

Pierwszy dzień po świętach jest zawsze najgorszy. Człowiek się rozbyczył, kładł o 3:00, wstawał o 11:00, a tu o 7:30 budzik ryczy Disturbed'em "I wanna get psycho" i faktycznie się doznaje psychozy. Więc wstaję, macam szlafrok albo polar, bo zimno w łapy, wychodzę z sypialni, potykając o co najmniej jednego kota, doczłapuję do kuchni, gdzie trza zażegnąć płomyczek w gazowym piecyku i łyknąć magnez jak emeryt (potem nie włączam discovery, gdyż nie mam telewizora, a trochę njusów z najnowszej afery dotrze do mnie za pomocą wiadomości z PAP umieszczanych w intranecie). Prysznic musi trwać długo, a jedyną w jego trakcie wyrazistą myślą, na jaką mnie stać, jest "zimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarni zimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarni zimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarni". W psiarni jest zimno?!
Budzę się po spożyciu kaszki, mniej więcej po piątym łyku kawy. To jest jakiś kwadrans jednoczesnego czytania, wchłaniania produktu pszenno-ryżowego, płukania ust kofeiną i głaskania co najmniej jednego kota.
O 8:30 miewam autobus linii 87, który mi odjeżdża z przystanku Julianowska-Głogowa, by dowieźć na przystanek Wersalska-Stomil. Przyjazd autobusu jest miernikiem farta. Tu dwubiegunowa alternatywa: przyjedzie albo nie - jest banalna, chamska i prostacka. Musi ona obrosnąć w dodatkowe, frapujące elementy jak: przyjedzie, ale trzy minuty za wcześnie; spóźni się minut 7; pojawi się wraz z wesołym towarzystwem dwóch zetek, w tym przynajmniej jednej pod postacią jęczącego jelcza, co oznacza, że stratują mnie wysiadający zetkowicze, wsiadający zetkowicze i popłynę pchana falą osiemdziesięciosiódemkowiczów do wnętrza potwora (właśnie połknął ludzi tłum), by koneser sportów ekstremalnych, jakim jest każdy pasażer, zwłaszcza zimą, uznał ją za godną uznania.
Aha, czasem jeszcze przyjeżdża spóźnione 81, które z kolei dotrzęsie mnie wewnątrz siebie do przystanku Świętejteresyoddzieciątkajezus - Szczecińska (stamtąd 10 minut piechoty tej naaaszej piechoty do roboty, do roboty).
A dziś, na przykład, przyjechało tak jakoś ciut przed wpół do jakieś cóżeś niewyraźne, z ubłoconym wyświetlaczem, że się dopatrzyłam jedynki w numerze, tom pomyślała, że pewnie właśnie 81. A tu zonk, a swoją drogą czy to poświąteczna tradycja, że kasowniki poblokowane? bo były! i tak oto, na pół godziny przed pracą ruszyłam miast na zachód, to na południe, gdzie owszem też była cywilizacja. Dotarłam na czas, głównie dzięki dzikiemu fartowi, który widocznie uznał za stosowne wynagrodzić mi tę pomyłkę z Z1 udającym 81.


proponuję kliknąć, aby powiększyć (mapka ściągnięta z serwisu http://mpk.lodz.pl)

Nie twierdzę, że nie mogę się doczekać, co będzie jutro...
(tymczasem Harry Potter i Półkrwi Książę w tłumaczeniu Armii Świstaka oraz herbata zielona żeńszeniowo-miodowo-cytrynowa. W kubku z Kubusiem Puchatkiem, oczywiście)

24.12.07

Nie wiem, co dostałam na gwiazdkę!

Tzn w większości prezenty udało mi się zidentyfikować, a tak miłego przydasia jak ciepłe skarpetki mam już nawet na sobie. Natomiast sąsiad sprezentował mi małe, tekturowe pudełeczko z napisem Aladdin by Paike (guglałam już, ale zawartości tego konkretnego pudełeczka nie wyguglałam), w którym znalazłam metalowe pióro kulkowe, wypasioną metalową zapalniczkę gazową i owo tajemnicze coś.
Coś jest podługowate, metalowe, złożone z kilku części. Ma wkomponowane wzdłuż lekko odstające jakby trzymadełko, a gdy naciśnie się z boku magiczny przycisk "open" wypsywa rączkę, którą można lekko giąć wedle woli, zakończoną silną diódką. Prawdę powiedziawszy najbardziej mi się kojarzy z Wygodną Latarką Do Czytania Pod Kołdrą, ale mam wrażenie, że sąsiad wie, iż wyrosłam z wieku czytania pod kołdrą. Bogiem a prawdą nigdy nie czytałam pod kołdrą; w bolesnym wieku wczesnego pokwitania czytanie było jedną z niewielu czynności, której rodzice mi nie zabraniali.
Wklejam zdjęcia, może ktoś z mniej lub bardziej wiernych czytelników (z sześć osób się znajdzie, więc jest szansa na burzę mózgów) rozszyfruje lub wręcz podzieli się doświadczeniem.

rzut z góry:


rzut z boku z wypsniętą rączką:


rzut z góry z wypsniętą jak wyżej:


update:
Mag.gie wiedziała i powiedziała. Otóż jest to Wygodna Lampa do Czytania w Warunkach Polowych.

Mag.gie przyznaję order umnego rozgryzienia lampki polowej i wysyłam go mejlem :)

No więc chwila prawdy

...względem fryzury:




Nie mogłam się zdecydować, które zdjęcie najmniej nieudane pod względem wykadrowania i ziarna (robione komórką, 2mpx, ale taka matryca w telefonie z serii walkman niewiele znaczy). Jak widać, żadna rewolucja w stosunku do zdjęcia, które najczęściej ostatnio umieszczam po skajpowych i naszo-klasowych profilach.

Cały dzień słucham dziś tego:
W miasteczku anioły
( muzyka Grzegorz Turnau,
słowa Kazimierz Mikulski )

Są mosty na wzgórzu spalone w południe

i tarcza blaszana nad drzwiami fryzjera

i brzytwa po której nie krzepnąc krew spływa

w miasteczku anioły więdnące na drzewach

od czterech miesięcy nie golą już bród

Za murem szkło tłucze wylękła dziewczyna

a tarcza blaszana jak słonce się żarzy

wiec mruży dziewczyna swe oczy i ślepnie

w miasteczku anioły więdnące na drzewach

od czterech miesięcy nie golą już bród

Nie żyje już fryzjer zmęczony nad rzeką

pod drzwiami zostawił list i znaczki cztery

i brzytwę i ucho odcięte lecz czuje

rodzina napisze nagrobek jak wróci

w miasteczku anioły więdnące na drzewach

od czterech miesięcy nie golą już bród
Przejmujące.

22.12.07

Wolne! Pięć dni wolnego!

Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiihaaaaaaaaa! Do 11:00 dziś spałam! Iiihahhahaha!
Wysprzątałam chałupę i aż mi dziwnie. Lśniąco, pachnąco i omal straszno. Ten mój stały rozgardiasz ze skarpetkami pośrodku sypialni i umywalką zasłaną starymi numerami WO był jakby przytulny. Nic to, tydzień, dwa i wszystko wróci do normy (powinnam jeszcze doprowadzić do stanu używalności klatkę schodową. Ale to w poniedziałek, bo wszak i tak się tam najszybciej brudzi, a zdecydowanie wolę sprzątać raz niż dwa razy).
No i ściągnęłam tego pacza do Wiedźmina i ani razu gry nie odpaliłam. Jakoś mam jazdę na czytanie, nie klikanie. Więc chwilowo e-bookowo Harry Potter, którego uważam za znakomitą świąteczną lekturę. Yaviniaki, które zapowiedziały się na drugi dzień świąt, też obiecały przywieźć coś do czytania, jakąś niespodziankę.
Wczoraj długa w noc rozmowa z Miau. Się czuję podporą duchową, aczkolwiek nie wiem, czy mam w sobie tyle siły... No nic, grunt to o niej myśleć, a nie o sobie, to wtedy i sił starczy. Rozmowa zeszła na Rickmana, który jako Snape jest oczywiście bosssski i Innych Wspaniałych Nieprzystępnych Facetów w Filmach. Guglając i jutubując Marva z Sin City znalazłam smakowitość, dla mnie podwójną, bo raz, że Marv tak pięknie w tym płaszczu biega, a dwa, że w rytm naprawdę przeze mnie lubianej muzyki (co pewien czas obiecuję sobie nabycie jakiegoś dziełka Franka Millera, by wiedzieć, z czego Rodriguez czerpał tak wiernie i na obietnicach się kończy). Dzieło z jutuba z niekłamaną przyjemnością wklejam poniżej i uprzedzam, by ściszyć głośniczki, bo Disturbed wprawdzie melodyjnie, niemniej jednak łomocą.
Aha, wersja polska bloggera zawiera błąd w dacie. Nie 22 grudzień (bo to już mój trzydziesty), tylko 22 grudnia. Niniejszym poczyniam rewolucyjną zmianę, gdyż mię mierzi.

20.12.07

Ściąga mi się

paczyk do Wiedźmina, co to podobno zezwoli na szybsze wczytywanie lokacji i zapisywanie gry. Pogram pewnie już jutro, bo zamierza się ściągać jeszcze godzinę...
Rozdrażniona dziś jestem. Mam dosyć ludzi i realnego z nimi kontaktu. Chcę ciszy i świętego spokoju.

update o 23:00
Nadal się ściąga. Dwa razy się ściągnął w formie kilkunastu procent. Teraz idzie (zwariować) trzeci raz. Nie doczekam dziś całości ściągnięcia, bo chciałabym te osiem godzin snu wyłapać.
Trafiłam podczas guglania Christophera Moore'a (Miau mi obiecała pożyczyć "Najgłupszego Anioła" tegoż) na bloga Teklaka, który parę lat temu był przeze mnie namiętnie czytany jako twórca prześmiewczych, znakomicie napisanych streszczeń do kolejnych porażek wytworu Heritage Films, czyli serialu Wiedźmin. Pyszności. Doprawdy, coraz więcej fajnych blogów znajduję i kiedy mam to wszystko czytać? A chcę czytać, no.
Pewnym tropem wyjaśniającym mój dzisiejszy wkurw jest zapis rozmowy z Vaubanem:

Vauban 19:45:47
Nie jestem dziś w humorze, i nawet koty mogą to potwierdzić...
Szprota 19:46:24
o. witaj w klubie.
Vauban 19:46:39
Co, ty także ?
Szprota 19:47:04
syndrom baby, co wyszła od fryzjera.
Vauban 19:47:20
Uuuu...
Ja byłem przedwczoraj. I też wyglądam, jak pół dupy zza krzaka. Podobno jednak wcześniej było jeszcze gorzej.
Szprota 19:48:57
Gdybym była typową babą, wrzasnęłabym teraz na ciebie: dlaczego zakładasz, że i ja wyglądam jak półdupek?! - na szczęście nie jestem. Mam dość przedświątecznej atmosfery i ludzi.

18.12.07

Leniwe

przygrzała mikrofalówka dzisiaj. Było trochę rwania włosów z głowy i nerwowego wertowania instrukcji, macania pokręteł i przycisków, ale ostatecznie po trzech minutach talerz leniwych wyszedł z operacji cały i gorący :D
Tacie też już nabyłam prezent, ba, nawet sobie fikuśną bluzeczkę (bo ostatnio jakoś tak bezpłciowo się ubieram, pewno z zimna), tak że gorączkę zakupów mam już za sobą. Liczę dni do świąt. Pal sześć święta jako takie, nie przepadam, nie jestem religijna i nie kocham rodzinnych spotkań, ale pięć dni wolnego.

15.12.07

Ajne klajne drobiazg

Porwał mnie dzisiaj tatko na ekstremalną wyprawę po Prezent dla Mamy. Już od miesiąca było ustalone, że będzie to mikrofalówka, po trosze dlatego, że ja ciągle jem odgrzewane, odsmażane, odpiekane; po większości dlatego, że w aktualnej kuchence gazowej piekarnik żyje własnym życiem. A mama piec lubi. I umie. Pewnie dlatego nie garnę się do kuchni, mistrzostwa mojej mamy nie osiągnę.
Po przestudiowaniu folderów reklamowych i kilku wizytacjach wybór padł na media markt i kuchenkę daewoo kog6c6r za 299. Wprawdzie na księżniczkę z obsługi trzeba było dość długo czekać, ale ten czas najpierw wykorzystałam ja na pobuszowanie w pobliskim koszu z filmami dvd (znalazłam Pret-a-Porter i pierwszych Sprzedawców za 6,99 sztuka!), a potem tata na przejście się piechotą. Gdy panienka się w końcu zjawiła, zastała mnie pozbawioną towarzystwa ojca, z lekka już zgrzytającą zębami, bo nie po to jadę coś kupować, by kwadrans stać i się gapić na mikrofale, z których zresztą kumam tyle, co nic.
-To jak pani mąż wróci, to zapraszam na drugą stronę - osłabiła mnie panienka.
-To nie mąż, to tatuś - odrzekłam i udałam, że zęby szczerzę ze śmiechu.
Tatulek mi potem wytłumaczył, że to nie ja tak poważnie wyglądam, tylko on tak młodo.

14.12.07

Zimno, zimno, brr

Cóż chcieć, zaledwie kilka dni do solstycjum.
Było się w kinie. Podjąwszy wielkie ryzyko poszło się do Polonii. Czemuż ryzyko, zapytacie. A bo koleżanka Magda wygrawszy ostatnio identyczną drogą bilety do tegoż kina (wszyscy kochamy piątkowe wydania Wyborczej i konkursy Co Jest Grane, a jeszcze bardziej bilety do Bałtyku tudzież Polonii, których zazwyczaj jest aż osiemnaście) wzięła męża Tomasza pod pachę i zawiodła tamże. Po czym nazajutrz opowiadała z dość szczerym oburzeniem, że primo było pieruńsko zimno, secundo zaś, śmierdziało, z przeproszeniem, moczem. Jednak po pobieżnej lekturze repertuaru tych dwóch kin i uwzględnienia grafika, który dawał szansę wyłącznie na seans w okolicach godziny 21:00 wybór padł na Polonię i film "Sztuczki"




(w Bałtyku są mordowani piraci z Karaibów, nomen omen, na przemian z filmem o pszczołach. W "Sztuczkach" gra Damian Ul, więc mieliśmy namiastkę). W Polonii w sali A nie śmierdziało i było wręcz za ciepło, co po spożyciu znakomitej tagliatelli z polędwiczką i grzybami tudzież karkówki napełniło nas obawami, że uśniemy. Fakt, że projekcja odbyła się wyłącznie dla nas dwojga dublował te obawy.
Dość dobrze oddająca moje wrażenia po filmie recenzja znajduje się tu. Ogólnie: ciepły, pogodny a niecukierkowy film. Niemniej nie szukałabym w nim fajerwerków na miarę błyskotliwych dialogów, które się pamięta po wyjściu z kina czy łez, jakichkolwiek, wzruszenia czy śmiechu. Snuj przyjemny a niespieszny po prostu.

12.12.07

szkolenie szklenie

Bywałam na lepszych. Rzecz jasna, elementarz, który powtarzaliśmy na szkoleniu: zbijanie obiekcji, techniki finalizacji na pewno się przydaje powtórzyć. Natomiast mam wrażenie, że myśmy już są przygotowani do wyższej szkoły jazdy i podręcznikowy przykład "nowi klienci mają lepiej" w żaden sposób nie poszerza mojej wiedzy, bo na to argumenty trzepię jak z rękawa. Bardziej by się przydało oddziaływanie na emocje klienta, bo w racjonalnej dyskusji jesteśmy nie do przegadania (pięknie to było widać w piątek u Mag.giAardów, gdyśmy z Breble wpadły w dysputę o modzie na n-k.pl na wwalanie w profile zdjęć z dziećmi. Ja dałam wyraz swemu po trosze smutku, po trosze rozbawieniu, że oto są ludzie, którzy odsunęli inne swoje zainteresowania i osiągnięcia precz, tak jakby u zdrowego człeka doprowadzenie do przyjścia na świat nowej istoty było czymś szczególnym. Ola twierdziła, że tak jak ja mam hysia na punkcie, dajmy na to, Wiedźmina, tak ktoś może mieć na punkcie dziecka. Ja na to, że niechże ma, ale ja wobec takich hysiów mam właśnie takie a nie inne emocje. Nie przegadałyśmy się, a najzabawniejsze było to, że ani mnie, ani Breble nie podniosło się specjalnie ciśnienie, a reszta towarzystwa bała się, że za chwilę damy sobie z liścia). Albo co czynić z klientem, który swych obiekcji ujawnić nie chce. O.
PoGGawędziłam również z kolegą Mariuszem ze studiów. Nie żeby jakoś mnie ciągnęło w studenckie wspominki, choć zwłaszcza pierwsze dwa lata były szalenie fajnym czasem (z naciskiem, niestety, na szalenie). Ale jakoś mi się rzewnie zrobiło, gdy Maniek wzorem starych czasów nazwał mnie pokurczem i starym próchnem.

9.12.07

A na niedzielę

najlepsze są babskie pogaduchy, morze fajek i słodycze. Dzięki, Miau :D

A jutro na ósmą. I pojutrze też. Najwyżej na starość się wyśpię.

8.12.07

Wreszcie weekend ;)

Nie napracowałam się w tym tygodniu przesadnie, ale świadomość, że nic nie muszę jest szalenie cenna. I to nie muszę do środy, gdyż w poniedziałek i wtorek mam dzierżbór max szkolonko!
Muszę jednak przyznać z radością, że przez tych kilka dni stęskniłam się za ludźmi z pracy. No fajni są!
Plan na dziś: opieprzam się do obiadu, który pewnie nastąpi koło 14:00 (czyli robię kontrolny przelot po ulubionych forach i blogach... niestety nie mam szprotokołu do wrzucenia). Następnie jadę do gazwybu na Sienkiewicza celem odebrania wczoraj wygranych biletów do kina do Polonii bądź Bałtyku na dowolny seans od dziś do czwartku (pewnie skończy się na seansie "Nie ma takiego numeru" w Polonii). Może zajrzę do Guanerii Ludzkiej, bo jakoś dawno nie snułam się po sklepach, a pogoda, odpukać, sprzyja. A potem wrócę do domu, wypiję dobrej herbaty, pojem słodkości (mam całkiem obiecujące orzechowo-czekoladowe batoniki) i trochę pogram, trochę poczytam i nic nie będę musiała. Oj lubię tak :)

update wieczorny
Wbrew ostrzeżeniom Lavinki (i mojej mamy też) nie było tak strasznie, chociaż tłum dziki a jasełkowy przeraźliwie. Jeszcze niecałe trzy tygodnie... Miałam imperatyw wewnętrzny zajrzenia do Rossmana po waciki. Kupiłam jeszcze parę innych drobiazgów celem zapewnienia sobie samopoczucia kobiety zadbanej, co osobny krem na dzień, a osobny na noc.
Przy gazwybie śmieszny ochroniarz.
-Pani do kogo?
-Po odbiór nagrody z Co Jest Grane.
-Łeee. myślałem, że po mnie...
-Tym razem pana nie wylosowałam.
(...i mam nadzieję, że nie wylosuję. Ale lubię takie pogaduchy)
Najdziksze tłumy były jednak nie w Galerii Łódzkiej, a w każdym razie nie tam dały się najbardziej we znaki. Niech już wybudują te torowiska i zainaugurują ten Łódzki Tramwaj Regionalny, bo też MPK jeździ jak chce, z dokładnością do półtorej doby. Osobiście nie lubię w ścisku mieć nosa wtulonego w watowany brzuch strasznego dziadunia, w uszach kretyńskich dzwonków w komórkach i ochrypłych kurew maci ogłaszanych głosami okołomutacyjnymi, przed oczami różnorodnych butów i reklamówek, a ogólnie jeszcze czuć zapach ich zawartości.
Survival.

5.12.07

Ostatni dzień laby

W przeciwieństwie do przedostatniego, urozmaiconego lataniną do wypęku, nadzwyczaj spokojny, poświęcony forumowym wspominkom i wreszcie trochę sprawom osobistym. Wypróbowałam też fantastyczną krągłą szczotę w połączeniu z nowiuśką suszarką - mierne efekty tych prób składam na karb braku wprawy.
Wiedźmina na troszkę odłożyłam, po tym, jak mi się przyśniło, że łódzką ulicę Warszawską przemianowano na ulicę Geralta z Rivii, a ul. Deczyńskiego na ul. Berengara (postaci z gry, też zresztą wiedźmina).


Dziś sobie jeszcze zagram, mam bardzo sympatyczny quest z południcami do przejścia. W ogóle, całą grę warto odpalić dla czwartego rozdziału - jest sielankowy i prześliczny graficznie. No i mam mahamskiego sihilla :D
Chyba nabrałam sił. A gardło? Cóż, po skończeniu leczenia antybiotykowego, po świętach zajrzę do LIMu i dam sobie zrobić z niego wymaz - wtedy rozstrzygniemy, co z tymi migdałkami.

1.12.07

"Ewakuacja treści żołądka"


...spokojnie, nie w moim wykonaniu, chociaż przeżarłam się słodkościami przywiezionymi przez Miau. To, niestety, owo egzotyczne stworzenie, które ze sobą przywiozła, czyli jej synek Borys (egzotyczne raczej dlatego, że dla mnie każde dziecko jest terra incognita. Kompletnie nie mam z nimi styczności, a co za tym idzie, zupełnie nie wiem, jak się wobec nich zachowywać. Borys był łatwy w obsłudze, zajął się kotami, rysowaniem i wzbudził mój aplauz wspaniałą figurą ptasznika przywiezioną w plecaku). Zaszkodziło coś biedactwu :( Ale muszę przyznać, że trzymał fason - nic się zresztą nie stało - a podsumowanie sytuacji, które z jego ust wyszło, dałam w tytuł wpisu. Nader zręczne :D


Leniuchuję. W czwartek świńskim truchtem pognałam do lekarki na rejon, przerażona zapchanym całym ośrodkiem mowy i lekką gorączką - niby nic strasznego, ale wszak miała to być dwudniowa infekcja! Nie mając zaufania do lekarek z Medaxu* - na tych kilka lat uczęszczania do przychodni chyba ze dwa razy tylko trafiłam na tę samą, a jak tu lekarz ma wyleczyć, nie znając dobrze historii pacjenta? - poszłam, jak rzekłam, na rejon, do kobietki, która leczy moich rodziców, a i mnie z czasów przedpracowych wiodła przez meandry schorzeń i uszkodzeń.
Pani doktor Węglarska rzuciła bacznym oczkiem na stan ogólny, rzekła ciepło "przeziębiło się dziecko?", zajrzała do gardła (bez wtykania tej cholernej drewnianej szpatuły, na którą mam zawsze chęć wyewakuować treść żołądka), zsurowiała i spytała, kiedy byłam u laryngologa.
Przypomniałam sobie, że przy badaniach okresowych, pewnikiem w tym roku. Laryngolożka też była medaksowa, pamiętałam, że popatrzyła w uszy, ucieszyła się, że czyste (no a jakie niby miałyby być?!), oględzin gardła nie pamiętam. Wiem, że mam je zryte, jakby ktoś pogrzebaczem mi zeń ość wyjmował, bo wszak ciągle nim pracuję i palę. I otóż dostałam skierowanie, bo ponoć migdały nieciekawe. Tudzież L4, tylko dzięki moim protestom nie do końca przyszłego tygodnia, a do środy włącznie. Jak również antybiotyk, z tym, że ten już nie dostany, a kupiony za ciężkie 12 zł. Do laryngologa zapisałam się (on-line! ależ już mamy Europę!) na wtorek, antybiotyk dzielnie żrę i chwilowo czuję, że temat chorowania na blogu chyba wypada zamknąć, bo się zaczyna robić poczekalnia tutaj. Czuję się już dobrze, kataru prawie nie mam, ból gardła pojawia się rano i wczesnym popołudniem.

Z innych: przez choróbsko nie wybrałam się do Wodza na parapetówę. Ciut żałuję, ale tak to sobie Elbrusięta uskutecznią samczą imprezę.
W Wysokich Obcasach sążnisty artykuł o forum Fanów Małgorzaty Musierowicz, na którym ja wprawdzie dość biernie, ale figuruje mi w ulubionych. Stosunkowo, wbrew obawom, niewiele uproszczeń. Przypominam tylko autorce, że krytyka nie wyklucza sympatii, a często ją warunkuje.
Trudny fragment w grze Wiedźmin przecheatowałam: napisałam na forum, czy ktoś nie ma sejwa z grą i jeden dobry człowiek nawet nie tyle przesłał mi swojego, co podesłałam mu na jego prośbę swój zapis sprzed walki, przeszedł walkę i odesłał pliczysko z zapisaną grą. Będę na pewno tę grę przechodzić jeszcze przynajmniej raz, więc może następnym razem poradzę sobie sama.

--
* Do Medaxu chodzę dlatego, że firma, w której pracuję, wykupiła mi pakiet usług w centrum medycznym LIM, a Medax jest placówką, która z tym centrum współpracuje. Przy internistach to ma pomniejsze znaczenie, ale inni specjaliści w tej przychodzi, których konsultacje kosztują po kilkadziesiąt złotych, mnie przyjmują darmo.

28.11.07

Bab dozydź bielodych kodledów

Ssę jakieś tam chlorchinaldiny i żłopię aspiryny, a tu nic lepiej. Gorzej nawet, bo prócz bólu gardła i zgrzytającego w stawach uczucia zimna doszło jeszcze coś na kształt kataru. O przedłużeniu L4 jednakowoż myślę niechętnie.
Prawie tyleż niechętnie, co o jutrzejszym wstaniu o siódmej. Już widzę, jak na dźwięk budzika zwijam się w kłębek i witam dzień soczystą kurwą macią. Nawet nie o to chodzi, że nie dosypiam - tyle czasu pracy zmianowej nauczyło mnie zapewniać temu organizmu odpowiednią ilość snu. I też nie tylko o to, że wygrzebuję się z ciepłej kołdry w prosektorium o temperaturze jakichś 13 stopni Celsjusza. Ludzi w robocie lubię: Ola jest uroczo zakręcona, Kaśka przekomicznie apodyktyczna, Krachu ma wdzięk i dobroduszność pluszowego niedźwiadka, a z dialogów Magdy i Tomka można by skręcić naprawdę sympatyczną komedię, i to nawet niekoniecznie romantyczną.
Finansowej motywacji ciut brak jednak. Lajtowiej niż na hotlajnie, przecież jednak się tyra, a pieniędzy, choć więcej, wcale nie takie krocie.
I po prostu, po ludzku, nie chce się wstawać do tej zimnicy i ciemnicy (wróci wiosna, baronowo, jeszcze miesiąc, jeszcze dwa).

W Wiedźminie utknęłam, ale na bodaj najtrudniejszym bossie-potworze, królowej kikimor, więc mały wstyd. W końcu dam radę. Wczytać, odpalić. Dać się zabić. Wczytać, odpalić. Zawalić na siebie aardem stemple w jaskini. Wyłączyć kompa, wrócić do gry po dniu czy dwóch. Ot i cała filozofia. Tymczasem czytam forum graczy i się niekiedy dowiaduję, a niekiedy psuję, jak to Szprota, od głowy:


26.11.07

No i się doprawiłam

Posiedzialam trzy godziny w pracy, ale nie mialo to sensu. Miałam takie dreszcze, że mimo narzuconego na siebie płaszcza nie mogłam się rozgrzać. Więc za chwilę wchodzę do lekarza (tak sobie tłumaczę: za chwilę to się skończy i wrócę do domu); muszę się wygrzac i wyspać. A nie tyrać po 11 dni z jednym dniem przerwy.

24.11.07

Śmieszy i wzrusza

Mnie swój samozachwyt, gdy czytam swoje stare wiersze.
Śmieszy, bo gdzieś w głębi zdobywam się na dystans i wiem, że bardziej wysublimowana forma masturbacji - jak zresztą ta cała ilość blogów, które prowadzę, które obserwuję na blogfrogu, w których zwiedzam komentarze i walczę z leciutkim rozczarowaniem, gdy komentarz nie brzmi "zajebiście piszesz", lecz "a u mnie jest tak:". Wniosek stąd, że piszę niezajebiście, co najwyżej lekko, miło i przyjemnie, a blogi są nie po to, by tkwić w podziwie nad autorem, lecz by wymieniać myśli.
Chociaż nadal jestem zdania, że fora internetowe nadają się do tego daleko lepiej.

Wzrusza, bo jakkolwiek zawsze starałam się pisać uniwersalnie, nadawać słowom ponadczasowe znaczenia, przecież jednak pamiętam, kiedy co powstało. Wracam do tych wspomnień. Z różnymi emocjami. Czasem zjawia się wstyd, tłumiony przez wspomniany wcześniej samozachwyt - że choć się było idiotką napchaną złudzeniami, to jednak dobrze mi się pisało. Czasem rozrzewnienie.

Chciałam przeznaczyć tę wolną sobotę na pracę nad pewnym popełnionym już zbiorowo tekstem. Poformatować go, by nadał się do druku. Ale to przypomina porządki w starym biurku: się trafia na przykład na stare listy i zamiast sprzątać człowiek oddaje się fali wspominek.

22.11.07

Kiedyś na Arytmii

(to był takie pismo internetowe) była taka zabawna wyliczanka o tym, co autor ma w dupie tudzież czym rzyga, no, generalnie gniew swój wyraża.
Ponieważ aktualnie mam ten stopień dezaprobaty wobec rzeczywistości, który skutkuje wisielczym humorem, radośnie obwieszczam, że mam w dupie jenoty, gromadę świstaków i zniewieściałych gdańszczan.
Bez żadnych konkretnych przyczyn.
Gniewa mnie zazwyczaj tylko jedna rzecz: bezsilność. Zważywszy, jak bardzo nie kontroluję faktu zaciskania szczęk przeze mnie (dopiero, gdy je rozwieram, zdaję sobie sprawę, że były kurczowo ściśnięte), muszę to cholerne poczucie bezsiły mieć wobec całego kurwaświata. No bo on jest wielki, a ja malutka.

20.11.07

Nadal są powody do dupy

W szczegóły nie ma co się wdawać, bo one akurat z gatunku tych nieciągliwych po jarmarkach i tyczące nie tylko mnie. Ale są i co gorsza, obawiam się, że przeważnie za moją przyczyną.
Czemu o tym w ogóle w takim razie wspominam? No bo mnie, kurnia, gniecie. Dokłada swoje do dołka, z którego mam wrażenie, że już leciutko wychodzę (chociaż nie dzięki temu dziurawcu - odstawiłam jednak, zapominam go parzyć i może zresztą nie jest wcale potrzebny?).

Aha, uprzejmie donoszę, że było się na spotkaniu klasowym podstawówkowym. Z niektórymi po 15 latach się miało okazję spotkać. Miło. Ciekawie. Niegłupio. Mam szczerą nadzieję, że niebawem nastąpi powtórka.

16.11.07

Od kilku dni

Chodził za mną kawałek KNŻ "Cztery Pokoje" - już to dlatego, że przepadam za filmem o tym tytule (ach, ten ulizany Banderas z krzywym uśmieszkiem, pijaniusieńką żoną na rękach i pytaniem na uściech "They disbehave?"), już to ze względu na listopadowe pochmurności, a w tekście znajdujemy fragment:
"Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca
Nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące
Tylko zimno i pada, zimno i pada na to miejsce w środku Europy"
Zmęczona jestem brakiem światła. Więcej światła, kurwa!
A trzeci wzgląd to stricte muzyczny. Edyta B. nuci ten refren tak cieplutko i melodyjnie, że nie umiem nie podchwycić i nie zanucić go wraz z nią.


Se wrzucę na komórę i będę miała radosny budzik :)

Offtopic: OMG, jaki zajebisty pająk przeciął właśnie podłogę! Jak pół mojej dłoni. Aaaaaaaaaaaaaa!

14.11.07

Mleczny AlpenGold

duuuuża tablica za 6,50. Ogromnie udana inwestycja :D

Sprzedaję jak szalona.

Zaczęłam pić dziurawiec na te depresyjne stany. Może będzie lepiej. Obiektywnie już jest, zaczęłam sobie radzić w pracy, internet jest, bpw mi zdejmą jutro. Teraz jeszcze żeby się nie nakręcać, nie wyliczać tych wszystkich doskwierań i skrzeczeń, które przecie jednak dopadają o piątej nad ranem, wytrącają ze snu, każą wyćmochać fajkę, a ręce i umysł zająć czymś kompletnie bezcelowym (np. kasowaniem smsów w komórce). Niech nie dopadają. Wiem, że jest ciemno, chmurno i skąd tu brać energię na uśmiech, ale też bezproduktywne narzekanie niczego nie zmieni.
Chociaż, przyznaję - przynosi ulgę.

W sobotę mam podstawówkowe spotkanie. Będę leciała na nie z marszu prosto z roboty, więc nie będzie czasu na kultywację tremy.
Zaraz odpalę Wiedźmina; jestem już w trzecim rozdziale, snuję się w nim po Wyzimie i knuję. Oczywiście przy okazji odświeżam sobie sagę (który to już raz z kolei? A kto by to liczył!) i wyłapuję smaczki - twórcy gry naprawdę mnóstwo tego wetknęli. I pojem czekolady. Kto powiedział, że nie wchłonę całej tabliczki?!

9.11.07

Zostaję na telemarketingu

Znaczy, walka trwa i na dzisiejszym, wstępnym grafiku odnalazłam się w teamie technicznym na HL. Niemniej Johny mówi, że przyjmuje na klatę odpowiedzialność za to, bym się sprawdziła jako kąsóltantka telemarkietinga. Odetchnę z ulgą, gdy zobaczę się tam, gdzie trzeba na ostatecznym grafiku i w tym miesiącu nie mogę sobie pozwolić na mniej niż sześć aneksów dziennie. Ostatnim tygodniem udowodniłam w pełni, że jestem w stanie tyle podpisywać. Nie wiem, na ile z nagła nauczyłam się sprzedawać, a na ile sprzyjał mi stan magazynu. Jedno wszak nie wyklucza drugiego.
Niemniej niesmak pozostał. Do kierownika Johna nic nie mam, pokazał, że mu zależy i wspierał, jak mógł. Wiem też, że przy takiej ilości coraz częściej przypadkowych ludzi muszą rodzić się plotki. Mimo wszystko jednak jestem stale zadziwiona, jak z niesprawdzonych bądź zupełnie fałszywych informacji można rozwinąć sytuację, w której ktoś nie wie, u kogo będzie za tydzień pracował.

7.11.07

Tylko jedno

Rzygać mi się chce na ten magiel w robocie, na kretyńskie ploty, na załatwianie rzeczy za moimi plecami i na to, że życie osobiste muszę układać według jakiegoś pojebanego grafika.
Dobrakurwanoc.

6.11.07

Byle nie zapeszyć

Misja: naprawa internetu zakończona powodzeniem. Winną się okazała zaśniedziała i mokra antenka, z przeproszeniem. Szkoda, że za pierwszej wizyty pan Wycoce Wyspecjalizowany Fachman od IT jakoś nie był skłonny tego stwierdzić i się człek męczył trzy tygodnie, wypaćkał limit na karcie pracowniczej, ma bpw i jedzie na jakieś karcie taktaka, by w ogóle mieć kontakt ze światem. Chociaż nie wiem, po co, spadł dziś pierwszy, mokry śnieg i światu bynajmniej urody nie dodał. Może by go, ten świat znaczy, zaspamować esemesami? :>

Misja: naprawa P800i zakończona powodzeniem. Winną się okazałam być ja, namięszałam solidnie, pan na Nowomiejskiej 6 się mocno namęczył nad telefonem. Ale skłonił do działania. I działa, i mi ślicznie klika pod palcem. A ja już wiem, żeby najpierw grzecznie spytać Breblebrox, czy się co na ten telefon nada zanim zacznę w nim grzebać.

A teraz mogę wreszcie usiąść, ponadrabiać zaległości na forach, wrzucić szprotokół i zggagę, po czem odpalić Wiedźmina.
Jednym słowem: jest ciut lepiej :)

zdjęcie z portalu http://www.thewitcher.com/community

1.11.07

Bez netu [uwaga, post zawiera treści wulgarne]

Omal.
Dostawca jednak zasługuje na wyrywanie nóg z dupska.



Podczas wczorajszej rozmowy upierał się, że mac adres nie ma nic wspólnego z tym, że nowa, w pełni sprawna (bo inne sieci wyszukuje!) karta nie jest w stanie znaleźć jego sieci na liście dostępnych. Koledzy informatycy z pracy twierdzą, że bullshit. Wierzę kolegom.

W zwiazku z brakiem netu przekroczyłam limit na służbowym telefonie (używanym jako modem) do tego stopnia, że czeka mnie tzw BPW, czyli blokada połączeń wychodzących.

Mam długi weekend listopadowy i siedzę w domu, tłukąc (zresztą dziś mało efektywnie) w Wiedźmina. Idzie mi jak kurwie w deszcz, brakuje składników do eliksirów i smarowideł i jakkolwiek gra dobra, zniechęciłam się serią niepowodzeń i, co tu dużo gadać, cholerycznie długim wczytywaniem gry (ma prawo, mój komp ma osiągi poniżej minimalnych, by w ogóle w nią grać).

W robocie gówno ze szczyną. Próbuję się zmotywować, wymyślam sobie cele typu wycieka z Aardami do Hiszpanii (znając mój fart i umiejętność realizacji szeroko zakrojonych celów, Hiszpanię będę mogła co najwyżej pomacać palcem w atlasie) albo dopas kompa (no bo się Wiedźmin krzaczy przy rzucaniu znaków), albo krasnoludzko drogie i przecudownie pachnace Eternity, ale chuja tam. Raz jestem miękka jak masełko u Conan Doyle'a i wykazuję zrozumienie, gdy klient chce zwołać całą wioskę i brooklyńską radę Żydów w celu konsultacji, czy zmniejszyć abonament o pięć złotych; raz na magazynie zalega syf z malarią czyli lowend nokii, a hicior wszechczasów, czyli SE k550i, pojawia się na stokach na 20 minut i ginie w tajemniczych okolicznościach. Zachodzi podejrzenie, że zostaje sprzedany, bo schodzi jak ciepłe bułki. Jednym słowem efekty sprzedażowe, jakich się ode mnie oczekuje, są gorzej niż kiepskie. Nie spodziewałam się, że po przejściu na telemarketing rozstawię wszystkich supersprzedawców po kątach i im pokażę, ale nie sądziłam, że aż tak się do tego nie nadaję.
John, mój kierownik, skądinąd sympatyczne, młode chłopię z luźnym podejściem do dyscypliny, dał mi nadchodzący tydzień na poprawienie wyników. W przeciwnym razie czeka mnie powrót na techniczną. Może nie byłoby tak źle, wolne weekendy wykorzystuję w mikrym stopniu, wolne popołudnia spędzam i tak przed kompem dość często, ale cholera... ambicja boli. Telemarketing traktowałam jako wyróżnienie, a tu porażka. Może niepotrzebnie tak do tego podchodzę.



Ogólnie jest do dupy. Do wielkiej, tłustej, kostropatej dupy.

22.10.07

I po wyborach, i po ciszy

Cieszę się. To dobry wynik. Nie mamy już kryminalistów ani faszystów w rządzie, mniej będzie chorych z nienawiści karłów - chociaż PO pod koniec kampanii była równie zarażona tym jadem. Ale nie będzie już rac genialnych pomysłów jak mundurki w szkołach, religia wliczana do średniej na świadectwach i opodatkowania bezdzietnych. Nie będzie też hehe gwałcenia prostytutek hehe. Ani innych pokazów szowinizmu - przynajmniej w takim wydaniu.
Co będzie? Nie spodziewam się cudów. Nefnef na forum zaczął się zastanawiać, czy wrócą ci, którym decyzja o wyjeździe do UK przyszła łatwiej za rządów PiSu. Breblebrox, moim zdaniem słusznie, zauważyła, że może chociaż powstrzymamy tych, którzy (jeszcze) nie wyjechali.
Nie spodziewam się darmowej antykoncepcji, szpitali na poziomie serialu "Ostry dyżur", całego kraju pokrytego hotspotami i kwoty na koncie, tej, co teraz mam w złotówkach, w euro. Ale może ciut więcej osób znajdzie tu robotę za godziwe pieniądze, bez tyrania po 11h za najniższą krajową? Może się na jaki yasmin trafi dofinansowanie? Może uda się spowodować, że w ramach sensownie pomyślanego ubezpieczenia prywatne szpitale będą traktować pacjenta jak klienta, który płaci i wymaga, a nie jak zło konieczne, od którego opędzić nie sposób?
(No dobra, na te darmowe hotspoty to jednak po cichu liczę ;))
Zagłosowałam. I może nie będzie przepięknie, ale chociaż normalnie?

PS Gwoli ścisłości, bo ewidentnie komentuję program wyborczy PO. Głosowałam na LiD, bo miałam dużą dozę sympatii wobec Partii Demokratycznej dwa lata temu. Liczę na to, że znajdzie z PO podobieństwa, jakie i ja znalazłam, i trochę razem sensownie porządzą.

18.10.07



Korzystanie z forum gazety.pl

Dziś wygląda tak:


Przyznam, że frustrujące i muszę sobie mocno tłumaczyć, że nikt tu nikomu na złość nie robi. Ciekawe, jak to będzie wyglądało w weekend, w czasie ciszy przedwyborczej :D

Net znów na telefonie, wygląda na to, że jednak karta sieciowa padła na pysk. Miała prawo, była już wiekową kartą. Może jutro starczy mi samozaparcia, by pobiec do manu i nabyć drogą kupna nową.
Poza tym: ciągle śpię; z tym niepokojącym w półśnie wrażeniem, że nie mogę się wybudzić.

17.10.07

Wybory za pasem

Już się w miarę określiłam, kogo wybieram. Przestudiowałam programy, znalazłam znajome twarze, tak że połączę przyjemne z pożytecznym i zagłosuję na konkretnych ludzi, ale z ramienia konkretnej partii.
Brite również poddał się duchowi wyborów i rozesłał po znajomych grę, którą sam napisał. Nie zajmuje wiele czasu, a jest śmieszna, więc zachęcam :)

16.10.07

Jeszcze jedno, przytargane

Z RU, po teście na szarość.
Był czas, że tak to oksymoronicznie ujmę, bezkompromisowej walki o bezwzględną akceptację otoczenia. Potem - uświadomienie sobie, że niczego tym nie wygram. A przegrać mogę... cóż, wszystko. Otoczenie sobie nieźle radzi beze mnie i diabelnie idiotycznym jest chorobliwie koncentrować się na tym, co o mnie pomyśli - najpewniej w ogóle nie zauważy.
Jeżeli w definicję szarości jest wpisane dążenie do pozyskania samopoczucia, ze jestem lubiana - to owszem, tej szarości nadal we mnie sporo. I nie chcę się jej wyzbywać - dobrze mi z nią. Natomiast priorytetem dla większości decyzji jest rozstrzygnięcie, czy niesie ona za sobą czyjąś krzywdę.
Nie zawsze umiem rozstrzygnąć.
Ale się staram.

yyyyyyyyyyh

Se nagrzebałam w P800i tak, że chyba go zepsułam i teraz będę musiała chlipać o pomoc u jakiego Blq albo choćby u Breblebrox...
Ano, zachciało się mieć polskie menu, a za to nie spojrzeć, na jaki telefon był napisany language pack, to się ma. Cóż. LOL generalnie, bo nie wierzę, że nie da się naprawić.

Zalatany, długi dzień. Najpierw badania - posiewy i inne dziwolągi dadzą wyniki za tydzień, USG nerek szczęśliwie nic nie wykazało! Potem - przyjemny spacer z H. po okolicach mej szkoły i pobliskim parku, niekoniecznie w tej kolejności. Piękna, złota, nie słota jesień. I ciepło (nie mówi się ciepło, tylko ciepnęło!)
Spotkaliśmy też fucking big cat, który, jak mi później naplotkował tato, jest tubylcem ulicy Hortensji :)



H. potem popedałował jeszcze po okolicy, nawiózł fot strasznie przepięknych, a ja udałam się na samotną wyprawę do Kauflandu.
Arggh! te nieporęczne wózki! te plączące się pod nogami i kółkami ludzie! te źle opisane artykuły, dzięki czemu kupiłam 1,5kg kociej karmy zamiast 2kg i worki śmieciowe o pojemności 160l zamiast 35l!
A śledź za niezbyt słoną opłatą w sosie diżońskim, ale to z innej beczki. Będę chodzić obszarpana, a jesień siwą mgłą mnie spowije, lecz nic to... śledzia zjem! i śledź ów będzie ze mną a ja ze śledziem. W sosie diżońskim. i jedność ze śledziem ustanowimy i przetrwa owa jedność ze sledziem mimo mgły i jesieni! Albowiem będzie mi marynatą szproty wojennej!
(to był efekt śledzenia śledzia wraz z H., kopirajt zarezerwowane)

15.10.07

No, to rozumiem


Przyszli i naprawili :D

update wieczorny
Przechwaliłam, działa szybciej niż dotychczas, ale nie tak przepięknie. Ale może to dlatego, że wieczorem jest bardziej obciążony nadajnik? Posiedzę w tym tygodniu w domu, to będę miała okazję sprawdzić.
A posiedzę, bo... urwałam się dziś z pracy, by m.in. dopilnować tego naprawiania internetu, a także pojechać do internistki i gina. No i internistka obejrzawszy wyniki rzecz jasna dała skierowanie na USG nerek, posiew moczu i jakieś tam kłucie dodatkowe, a przy okazji zajrzawszy do gardła uznała, że to gardło do gadania się nie nadaje (dobrze, że gin spojrzawszy tam, gdzie zwykł był patrzeć nie stwierdził tego samego!) i dała mi L4 do piątku.
Z badaniami zawalczę jutro. Z rana. Z bardzo rana. Ale wolę wiedzieć co mi jest, jeśli cokolwiek...

14.10.07

Nie mówi się zimno, tylko zimnęło



I mnie dziś tak jest.

Teraz mam w domu jakieś 18 stopni - dość normalna temperatura, a mnie chwytają co pewien czas dreszcze. W sumie największym komfortem termicznym było leżenie pod śpiworem w opakowaniu i puszczenie sobie podmuchu farelka w twarz.
(Gorączki jednakowoż nie mam, standardowy tylko już u mnie ostatnio stan podgorączkowy. Teraz żałuję, że nie polazłam jednak w sobotę do internistki jakiejś, bo ani ciągła temperatura 37,2, ani permanentne dreszcze nie są chyba zbyt normalne :/)

Szprotkanie zostało uskutecznione w Odhuani jednak - szalę zwycięstwa frakcji bałuckiej przechylili KotRedy pomieszkujący również w tych północnych okolicach.

13.10.07

Z internisty

Nic nie wyjszło. Wprawdzie ustawiłam budzik na 9:30, by zadzwonić do Medaxu i się do kogoś umówić, ale jakoś zapomniało mi się, że dziś sobota, a w ustawieniach alarmu miałam tylko dni powszednie :D Jednym słowem - zaspałam. Nic to, i tak muszę w tym tygodniu wyrwać się do prof. Pertyńskiego, by mi pooglądał międzynóże i przepisał jaśmin w tabletkach, więc może przy okazji wyhaczę i internistkę i podetknę jej pod nos te wyniki.
A zaspałam, bo odbębniłam wczoraj imprezkę firmową. Pierwszoklaśnie, muszę przyznać, a splendid isolation pokultywowałam przez jakąś godzinę szkoły przetrwania występu Gąsowskiego i Śleszyńskiej, i Rozmusa - paskudnie biesiadne to było. Za to, jak zagrało T.Love, urwałam się z telemeneli do swojego starego teamu technicznego i w efekcie wytańczyłam z Waśkiem i Krygim za wsze czasy. Wasiek generalnie był w tak przysiadalnym nastroju, że Monika, kobitka, o której nie wiem, czy jest Wasia byłą czy aktualną, targała go później za klapy i konspiracyjnie ocierała oczy. Sobie ja tam nie mam nic do zarzucenia.
(Lubię Monikę, jest tak cudownie złośliwa. Chwyta ci ona mnie za kosmyk i mówi: -Super fryzura! Bo wiesz, mnie jak kobieta mówi, że mam fajną fryzurę, to wiem, że muszę coś zmienić! - Robi to z takim wdziękiem i przekorą, że można się tylko dusić ze śmiechu, patrzeć, podziwiać i brać przykład).
Dziś knujemy szprotkanie. Frakcja bałucka, czyli SzproHuann woli w Odhuani, zaś frakcja chojeńska, czyli Mag.giAardy - w Biblio. Spór trwa. Historia rozstrzygnie, kto miał rację.

Net mają mi naprawić w poniedziałek, przyjedzie spec pooglądać antenkę i inne utensylia. Mam nadzieję, że skutecznie, bo transfer ponoć mam zwiększony już.
No i jedzie już do mnie klawiaturka do p800i, i w tym tygodniu spodziewam się również dostawy karty pamięci - kupiłam obie rzeczy na allegro.

11.10.07

Wolny czwartek, tłustych czwartek


Niezmiennie bawi mnie mój gniewny rozpęd zdesperowanej kuli śniegowej, która hamuje tuż przed celem i staje się łagodnym bałwankiem. Na dzisiejsze wydarzenie mam przynajmniej jakieś usprawiedliwienie.
Otóż z okazji wolnego czwartku zwlokłam się z wyra o 9:00 (normalnie, jeśli tylko mogę, wstaję o 10:30), by dać pobrać sobie krew w celach badawczych i uskutecznić zapowiadane wyrywanie nóg z dupska dostawcy internetowemu. Plan zrealizowałam. Po trosze. Krew pobrali, kazali siusiać do słoiczka w kibelku bez półki - nie chcę tu wdawać się w zbyt wielkie intymności, ale zapewniam, że kretyńsko się człowiek czuje siedząc na sedesie i podtykając sobie pod odpowiedni otworek plastikowy słoik - w razie czego dowiozę większą próbkę jutro; krwi zaś wyniki już dziś, oj dana dana.
Dostawca siedzibę ma w pobliżu przychodni: tak akurat, aby po drodze wchłonąć słodką bułkę z serem (polecam kiosk na rogu Zielonej i Zachodniej, bułka prima sort!). Wchodzę ci ja, a tam Xylaz. Kolega znaczy. Z Piany Złudzeń się znamy.


No i od słowa do słowa po starej znajomości wydębiłam nie dość, że solenną obietnicę dołożenia wszystkich starań względem naprawy tego, co nie działa, to jeszcze za identyczną opłatą miesięczną zwiększenie transferu na 512/256!
Na razie nie działa, daję im czas do poniedziałku.

Poza tym przyjęłam przedwczoraj szczepionę przeciw grypsku, co się objawiło wczoraj padnięciem na ryj i popędzeniem słupka rtęci w termometrze do ciut powyżej 37 stopni. Dziś mam zamiar szczerze i bez zahamowań się opieprzać z krótkim antraktem na odbiór wyników i wizytę Huann.

update wieczorny
Próbka wystarczyła, więc nie muszę jeździć ze swoimi siuśkami w sloiku po centrum Łodzi. Wyniki - takie sobie. Nie jestem lekarzem i moja diagnoza nie może być miarodajna, ale widać jakiś stan zapalny i kłopoty z nerkami :/ Zajrzę do jakiegoś internisty w sobotę, niech zinterpretuje.

7.10.07

Za niedługo wychodzę

Do Huann wychodzę, grzać się, tulić, telewizor oglądać i ogólnie się nim cieszyć.
Więc tylko krótko, bo widzę, że wcześniej nie nadmieniałam: zaangażowałam się w nakręcanie spotkania klasowego (poodnajdowaliśmy się jakoś tu. Za trzy tygodnie spotkanie!
W tym tygodniu mam też imprezkę firmową. W Cabarecie. Pójdę, rzecz jasna, zawsze przychodzę (i wychodzę po godzinie, bo to jednak nie dla mnie. Ale pokultywuję splendid isolation)
Aard mnie zanęcił do dyskusji politycznych. Postanowiłam tym razem świadomie podejść do sprawy i po pierwsze, w ogóle wybrać, po drugie, wybrać rozsądnie. Wczoraj do 2:00 w nocy wertowałam programy wyborcze LiDu, PO i PSLu, dziś jeszcze miałam na warsztacie Partię Kobiet. Na podlinkowanym forum wyrażam swoje wahania, więc powtarzać się nie będę.
Poza tym obejrzałam trzy odcinki Włatcy Móch (owszem, zabawne, ale żeby aż kultowe? No ale może trzeba się wgryźć), próbowałam wygrać płytę Korna w Esce Rock, pogadałam trochę z mamą o tym, co z tatą (o tym za wiele pisać nie zamierzam. Ale są kłopoty).
Lubię takie niedziele.
Idę się przebrać, spakować i w drogę.

6.10.07

No dobrze

Jak jest dobrze, to nie ma co poprawiać, by było lepiej, bo będzie gorzej i takie działanie ma efektywność sikania pod huragan lub deptania ogniska bez azbestowych skarpetek (Stachurę cytuję, ale co?! Jak to do człowieka przyplątują się frazy z dawna przeczytane, zapomniane niemal!).
Przykład z własnego grzbietu: ponieważ, jak to kąśliwie określam, mój dostawca - czyli provider internetu - ostatnio dostarcza mi raczej emocji niż bitów, od blisko miesiąca używam jako modemu telefonu. Prędkość wystarczająca do czytania forów i publikacji postów na forach. Dużych plików nie ściągam, na jutuba zaglądam sporadycznie.

Można też obejrzeć wynik tutaj
Telefonem jest Sony Ericsson w850i i aby działał jako modem, rzecz jasna na pececie musi być wgrany pakiet SE PC Suite. Inaczej nie ma sterowników i telefon może być co najwyżej wysoce zaawansowanym w funkcje pendrakiem.
Jak też wspomniałam, wygrałam ostatnio na aukcji p800i tegoż samego producenta, ale że telefon dużo starszy i z mocno czymkolwiek innym w bebechach i rozumie, zainstalowałam też wersję PC Suite'a dedykowaną dla niego. Ale że instalacja nie spowodowała, że nagle zobaczył się z komputerem, padł mu w ramiona i zassał od niego pliki *.sis, to kliknęłam przy owym pecefiucie guziczek "odinstaluj"...
Gdy zorientowałam się, że tak naprawdę pod p800i był dograny dodatkowy kompotent, odistalowywalny osobno, było już za późno. Co gorsza, ta wredota, komp, niby odistalowywał, ale podczas ostatniego okna gromadzenia informacji (cholerna wiewióreczka! na zimę je chowa, czy co?!) jakoś popadał w refleksję i nie przechodził dalej. Widocznie dumał, czy warto, i dochodził do wniosku, że nie. W sumie miał trochę racji. Jednym zdaniem po wczorajszej walce nie bez histerii ducha z materią dysponowałam następującym stanem rzeczy:
- dostawcę, którego biuro zlewy klienta nie działa w soboty
- prześliczny pliczek z polskim menu do P800i, którego nie miałam jak przesłać do staruszka (staruszek trochę opornie podchodzi do zasysania informacji przez bluetooth, bo oczywiście opcja z przesłaniem pliku na w850i i potem na staruszka p800i była testowana i to nawet niekiedy ze skutkiem pozytywnym)
- pakiet SE PC Suite, który przy próbie uruchomienia informował, że nie może załadować konfiguracji (gdybym była tą konfiguracją, wyskoczyłabym na niego z krzaków rycząc "sam jesteś świński ryj!"), a przy próbie odinstalowania dla odmiany żalił się, że chętnie by, panie tego, odinstalował to i owo, ale nie bardzo ma co.
Gdybym powiedziała, że przespałam się z tym problemem, skłamałabym. Na przyjemność wszak trzeba sobie zasłużyć. Spałam z... A co was to właściwie obchodzi, hę? :>
No więc dzisiaj już miałam dosyć tej figlarnej przekory. Netu ni ma, a tu dzień wolny, pomłóciłby człowiek w roguevampires, powygłupiał się na naszej klasie, zrobił kontrolny przelot po forach i blogach. Więc, a ty ty filutku ty, sformatowałam drania bez litości.
Oczywiście tylko partycję systemową, pliki i instalki trzymam na osobnej.
Zatem osiągnęłam bardzo stabilny stan (bez żadnego punktu oparcia): dostawcy nogi z dupska powyrywam w przyszłym tygodniu, kiedy to chadzam na 12:00, się raz poświęcę i pojadę do siedziby.
W850i śmiga jako modem.
P800i tkwi w nieczynnej stacji dokującej.
Kupię kartę pamięci do P800i i będę nią żonglować między telefonami (jednogigówki, którą mam w W850i nie obsłuży).

4.10.07

Mam już

P800i. Od wczoraj.



Sporo nagrzebałam się w necie, by znaleźć do niego jakiś menedżer zadań. Dziś jeszcze przeeksploruję matraxa, bo to przecież ten sam symbian, co w motkach A925.
Najbardziej bawi mnie dotykowy wyświetlacz.
I świadomość, że przy odrobinie wysiłku bardzo sobie ten telefon spersonalizuję.
A tak się rysuje na tym telefonie ;)

2.10.07

A ja lubię

Mieć umyty Szproci łeb, czyste kocie kuwety, w miarę zaopatrzoną lodówkę, a w ustach smak kinder bueno, dobrej kawy i fajeczki.
Oraz czekać na Huann.

30.9.07

I o to właśnie szło

W przejściu na telemenele, jak nas określają na HL.

 
Posted by Picasa


O intensywny weekend, w którym jest czas na gawędzenie do upadłego, sączenie czekolady, szuranie liśćmi, przekrzykiwanie muzyki w knajpie i last but not least także czas dla H.

Wygrałam na aukcji wewnątrzfirmowej SE P800i:




Ech, to gadżeciarstwo...

23.9.07

zmiany zmiany zmiany

Na razie fryzury zmiany :P



Tomek z pracy: -Nie mogę cię rozgryźć, taka jesteś zamknięta w sobie. Czasem wydaje się, że wszyscy cię wkurwiają, a czasem, tak jak teraz, jesteś totalnie pozytywna.

Hm.

12.9.07

Się słucha

Linkin Parku się słucha ostatniej płyty, przebluetoothowanej mi przez Breblebrox.




Dość radośnie hałaśliwe, a i melodyjne zadziwiająco przy tem. Odbiera się rozmowę od b00g13go, który w przyszły weekend będzie w Polsce z Imaginarygirl! I od pani z ubezpieczeń, którą pochwaliłam za ładną próbę finalizacji - ale sfinalizować się nie dałam (złapałam się na tym, że słuchałam jej pod kątem przydatności sformułowań, które używa w pracy!)
H. nad morzem, zaganiany, załatwia babci opiekę.
A w piątek moje urodziny, te prawdziwe, nie z metryki, co nie jest moja zresztą, i przyjdą KotRedy, Mag.giAardy, BrebleBrajty, Katastrofa Nadfioletu oraz Zamek







11.9.07

nostalgia...

Posted by Picasa

że niby



Jesień już? A ja nie wyrażałam zgody! To teraz wyrażam, ale się i brzydkimi słowy.
Zimno jest - początek września, a tu 13 stopni na zewnątrz. Wewnątrz rano 16. Można przywyknąć. Dziś podobno widziano słońce (!)
Mam w sobie straszliwego lenia. Wlokę się zatłoczonym autobusem do pracy na trasie znanej mi od 17 lat, pierwszą godzinę się opieprzam, idę na fajkę, potem trochę podzwonię, znów fajka i tak do 17:00.
Cały czas boli mnie głowa, mam stan podgorączkowy i jestem rozdrażniona.
H. pojechał nad morze.
Do rzyci z tym wszystkim...

Pykam sobie w roguevampires - h8red mnie wciągnął i powoluśku zdobywam level za levelem. Niespieszna póki co gierka.

4.9.07

Ahyhy

To by było na tyle (co i na przodzie) względem regularnego pisania.
Aktualnie ciut na to czasu, ze względu na stan okołochorobowy (czyt. gardło ciut boli, nos ciut zapchany, termometr wskazuje ciut powyże 37) i radujące oko L4. Przyda się odpoczynek od gawędzenia o tym, który telefon dobry i za złotówkę - miałam już tego serdecznie dość!
W domu pandemonium pod postacią malowania - tatko był na tyle dobry, że uznał, iż czuje się na siłach rzucić żółcień na ściany dużego pokoju, przedpokoju i kuchni (w porywach do łazienki). Malowanie składa się z: leżenia na tapczanie przeze mnie oblepioną przez przeszczęśliwe koty (jesteś chora, córcia, więc sobie leż), wskazywania tacie, gdzie leżą fajki, kombinerki, śrubokręt i inne niezbędniki, wyrywania gwoździków i haków, gipsowania dziur po gwoździkach i hakach (fascynująca jest zwłaszcza ta w kuchni) tudzież klęcia na sufit, że wysoki i kostropaty, a na drabinę, że ciężka i kostropata.
Jutro część właściwa czyli miotanie żółcieniem po ścianach.
Ratunku.

Ponadto popadłam w manię czytania Agathy Christie - rozpaczliwie szukałam czegoś lekkiego, zabawnego, ale wciągającego, a bagna do pochodzenia pod ręką niestety nie mam. Peanów wyśpiewywać nie będę. Lubię, ogromnie lubię, zwłaszcza za pannę Marple.

4.7.07

Dziś ściana

Ściana koresponduje z tym stanem ducha, który opisała kiedyś Eda Ostrowska "ciepło, jakbym tłukła głową w ścianę i krew na oczach prześcieradłem, takie ciepło", możliwe zresztą, że trawestuję, dawno ją czytałam, a skądinąd zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Tak naprawdę - nie jestem tak zrozpaczona, jak by to wynikało z niniejszego wstępu.
W rozpaczy nie wychodzę spod kołdry, gdzie tkwię, okutana po uszy, bo rzecz jasna mi zimno, i często z jakąś kompletnie zaczytaną książką.
Więc rozpacz to nie jest. Ale nie bez powodu ściana przecież. Spleen jakiś, niechciejstwo ogólne i spoglądanie spode łba na świat. A niby nieźle: nowa specjalizacja, więcej pieniędzy, mniej presji czasu. I to, że nie wiadomo, co z wyjazdem na urlop to przecie też nie powód do łamania rąk, bo się wszak na dniach rozstrzygnie. I to, że z H. częściej rozmawiamy na GG niż w realu - no a było kiedyś inaczej? No dobrze, przybrało na sile, bo oboje pracujemy, a grafiki nieczęsto chcą się zgrać.
Niepokoi mnie ściana, bo pojawia się, gdy kończy mi się jakiś etap w życiu.

Oczywiście Ściana Pink Floyd.

30.6.07

Zgodnie z przewidywaniami




...nie znajduję w sobie samodyscypliny, by pisać regularnie.
Było się wprawdzie na wyjeździe teamowym w Ludwikowie - urocze okolice z jeziorkiem, w którym swój plusk zapodałam o 1.00 w nocy,
a potem się chadzało na znienawidzoną 7:15, niemniej popołudnia z racji mijania się z zapracowanym H. były wolne. Jak dzikie świnie.
Ale wolało się polegiwać na kanapie z jakimś zaczytanym Panem Samochodzikiem i zasypiać z twarzą wtuloną w książkę. Dopiero dziś zebrałam się w sobie, by po pierwsze poszperać w necie za Bananowym Songiem, który nam na wyjeździe radośnie rządził, po drugie, odpalić instalkę triala Nero, by wyprażyć dla wkrótce opuszczanego teamu płytki ze zdjęciami z wyjazdu (zdjęć blisko 200, dołożyłam jeszcze owego songa, ragga rapa Polaka, który też nam grał tudzież krótki liścik w wordzie, czym się sprawę je - a jeszcze Ola nie zgrała swoich fot, których spodziewam się też w olbrzymiej ilości!). Aktualnie osiem płyt wypalonych i spakowanych do plecaka, puściłam jeszcze towarzystwu smsa z supery, by poprzynosili jakieś pudełka czy koperty na owe nośniki, bo tego zawsze u mnie niedobór i param się poczuciem dobrze wykonanego obowiązku :)
W odsłuchu Turnau Grechutowy, ładny bardzo do pośpiewania na cały wygar i do zasłuchania się bez reszty.

Jak widać, pracowe towarzystwo sporo dla mnie znaczy. I jakkolwiek cieszę się, że przechodzę do innej grupy, w której mam nadzieję sensowniej funkcjonować w sensie uporządkowania trybu życia (stałe zmiany i wolne weekendy), że o większych zarobkach nie wspomnę - to części ludzi będzie mi ogromnie żal opuszczać. Było się razem ryj w ryj w jednym boksie przez dwa lata... No nie ma siły - to wiąże. Ale że się było zmęczoną rozregulowaniem organizmu, który jednego dnia kładł się spać o 23:00, a drugiego o 3:00 nad ranem (i to drugie wolał zdecydowanie), mijaniem się ze znajomymi w weekendy i brakiem nadziei na awans, bo kiero nie najszczególniej doń wyrywny, to się podjęło decyzję i złożyło papier gdzie indziej. No i się udało.
Nie wiem, czy jutro, ostatniego dnia razem, nie obędzie się bez łez :)

20.6.07

Przez chwilę miałam wizję

O czym bym chciała. Tak, by nadać tę etykietę niekoniecznie związaną ze skuterem, wakacjami bądź jesienią. Wyklarować i mieć gotową odpowiedź na pytanie: o czym ty piszesz?
Wizja nawiedziła mnie około 3:00 nad ranem, świtało, Kota wrzeszczała, aż ją zamknęłam w kuchni, ja czytałam jakiegoś pana Samochodzika do poduszki i zamiast się wyciszyć i ukołysać, efektownie wałkowałam się z boku na bok. A gdy już przysypiałam, runęła z hukiem mapa znad biurka. I da capo senza fine. Ratunku, jak ja nie znoszę tej zmiany na 7:00 rano.
Otóż na terapii miałam kiedyś zadanie: określić się w dziesięciu rzeczownikach.
(rzeczowniki są fajne, bo wartościują w dużo mniejszym stopniu niż przymiotniki)
Nie wiem, czy uda mi się wygenerować aż dziesięć, ale co mi szkodzi spróbować...?

1. Jestem kobietą.
Nie podlega dyskusji. Jestem i pomijając jeden czy dwa dni w miesiącu, które nie są piekłem, tylko odrobinę mniej przyjemne ze względu na huśtawkę nastrojów dość to sobie chwalę.

2. Jestem konsultantką.
Taki jest mój zawód. Doradzam telefonicznie klientom w biurze obsługi jednego z opów na polskim rynku. Fakt, że umieściłam tę swoją właściwość już na drugim miejscu ukazuje, jak ważna i lubiana przeze mnie jest ta praca. Żeby się jeszcze nie pracowało w ciągłym niedoczasie, z ciułaniem cennych sekund na przerwy i bez szczujących mnie tabelek...

3. Jestem córką.
Zwyczajna sprawa. Każda kobieta jest. Niekiedy buntuję się przeciw tej roli, bo Mamę mam apodyktyczną i troskliwą. Najciekawsze jest to, że jestem córką adoptowaną, biologicznej matki nie znam i nie mam ochoty poznać. Ale to temat na osobny wpis...

4. Jestem kochanką.
Tu drobna uwaga. Jak się wczoraj pozastanawiałam, wyszło mi, że to słowo ma dziwną konotację: primo, gdzieś tam sugeruje obecność Tej Pierwszej - żony, bardziej długoletniej partnerki, przygodność i niezobowiązującość relacji. Secundo zaś, koncentruje się wyłącznie na strefie erotycznej związku. Otóż ani jedno, ani drugie. Jestem Tą Pierwszą i Jedyną (względem hierarchii związków międzyludzkich, nie chronologii doświadczeń), on jest zresztą też Tym Pierwszym i Jedynym, związek trwa wystarczająco długo, by traktować go równie poważnie, jak zalegalizowany w USC czy przed ołtarzem. A nie legalizujemy - bo po co? Fakt, że znajomi na potęgę gną kark pod presją rodziny lata mi koło ucha.
Nieśmiało zauważam, że słowo "kochanka" ma ten sam źrodłosłów co "kochać" i tak należy je w moim słowniku rozumieć. Strefa erotyczna nie zbywa na znaczeniu, ale nie przesłania.

5. Jestem adminką.
Od kilku lat tu i tam klikam w przycisk "usuń" i "publikuj" na kilku forach gazety.pl. Więcej publikuję, usuwam w ostateczności. Lubię forum. Od forum wiele się zaczęło.

6. Jestem słuchaczką.
Lubię słuchać. Ludzi i muzyki.

7. Jestem czytelniczką.
Jak nie mam co czytać, czytam opakowania na artykułach spożywczych bądź czystościowych.
Nie czytam wyłącznie w podróży, bo mam chorobę lokomocyjną, która wzmaga się, gdy "litery drukowane przez oczami skaczą". Wtedy słucham - szczęśliwie mam telefon, który jest przenośnym, całkiem dobrym walkmanem z 1 GB miejsca na karcie...

8. Jestem kociarą.
W tej chwili mieszka ze mną dwóch kotów - Kota (czteroletnia smoliście czarna kotka z białymi kłaczkami łonowymi) i Kotangens (jej syn, którego nie miałam serca wydać, gdy Kota ulęgła kocięta dwa lata temu, lekko ryżawy brunet pod krawatem i istotnie dużo mniej awanturujący się). Lubię ogólnie zwierzaki - w domu zawsze było jakieś psisko do wygłaskania i cieszenia się na powroty domowników. Koty lubię szczególnie, za niezależność, grację i fotogeniczność.

9. Jestem sybarytką.
Lubię mieć wygodnie, ciepło i przytulnie. A czasami po prostu przyjemnie, co nie zawsze idzie w parze z ową wygodą tudzież przytulnością - wszak nocleg w namiocie pod Jaworkami podczas przymrozka niewiele miał wspólnego z ciepłem, a jednak...
Nie mam skłonności do poświęcania się i rezygnacji z przyjemności na rzecz obowiązku. Z tego wynika też, że jestem wściekłym śpiochem ze wskazaniem na nocnego marka, łakomczuchem zwłaszcza na włoskie potrawy i zapalczywą bałaganiarą. Jednym słowem, jak mówi moja Mama, nygus śmierdzący, który nie ma z tego powodu poczucia winy...

O, i udało się utworzyć dziesięć rzeczowników... Albowiem last but not least, kim jestem, to:

10. Jestem alkoholiczką.
Trzeźwiejącą od blisko czterech lat. Po terapii. Po wypracowaniu sobie wstępnego sposobu na życie bez substancji, której używać nie mogę i nie chcę.
Temat również wart osobnego wpisu, myślę, że wręcz poświęcenia mu kierunku moich rozważań na tym blogu. Teraz zatem krótko: sprawę traktuję na podobnej zasadzie, co alergik - unikam tego, co mi szkodzi. Bez, mam nadzieję, zbędnej martyrologii (nie, nie nawiązuję tutaj do "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" - film znakomity, z wyczuciem opowiadający prawdę o tej chorobie, ale nie zarzucam mu zbytniej koncentracji na cierpieniu związanym z walką z ową bezsiłą wobec alkoholu). Natomiast ze stałą świadomością, że jest we mnie to choróbsko, przyczajone w tej chwili i że trzeba się pilnować, by nie wylazło.
Nic strasznego. Rzecz jasna, że nie chwalę się tym na lewo i prawo - wiadomo bowiem, jaki jest wizerunek alkoholika w tym kraju. Chociaż, w dużych miastach, podejrzewam, że ta świadomość ulega zmianie. Mnie szczęśliwie udało się trafić na grupę ludzi, którym alkohol do szczęścia nie jest potrzebny - nie oznacza to, że nie piją w ogóle, ale nie ma na nim koncentracji i uwarunkowania dobrej imprezy od hektolitrów przelanych procentów. Z ludźmi w pracy, gdy już się trafi jakieś spotkanie, też układ jest sensowny, nikt nie namawia. Podejrzewam, że przywykli do faktu, że jestem tą dziwaczką, co nie pije. Lubię być dziwaczką i nic mi to nie przeszkadza.

19.6.07

To powinien być tytuł wstępu

Powinnam się grzecznie przedstawić, wyjawić, ile mam lat, czemu postanowiłam pisać i o czym się zamierza tu traktować. Otóż na razie jeszcze nie wiem. Ba, wątpię, czy wytrwam nawet w postanowieniu cyklicznej publikacji postów. Z pamiętnika, takiego analogowego memuara, się wyrosło, względem blogasków i komciów na tychże miało się zawsze uczucia mieszane, a niekiedy wręcz wstrząśnięte, ale oto coraz więcej fajnej pisaniny się na nich da znaleźć, to może i moja okaże się fajna? (choćby dla mnie. aczkolwiek uradowanie gawiedzi też mi przyświeca. a co)
Zaczem na razie przedstawiać się nie będę. Może mnie napadnie jakiś więcej intymny słowotok, to wtedy.
Umawiam się sama z sobą, że to eksperyment formalny, z którego w najgorszym razie wyniknie zużyte konto na bloggerze.
Stan umysłu i innych przyległości: właśnie skończyła mi się kawa, która reanimowała mnie po poobiedniej drzemce (drzemki rządzą, gdy ma się zmianę na 7:15 i się musi wstać późnym wieczorem o szóstej). Otwieram nową paczuszkę goldenów. W odsłuchu VooVoo XX. Oraz męczące jednostajne miągwienie Koty, która ma rujkę. Obawiam się, że chroniczną :(
Po mozillowych zakładkach pootwierane forum gazety.pl. Czyli błogie status quo.