29.4.09

I ain't happy, I'm feeling glad, I've got sunshine in my bag...

[Edycja po długim czasie: tych, którzy wpisali tytuł tej notki w google i trafili do mnie, informuję, że to z Clinta Eastwooda Gorillaz. Po kliknięciu w nazwę zespołu zapoznacie się z tekstem i teledyskiem]

Bez powodu. Cudownie jest, słońce jest, powietrze jest, sierści własnej do otulania się w - niewiele, obca tylko pod kocią postacią i chwilowo nic nie zapowiada zmian.

Jutro koncert KNŻ, pojutrze jakaś rodzinna imprezka (ble!), potem zaś dwa dni spania do 11:00, chyba że znów wyknujemy jakąś rowerową wyciekę.
Poza tym mam dwa Pratchetty do czytania do poduszki (dzięki promocji w empiku w cenie jednego). I śliczną zieloną bluzeczkę. Takie drobiazgi, a też cieszą.

26.4.09

Ta z przeciwka, co ma kota i rower

Przypozowałam niczym Niunia na fotcepeel, ale przynajmniej nie ma w tle suszących się gaci i gierkowskiej meblościanki ;p


photo by Kotbert - dzięki :*
Mag.gie i KotRedom niniejszym dziękuję za rewelacyjną wycieczkę, kolejne 30 km na liczniku i cierpliwość w oczekiwaniu na mnie przy podjazdach. Zainteresowanych trasą odsyłam do H8reda, któren wiódł - wiem tylko, że mignęła mi Dąbrówka, Szczawin, Glinnik, potem trochę asfaltu i wmordęwindu, a potem ten paskudny skrót z Łagiewnik do Arturówka, gdzie jest pod górkę, po kamorach i dziś dodatkowo slalomem między wystrojonymi niedzielnymi spacerowiczami.

PS no dobra, tak naprawdę chciałam się pochwalić twarzową fotką w okularach ;p

25.4.09

Bajecznie kolorowe rajstopki

Dni nabrały zadziwiającego tempa. Wstaję, jadę do pracy, rozpatruję, wracam, siedzę w necie. Albo nie wracam i zażywam rozrywek.

Więc najpierw był Generał Nil. Wszystko przez Miau, ona lubi takie narodowo-wyzwoleńcze filmy, więc z nią poszłam. Generał wynudził jako film o tematyce hagiograficznej. Nigdy się nie zawahał, nigdy nie zwątpił, zawsze był bojowy, zwarty i gotowy. Do tego mierne aktorstwo. Łukaszewicz grał po warunkach starszawego, mrocznego typa z lekko chrypliwym głosem, postacie kobiece rozpisane tak, że siąść i płakać (deklamacja córki generała w więzieniu bliska niedościgłemu wzorowi, jaki dotychczas wytyczała dla mnie Bożenka z "Klanu"). Jedyny mocny akcent to epizod z Maciejem Kozłowskim, który dla odmiany nie był wiedźminem odszczepieńcem ani bandziorem, lecz złamanym, ledwo żywym ze strachu człowiekiem.
I temu panu brawo na stojąco.

W ramach jednak trzymania się rzeczonej tematyki walki z szeroko pojętym okupantem postanowiłyśmy z Miau, jak to ujęła, jeszcze jebnąć Popiełuszkę. Zaznaczam przy tym, że Wajdowski "Katyń" zrobił na mnie duże wrażenie, zaś "Jutro idziemy do kina" wręcz zachwyciło. Polakom kręcącym filmy o historii Polski delikatnie zwracam uwagę na fakt, że ludzie lubią oglądać filmy o ludziach. Nie o kolosach srających marmurem. A Nil, bardzo mi przykro, srał.

Nazajutrz wzięłyśmy udział w iwencie Eska Music Awards, zwanym w skrócie EMĄ. Poszłam ze stosunkiem piesdojeżowym. No ludzie kochani - ja i Eska? Ja i gwiazdy promowane przez tąże stację? Ja i komercha? Będę jak kompletny alien! Nie moja muzyka, nie moje klimaty. No ale poszłam, z ciekawości, z chęci posmakowania tej alienacji, no i przede wszystkim ze względu na miłe towarzystwo (z wiedźm wyłamała się tylko Kotbert, biorąca udział w równie ciekawym iwencie czyli Łódzkiej Masie Krytycznej). Pewnikiem za miesiąc się wybiorę, bo recenzję nazajutrz wygłosiła szalenie entuzjastyczną. Jak na Kotbert, rzecz jasna.


Bawiłam się znakomicie. Udało mi się znaleźć w sobie pokłady rozhisteryzowanej nastolatki produkującej kisiel w majtkach na widok Kupichy i czerpałam z nich pełną garścią (z pokładów, nie z majtek!). Z tego, co zaobserwowałam, a obserwowałam wijącą się jak znerwicowany padalec Karolinę, drgającą mechaniczne Mag.gie, łopoczącą górną częścią klatki piersiowej Breble oraz Miau szalejącą bez butów - nie byłam w tym osamotniona. Najbardziej stoicki spokój zachowali Fefunia i R. Ktoś musiał bowiem zachować zimną krew. Nasz pisk przy wielbionej przez nas ze względu na niezamierzony absurd frazie o pomarańczy w szkalnce - priceless!

Dziś było rewelacyjne sushi w Tokyo Barze (i ten facet czepiający się napisu na, jak to uroczo ujął, cycuszkach, nawet nie podniósł mi ciśnienia) i trochę śmiechu w Rolling Stonie z Karo i KotRedami. Oraz, do kroćset, bardzo miły spacerek.
A jutro, jeśli pogoda się utrzyma, a nic nie wskazuje, by miało być inaczej, trochę poroweruję.
Z Mag.gie i KotRedami.

Aha, rajstopki dałam dlatego, że na Piotrkowskiej zaroiło się od dziewcząt przyodzianych w takowe. Żółcie, turkusy, czerwienie, no orgia barw, od której zęby bolą. To ja tak skromnie i z boku zauważę, że żywe, intensywne kolory powiększają, pogrubiają i przykuwają wzrok. Więc mam ogromną prośbę do dziewcząt wybierających te kolory: weźcie to pod uwagę. Smukłe, długie nogi w minispódniczce i w takich rajstopach to miód na oczy i wosk na uszy. Inne nogi proponuję jednakowoż zestawić z dłuższą spódnicą. I, do licha, albo butami na wysokim obcasie, albo butami wysokimi, kryjące kontrast między grubością łydki a smukłością kostki, chyba że waszym zamierzonym celem jest ukazanie światu dwóch tęgich słupków zakończonych płaskostopiem - bo tak to wygląda przy butach na płaskim obcasie.

Mówi to osoba, która ubiera się szpetnie, niekobieco i ponuro. Robię to wyłącznie z zawiści. Sama nie mam odwagi przywdziać takich rajstopków, a wiew kobiecości, jaki mnie niekiedy napada każe mi się ubierać wyzywająco i suczo, co oczywiście też jest straszliwe.

22.4.09

Moment przed zjedzeniem miodku

Wiem, dlaczego lubię zakupy przez internet. Otóż uwielbiam dostawać prezenty. Jakiekolwiek, byleby była niespodzianka i ten moment rozpakowywania i wyobrażania sobie, co jest w pakunku. I naprawdę pomniejsze znaczenie ma to, co tak naprawdę dostałam (chociaż fajne kubki, czarne ciuchy i bielizna firmy freya zawsze mile widziane).

W tym miesiącu na bogato, bo przyszła premia półroczna. Więc pojawiły się w mojej garderobie koszulka z napisem "Wiedźma", dwie pary nowych okularów - te już nabyte stacjonarnie (z soczewkami się jednak moje oczy nie chciały dogadać...), a nawet mała czarna, nad którą teraz dumam, na jakie okazje wypada mi ją zakładać, bo wcale kobieca jest.
Ale nadal najbardziej lubię ten moment, gdy dostaję awizo, biegnę po solennym obejrzeniu odcinka tefaełnowskiej telenoweli na pocztę, dostaję paczkę i niosę ją do domu, i myślę, jak to będzie na mnie leżeć i czy wreszcie się stanę kobietą zmysłową tudzież atrakcyjną.

Poza tym: miałam przez dwa dni blokadę na służbowym telefonie. Jednak IT nie znalazło błędu, więc musiałam po męsku przyjąć porażkę niedoliczenia się, ile to ja z telefonu korzystam i otrzymać blokadę. Dodam, że wedle procedury powinnam była ją mieć przez tydzień, więc i tak zostałam potraktowana ulgowo.
W reklamacjach jest zadziwiająco fajnie, jakoś dziwnie proste te sprawy, co nam wpadają, chociaż wczoraj miałam lekką polkę z przytupem, bo trafił mi się klient, co swojego mejla wysłał także do dyrektora departamentu komunikacji korporacyjnej (rozkminił, jak się tworzy nasze adresy mejlowe i poszło), więc trzeba było kombinować, jak tu odpowiedzieć, by pan dyrektor był kontent.

A jutro idę do kina na arcydzieło. Tak mówili w Radiu Łódź.

20.4.09

Stolica macierzyństwa

W ustach Łodzianki jest to omal herezja, ale lubię Warszawę. Zwłaszcza teraz, gdy jest do niej półtorej godziny pociągiem, co oznacza, że z pracy do Miau zdarza mi się jechać dłużej.

Do stolicy, dla odmiany, pociągnął mnie zlot fanek Małgorzaty Musierowicz. Dodam, że forum poświęcone twórczości tej autorki już od dość dawna nie pielęgnuje statusu gromadzenia fanów, a raczej uważnych i wyjątkowo krytycznych czytelników. Dla mnie oznacza to, że jednak jej powieści odegrały w życiu jakąś rolę, zresztą do tej pory do niektórych części chętnie wracam, skoro tak dobrze je znamy i dyskutujemy o bohaterach, jakby byli żywymi ludźmi.

Spotkania mniej są związane z potrzebą dyskusji, a bardziej z chęcią ujrzenia się w realu, bo też frakcja warszawska jest ogromnie serdeczna, żywa, energiczna i skupia wokół siebie naprawdę wspaniałe kobiety (napisałabym dziewczyny, ale kobieta brzmi dumniej, a większość z nas jest jednak w wieku, który dawniej określiłoby się mianem balzakowskiego, a aktualnie - chic-litowego).
Połączyłam przyjemne z jeszcze przyjemniejszym i do Wawy zabrałam się okrutnie wczesnym pociągiem 6:50 wraz z Kotbert (przerażająco żwawą o tej porze) i Karoliną (nieco senną). Ponieważ byłam w towarzystwie, podróż tym razem minęła bez przygód, nieco tylko zaskoczyła mnie pani, która usiadła z nami w przedziale - dziwnym trafem bowiem ranny pociąg był tym starego sortu, z przedziałami jak bóg kolei przykazał- i gdy dziewczęta wyjęły papierosy, poprosiła je, by paliły na korytarzu. Dziewczyny grzecznie wyjaśniły, że na korytarzu nie wolno, zaś przedział jest dla palących, szlachetnie jednak uchyliły okienko i nie kopciły pani w biedne oczy. Ja zaś uznałam, że zdzierżę i nie zapalę (i zafajczyłam dopiero, gdy pani wysiadła), bo nie znalazłam w sobie dość szlachetności na ewolucje przy oknie.

Część wycieczki przeznaczyłyśmy na wizytę w Ikei, skąd przywiozłam sobie kilka drobiazgów, m.in. pudełka na płyty CD, oczywiście do samodzielnego złożenia. Byłam bardzo sobą rozczarowana, gdyż po złożeniu pudełek nie została mi ani jedna śrubka. A przecież powinna, bo to jedna z tych rzeczy.

Po dostaniu się do śródmieścia nastąpił czas pożegnania: dziewczyny biegły się spotkać ze swoją znajomą z dawnych lat, ja zaś zyskałam czas wolny pod postacią bodaj pięciu godzin. Czas wykorzystałam rzetelnie, idąc na tajgera do Coffee Heaven. Przyświecał mi również cel skorzystania z toalety, gdyż czułam się jakaś taka przyszarzała, i może niewielkiego przeschnięcia. Następnie na Brackiej padał deszcz, a ja obadałam sklep Avocado, który, jak powiadają biuściaste lobbystki, miewa te strasznie dziwne rozmiary. Sprzedawczyni istotnie nie zrobiła wielkich oczu na rozmiar 28F, ale też nie miała mi nic do zaproponowania, sama zaś uznałam, że nie lubię sklepów w formie butików, gdzie człowiek wchodzi i od razu natyka się na znudzoną sprzedawczynię, która uważnie śledzi każdy ruch. Wyszłam zatem nieco zniesmaczona. Jednak nasze łódzkie Mercado jest dużo sympatyczniejsze!
W tzw. międzyczasie ugadałam się z Yaviniakami na Złoooo. Te tarasy. Podążyłam więc tamże, człapiąc w niknącym deszczu, chlupiąc wodą w trampkach i nieco okrężną trasą. Dodam, że szalenie lubię łazić sama. Naprawdę widzi się wtedy dużo więcej! A obce miasto ma to do siebie, że ma się jeszcze większe poczucie alienacji, zaś plan firmy Copernicus, wypożyczony od Kotbert (sama swój gdzieś posiałam przy porządkach) gwarantował mi, że jeśli się zgubię, to się wcale nie zgubię, tylko będę w nieco innym stosunku do celu podróży, niż początkowo zakładałam. Znalazłam m.in. bardzo przyjemny Lniany Zaułek i antykwariat z Księżniczką Głogu w dokładniusieńko takim wydaniu, jakie zapamiętałam z dzieciństwa. Nie zaprzątałam sobie jednak głowy ulicami, więc nie wskażę, gdzie to dokładnie było. Rzecz pewna, że w centrum na trasie Bracka - Złote Tarasy.

W tymże przybytku - tłum straszliwy, Manufaktura w długi weekend może pełzać i lizać. Wlazłam do empiku, gdyż uknuł mi się w głowie plan nabycia losowo wybranego Pratchetta i przycupnięcia przy herbacie. Do spotkania z Yaviniakami było bowiem trochę czasu, a nie bardzo miałam siłę już krążyć z torbą z ciuchami na ramieniu i papierową reklamówką w ręce. Plan zrealizowałam w stu procentach ("Ostatni Kontynent" czytałam dość dawno i niewiele z niego pamiętałam), herbata w Green Coffee okazała się znakomita, zaś przez koślawą kopułę zaczęły przebijać promienie, aż spytałam spotkanych nareszcie Yaviniaków, czy to w Złotych Tarasach zawsze słońce świeci.
Spotkanie udane i bardzo sympatyczne, acz króciutkie, bo i ja, i oni mieliśmy jeszcze plany na późniejsze popołudnie. Maginiaczek wygląda naprawdę znakomicie!

Przygodę podróżniczą odpracowałam na trójkącie Aleje Jerozolimskie - Marszałkowska - Nowogrodzka. Jeśli jest coś, czego w Warszawie nie lubię, to przejścia podziemne. Oczywiście wiem, że brak przejść naziemnych fajnie się przekłada na płynność ruchu ulicznego i jest bezpieczniej i w ogóle, ale wbrew gabarytom nie jestem krasnoludem i po zejściu pod ziemię natychmiast tracę poczucie kierunku, i tak zresztą niezbyt wykształcone (ponoć to kobieca cecha, niech więc mam choć tę jedną). No więc trochę pobłądziłam, jednak miałam doping i wsparcie od Pauliny, Biljany i Onion, które udzielały mi cennych wskazówek, jak wyjść z przejścia podziemnego odpowiednim wyjściem. Udało się w końcu i można było zacząć biesiadować. Jak zwykle gadałyśmy jedna przez drugą, przy czym będzie mi trudno zreferować całość tematów. Na pewno były książki, na pewno była bielizna (wyrastam na ekspertkę w tej dziedzinie); na pewno były diety. Było również o macierzyństwie i doprawdy ujmujący był kontrast między jedną z uczestniczek, w nieszczególnie chcianej ciąży, widać było, że sporo jej to spraw pokomplikowało, a drugą, już z lekko odchowanymi dziećmi, rozprawiającą głosem słodkim o cudzie rodzicielstwa.

Noclegowałam wraz z Filifionką u Dzidki, której z przyczyn zdrowotnych nie było na spotkaniu. Kocieje przemiłe, Dzidka gościnna w sposób, jaki bardzo lubię: tu jest herbata, tu są kubki, pamiętajcie tylko, by nie zamykać drzwi od łazienki - czuję wtedy, że jestem traktowana jak gość, do którego ma się zaufanie, nie zaś świętą krowę, którą trzeba obsługiwać. Z Filifionką znalazłyśmy mnóstwo wspólnych tematów i zbieżnych poglądów, mimo że dzieli nas 12 lat - gadałyśmy chyba do drugiej w nocy!

Ponieważ nadałam tytuł o macierzyństwie, dodam tylko, że nazajutrz również spotkałam się z przyszłą mamą - ta z kolei jest przeszczęśliwa i wygląda kwitnąco, bo też wypadło jej to w zaplanowany, bardzo dobry czas. I jakkolwiek sama nie chcę, bo naprawdę nie przepadam za dziećmi, to muszę przyznać, że dawno nie składałam tak szczerych gratulacji.

Powrót miałam również bez przygód, byłam tylko już szalenie zmęczona, zaś omal pusty żołądek zaczął mi w pociągu dziwnie łomotać o zęby. Tak więc wróciłam późnym popołudniem, rozdysponowałam rzeczy z Ikei i poszłam spać już o 20:00. W takich wojażach naprawdę najlepszym momentem jest ten, w którym wracam do domu, karmię koty i wyciągam się pod kocem z muzyką z Wiedźmina w odsłuchu.

14.4.09

Jakiś poniedziałkowy ten wtorek

Niby dzień dziś taki był z rana, że nic tylko zaśpiewać pełną piersią "jak dobrze wstaaaaaaaaaaaać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić". Tymczasem Szprot, jako typowa sowa, rano nie śpiewa, a warczy ochrypłym basem i generalnie ma nastrój oraz wygląd stworzenia, co woły (wołki ;)) dusi na przekąskę.
Do tego miałam moralniaka kalorycznego, ale bo też Miau kusiła tymi czekoladami i pysznym ciastem, że o tortilli nie wspomnę! Zadziwiające, ale podziałał tak, że do 17:00 kompletnie nie czułam głodu.
W pracy w innym nastroju byłabym rozkwilona jak prosię w deszcz. Same łatwe sprawy, jedno odwołanie, jeden bardzo prosty pozytyw, poza tym same nie ulegające dyskusji negatywy, w tym jeden dany z prawdziwą przyjemnością, bo klient nie szczędził gorzkich słów, gdzie ma naszą firmę i rzecz jest pewna, że tam akurat to miłe słoneczko akurat niezbyt docierało. Jak i reszta rzeczywistości do całego klienta.
Podkurwiło mnie zaś głównie to, że jednak przez święta kombinowałam, jak to się stało, że przekroczyłam ten limit pracowniczy. No kurczę, wiem, jak korzystam z telefonu - od kilku miesięcy bardzo podobnie, tzn głównie go wykorzystuję do gmaila w komórce z drobnymi ewenementami typu półtoragodzinne rozmowy z Miau (ale do tej samej sieci, więc za śmieszne grosze) czy MMSy z Kotangensem w pudełku do wszech wiedźm. Zatem nastawiłam się na to, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię po przyjściu do pracy we wtorek to będzie usiądnięcie z Mińkiem i rozkminienie, co sprawiło, że tyle natrzaskałam. Tymczasem Miniek się nie zjawił i dopiero z autoodpowiedzi w outlooku dowiedziałam się, czemu. Zeźliło mnie, bo to nie pierwszy raz, kiedy o swojej nieobecności powiadamia nikogo albo losowo wybrane osoby, mając złudną nadzieję, że powiadomią resztę i ażem wysłała mu zgryźliwego mejla w tym temacie. Mimo całej sympatii do niego uznałam to za mocno niepoważne! Miniek był pod blackberry, dzięki któremu ma dostęp do poczty korporacyjnej i po wymianie kilku mejli chyba poniał, czemu jednak warto zadbać o przekazanie tej informacji całemu zespołowi.
Tymczasem wietrzę w tej całej straszliwej kwocie problem z taryfikacją internetu. Mojego rachunku szczegółowego jest, bagatela, 72 strony - gdybym była z tym numerem naszym klientem zewnętrznym, miałabym status megadiamentowoplatynowy - więc siłą rzeczy nie czytałam go kartka po kartce, ale co miesiąc na internet mam pakiet 500 MB i gdyby taktowanie było zgodne z taryfą, nie zużyłby mi się po trzech tygodniach, skoro w zeszłych cyklach nie wykorzystywałam go do końca. Zgłosiłam do IT, a jak Miniek wróci, poproszę go jeszcze, by poprosił naszego rodzimego szołmena-analityka o zerknięcie w to cudo technicznym okiem.
Nic to. Dieta trwa, jutro już środa, w piątek jakiś sabat się szykuje, a w sobotę bladym świtem jadę nawiedzić stolicę. Może nawet coś nabędę w Ikei, któż to wie.

12.4.09

Zdaje się

...że teraz jest dżezi narzekać na durne rymowane świąteczne wierszyki, zwłaszcza takie przysyłane w SMSach, zwłaszcza takie, o których się wie, że poleciały do całej książki kontaktów.
No więc ja narzekać nie będę, po prostu na nie nie odpisuję (wyjątki robię dla osób, które specjalnie lubię) i sama nie wysyłam żadnych życzeń.

Jak już kiedyś wspominałam, moi bliscy wiedzą, że dobrze im życzę cały rok, a nie z okazji.

Chwilowo bardziej koncentruję się na klęsce urodzaju pod postacią zrealizowanego zamówienia z zooplusa (48 puszek kociej karmy Animonda, którą powoli alokuję po dokoconych wiedźmach). Oraz walce z samą sobą wobec świątecznych pyszności.

Wprawdzie nie po to się żyje, żeby się odchudzać, ale lubiłam siebie chudziutką. Oczywiście siedzący tryb życia też swoje zrobił, ale wiem z doświadczenia, że ruch daje mi raczej formę niż smuklejszą sylwetkę. A nie przepadam za ruchem dla samego sportu. Lubię się poruszać wyłącznie do konkretnego celu wyznaczonego na trasie.Jedyny sport dla sportu, jaki uprawiałam z prawdziwą przyjemnością, to łucznictwo. Ale w nim jest coś metafizycznego, jak medytacja poprzez ruch. Do tej pory samo myślenie o naciąganiu cięciwy mnie wycisza. Może jeszcze do tego wrócę?

Dziwny pęd

Dwie spośród, umówmy się, że znajomych osób wstawiło sobie w opisy jakieś pseudorefleksje, że świętujemy śmierć głosiciela miłości. Mało się znam, bom ateistka i na religię chodziłam tylko w podstawówce, ale zawsze mi się wydawało, że w Wielkanocy chodziło raczej o jego zmartwychwstanie, a przy okazji o odradzające się życie i jakże nadal popularną ideę miłości, co zwycięża nawet śmierć.

Czas wolny mam nieco zepsuty tym, że tuż przed wyjściem z pracy w piątek Miniek odkrył, że poważnie przekroczyłam limit na telefonie służbowym i natrzaskałam ponad 420 zł. Unbelievable. Owszem, zdarzyły mi się ze dwie długie rozmowy z Miau, ale wszak w wakacje na urlopie omal codziennie gadałyśmy po kilkadziesiąt minut i mieściłam się w tych trzech i pół stówach. We wtorek zarządzę śledztwo, bo coś mi mówi, że coś się zwaliło. Albo system, albo mój telefon. Osobiście mam nadzieję raczej na telefon, uwielbiam moje w850i, ale chce mi się już nowego, bo ten ma ponad dwa lata. Oczywiście najchętniej G1. Ostatecznie może być w595.

Nic to. Jest słonecznie, dość ciepło, a przede mną jeszcze dwa dni spania do 11:00.

9.4.09

Nosowska



Tak, dobrze słyszycie mimo kompresji: jest przesterowana. Moim zdaniem w cenie biletu powinien być jednak przynajmniej jeden dobry akustyk i sensowny sprzęt.
Względem samej Nosowskiej w tym projekcie mam mieszane uczucia. Był moment podczas koncertu, gdy któryś z kolei kawałek zaczynał się tak samo, tzn. "słyszeliśmy, że prawdziwych muzyków poznaje się po tym, że robią jassowo-transowy burdel na początku utworu". No ale ja jestem zboczona rokendrolówa i dla mnie taki przyczajony początek kawałka oznacza tylko tyle, że trzeba się mocno trzymać siedzenia, bo zaraz jak nie jebnie! Tymczasem tu jebnęło dosłownie w dwóch - trzech piosenkach, w reszcie z burdelu wyłaniała się jakaś melodyjka lub przekształcał się on w Warszawską Jesienną Przygodę Nagiego w Pokrzywach. Jednym słowem trochę przekombinowane. Kłóci mi się to z Kasią Nosowską jako że raczej kojarzyła mi się z minimalizmem muzycznym i za to ją też ceniłam.
Koncert jednakowoż oceniam na plus dla tych kilku jebnięć (czemu jednak wydaje mi się, że "Moje serce" fajniej zabrzmiałoby w konwencji ska, nie punkowej łupaniny?), dla mimo fuszerki akustyków niezłego wokalu Kasi, dla świetnej aranżacji "Kokainy" i dla przemiłego towarzystwa wiedźm, równie przerażonych jak ja chwiejnością ostatniego rzędu w sali Wytwórni.

6.4.09

Zrzut z ostatnio obejrzanych filmów vol.2

Tak naprawdę opis, recenzja jest sposobem pisania najbliżej granicy słowa i obrazu. Pewnie dlatego szalenie lubię tę formę, tę nieziszczalną pogoń za nieuchwytnym.
Jak było widać w poprzednim wpisie z tej kategorii, ostatnio wpadłam w serię filmów z Johnnym Deppem. Powody są dwa. Jeden, bardzo prozaiczny - jest bardzo atrakcyjny. Sprawia mi przyjemność samo patrzenie na niego (fantazje raczej jednak ograniczam do mężczyzn, których znam i wiem, że z czasem je zrealizuję - a jeśli nie, ich strata ;P). Drugi - szukałam filmu, w którym nie sprosta roli. Jest to o tyle trudne, że Johnny generalnie dobiera sobie role po warunkach pociągającego, nieprzystępnego outsidera, który, oczywiście, w głębi duszy łka za bliskością i czułością.
Udało mi się - zdecydowanie nie podobała mi się jego rola w Don Juanie de Marco. Sam film nie powala na kolana: przepaskudnie hollywoodzka opowieść z obrzydliwie lukrowanym happy endem. Johnny nie był przekonywający: ani przez chwilę nie uwierzyłam, że jego pogoń za kobietami rzeczywiście wynika z przekonania, iż w każdej kobiecie jest piękno i pasja, które da się rozbudzić (choć postulat, jakem kobieta przeczuwająca w sobie jedno i drugie, budzi moją aprobatę). Gdzieś w tym wszystkim czai się chłód, wyrachowanie i pustka mechanicznego rżnięcia. Nuda, zwłaszcza że rżnięcie pokazywane też jest w dość hollywoodzkim stylu, czyli na bazie sugestii w satynowej pościeli.
Następnie jednak obejrzałam Arizonę Dream. Przy którymś z moich wpisów weszliśmy z Aardem w spór na temat tego filmu. Zastrzegam więc, że nie będę nikogo przekonywać, że trzeba ten film obejrzeć. Zwyczajnie moim zdaniem warto. Fabularnie jest dość prosty: oto młody Alex (a jakże, Johnny Depp!) wplątuje się w podwójny romans z matką i córką, w tle jego kuzyn próbuje swoich sił w aktorstwie, zaś jego wuj po nieskutecznych namowach Alexa do przejęcia interesu sprzedaży cadillaców umiera. Z dodatkowych okoliczności przyrody mamy następujące: matka (Elaine) jest owładnięta manią latania, a Alex dla niej kontruuje kolejne latadła - przyznam, że tej sekwencji filmu i ja nie lubię, latadła jak latadła, chyba każdy kiedyś śnił o lataniu, ale Alex jest w niej niemęsko i nudziarsko uległy solidnie pieprzniętej Elaine. Dodam, że generalnie lubię pieprznięte baby, ale w Elaine jest jakaś dziewczynkowata histeria, która mnie drażni. Córka (Grace) jest mhroczna, ma chrypkę i skłonności samobójcze. Pierwsza próba jest cudownie groteskowa ze sceną wieszania się na pończochach, druga jednak to chyba najmocniejszy punkt filmu: oto trwa burza o smaku bałkańskim, czyli z wygarem i przytupem pod muzykę, umówmy się, że Bregovića, Grace zaś proponuje Alexowi rosyjską ruletkę. Trzecia... ech, nie będę wszak opowiadać całego filmu! Dodam, że świetny drugi plan stanowi kuzyn Paul z jego sceną z "Północ-Północny Zachód" Hitchcocka, która pojawia się w filmie podwójnie. Sporo w tym filmie emocji i napięcia, sporo drobiazgów o dość surrealistycznym posmaku (jeśli uprzemy się przy definiowaniu surrealizmu jako kreowaniu wizji z pogranicza snu i jawy).
I wreszcie - Czekolada. Film zaskakująco feministyczny i bardzo zmysłowy, a jednocześnie przecież opowiadający się jak bajka na dobranoc. Senne, konserwatywne miasteczko doznaje przebudzenia za sprawą miłej, ponętnej Vianne i jej omal magicznej mocy drzemiącej w czekoladzie (zdecydowanie nie jest to film dla kogoś na diecie, tak jak Szpro!). Jeden z niewielu filmów, gdzie pomyślny koniec nie budzi we mnie sprzeciwu, pewnie właśnie dlatego, że jest w nim ta ciepła baśniowość. Dodam, że Depp gra znów po warunkach (and I say nice one, brother!), ale bardzo fajną drugo- a może i wręcz trzecioplanową rolę gra tu Carrie-Ann Moss, co do której po uprzednim obejrzeniu jej w serii Matrixów, odetchnęłam z ulgą: potrafi czasem wyglądać nie jak sterylny android, lecz wcale interesująca kobieta.

1.4.09

All in all you're just another prick in the hole

Aard ma taki opis na gadzie z dopiskiem, że to moje, a ja zachodzę w głowę, w jakich okolicznościach wygłosiłam tę diamentową myśl.
Tytuł zupełnie bez związku. Równie dobrze mogłabym dać tytuł "zimny powiew negatywa" lub "Rek57 strikes back".
Negatyw to decyzja sekcji reklamacji, nieuznane roszczenia klienta. Tekst ukuty przez naszą część boksu (team bowiem wyraźnie się podzielił na boks lewy i prawy, my, patrząc od wejścia na halę, stanowimy boks lewy) jako motto. Lubimy dawać negatywy, bo są proste, nie trzeba nic przeliczać i pismo tworzy się dużo szybciej niż w przypadku przyjaznej (polityki), gdzie roszczenia klienta są również niezasadne i trzeba mu to udowodnić, ale jednostkową decyzją się je uznaje, więc się wystawia faktury korygujące, liczy na palcach wyrównania, przelicza złotówki na minuty i ogólnie jest z tego pieprzenia więcej potu i straty kalorii niż przyjemności. Nic dziwnego zatem, że gdy zasięgamy konsultacji i dowiadujemy się, że jednak trzeba do klienta ze współczuciem, wracając na miejsce warczymy: -Kurwa...! Przyjazna...!
Można jeszcze wydać z siebie pozytywa, czyli przyznać z żalem, że klient ma rację, uznać jego roszczenia i grzecznie przepraszając za błąd jakoś go zrekompensować.
Rek57 to nazwa naszych dwóch zespołów; ten starszy, powstały w lutym zeszłego roku wraz z byłą już łódzką korespondencją to zespół piąty, my zaś jesteśmy zespołem siódmym. Piątka nas bardzo wspiera, trzyma za ręce i powtarza, że nie będzie bolało.
Chyba najbardziej w tym całym, coraz bardziej przyjemnym zamieszaniu żal mi Mińka. My w większości mieliśmy już do czynienia - fakt, że raczej z tymi prostszymi, ale jednak - reklamacjami, back-upujemy je wszak od października. Miniek o tyle, że jego dziewczę jest od grudnia w tej sekcji. Niemniej sam nie miał okazji ich rozpatrywać, a proces tworzenia pisma różni się od tego w korespondencji. Tu już nie ma żartów i trzeba mieć świadomość, że kolejnym krokiem jest sąd lub UKE i w tych instytucjach klient może się naszym pismem posłużyć. Musi więc nadrobić ogrom wiedzy, a przy tym nadal pilnować nas (bo niektórzy już wyłapali, że nie jest kierownikiem kontrolującym i to wykorzystują), mieć pieczę nad grafikiem, nad naszymi uprawnieniami do systemów i urlopami.
Nie zamieniłabym się z nim, szczerze mówiąc.
Dziś jeszcze mieliśmy szkolenie i czas na to, by doprowadzić do porządku swoje dokumenty oraz outlooka. Od jutra pełną parą. Nie boję się, mamy kwartał okresu ochronnego, to wystarczający czas, by złapać rytm tych dziesięciu pism na dzień i zgromadzić odpowiednią liczbę szablonów. No i w sumie to ostatnio już mnie ogarniało jakieś znużenie, poczucie marazmu i stagnacji, więc dobrze, że pojawiła się ta zmiana.