29.5.08

Przepis na akcję GPO po szprociemu

1. Wstać o 4:35, po czterech godzinach snu.
2. Umyć się, zjeść, pozmywać, spakować, podlać kwiatki na balkonie, wypalić papierosa i wyruszyć o 5:50.
3. O 6:20 dojechać rowerem do pracy.
4. Kląć po drodze na kretyńskie światła przy Rondzie Korfantego.
5. Po ośmiu godzinach, dwóch kawach, coachingu z kierownikiem (jest dobrze! jest lepiej!) i zwalczeniu migreny wyjść z pracy o 14:30
6. Natknąć się na Mag.gie i złożyć jej życzenia imieninowe.
7. Natknąć się na ludzi ze zmiany na 15:00 i z każdym z nich zamienić kilka słów.
8. Ostatecznie wyjechać o 14:45.
9. Skonstatować, że wiatr się wzmógł i stał wmordewindem.
10. Kląć na kretyńskie światła przy Rondzie Korfantego i Al. Włókniarzy.
11. Po drodze: rozbierać się z polaru, wyplątywać sznurówki z łańcucha, zsiadać z roweru przy wysokich krawężnikach, przewrócić kosz na śmieci pedałem i znienawidzić ludzi ród ogólnie i serdecznie.
12. Przejechać 7km w godzinę piętnaście.
13. Znaleźć się na miejscu akcji akurat na moment, w którym gros członków Grupy Pewnych Osób się rozchodzi.
14. Wysłuchać relacji Miau, Hubara i Patsywojt. Pokiwać nad sobą głową, że mnie takie fajne ominęło.
15. Wrócić do domu, zjeść obiad i położyć się spać.
16. Po półgodzinie zostać obudzoną telefonem, z którego pamięta się, że rozmowa trwała ze dwie minuty, że była sympatyczna i że była to pomyłka (nawet pamiętam, że potakiwałam ze zrozumieniem, jak zaczął tłumaczyć, że pomyłka, ale skąd mu się wzięła, to już kompletnie nie pamiętam, musiałam przysnąć).
17. Obudzić się i obdzwonić wszystkie ciocie Magdy.
18. Przyjąć wizytę H., wręczyć mu klucze do kotów i popełnić na karteczce instrukcję obsługi kotów.
19. Zeżreć pyszne ciasto i zapalczywie dyskutować na grupie GPO.
20. I o.

28.5.08

Post z brakiem pomysłu na tytuł

Dywersyjna Akcja Stanikomaniakalna przeprowadzona. Wahałabym się nazwać ją sukcesem. Oczywiście bawiłyśmy się znakomicie, pięć czarownic, każda w innym typie, rozmiarze i temperamencie. Niemniej liczyłam na to, że ekspedientki będą opryskliwe albo, wręcz przeciwnie, nadmiernie opiekuńcze i wejdziemy z nimi w jakąś bardziej intensywną interakcję niż ponure obwieszczenie "taki rozmiar nie występuje" (Miau, jako właścicielka biustu, do którego została skierowana ta wypowiedź - zdecydowanie pani nie patrzyła jej w oczy, tylko w cycki - poczuła się lekko ogłuszona). Poza tym kwiatkiem żadna z nas nie została tknięta żadnym głupim tekstem. Ja osobiście lansowałam śmiałą teorię, że nas po prostu było na dużo "i ty Miau wchodzisz jakoś zbyt pewnie siebie, z piersią do przodu".
-A co, mam wchodzić tyłem? - stropiła się Miau. Wizja przeciskającej się tyłem Miau między wieszakami w Triumphie bardzo nam się spodobała, ale nie przystąpiłyśmy do realizacji.
Moich oczekiwań natomiast nie zawiodły ekspedientki w Deichmanie, gdy popadłyśmy w obłęd wciskania Miau w najbardziej sucze buty świata archiwizując go za pomocą aparatów cyfrowych w komórkach (Szprot: SE w850i, 2 mpx, Kotbert: SE P1i, 3,2 mpx).



-Ale mam nadzieję, że nie robi pani zdjęć butom? -zagadnęła mnie jedna z nich surowo. -Bo nie wolno.
(przewąchałam później całego dajśmana i albo jestem ślepa komenda, albo wywieszka o zakazie fotografowania nie występuje)
-Nie, stopom koleżanek -mruknęłam i wyprodukowałam uśmiech fetyszystki.
Wieczór zwieńczyłyśmy posiadóweczką u Wedla, gdzie w okolicznościach niedzielnych samo czekanie na przyjęcie i realizację zamówienia trwało o wiele, wiele dłużej niż konsumpcja tegoż. W menu (skądinąd węgiel drożeje, gaz drożeje, paliwa wszelakie drożeją, to i czekolada... chlip) znalazłyśmy również frapującą pozycję "czekoladowe fondue", które zainspirowało nas do pomysłu kulinarnego na następny sabat...
Następny sabat odbył się nazajutrz, w święto matki. Kotbert tym razem nie dopisała, za to pojawiła się sis Mag.gie Ewa, więc stan liczbowy pięć czarownic (i dziecko) został zachowany. Gdy przyjechałam, wszystkie kupiły się wokół niewielkiego kociołka, jak na czarownice przystało, merdając w nim drewnianą łychą, a w którym bulgotała radośnie brunatna maź.



Obok na talerzyku dobra wszelakie pod postacią skrojonych bananów, jabłek, pomarańczy i całych truskawek.
Wyszła tego taka potworna ilość, że nie zmogłyśmy pomimo najszczerszych chęci i buńczucznych zapewnień, że phi, co to dla nas taka ilość czekolady. Co więcej, nasze organizmy przyjąwszy ten boski przysmak zaczęły skwapliwie produkować równie potworną ilość endorfin i przez lwią część sabatu czułyśmy się formalnie ućpane tą czekoladą: senne i błogie.
Najmniej zachwycony był Borys, dla którego dzieło było zdecydowanie za słodkie, a z powodu odurzenia nie mógł liczyć na zbyt owocną współpracę przy organizacji kolejnych spektakli. Ja przyznam, że byłam na tyle zasłodzona, że gdy wróciłam do domu, wciągnęłam nosem cudownie kwaśno-słoną sałatkę Miau.

Sabaty, L4 i siedzenie przed kompem spowodowały jednak spadek formy. Odpaliłam dziś Maksyma jako środek transportu do pracy (w tym tygodniu na rano) i czuję się zniesmaczona faktem, że się nieco jednak jakby zmachałam, a to zaledwie 7km w jedną stronę. Nic to, rozjeżdżę się, jeśli tylko pogoda się utrzyma. I stan zdrowia, zarówno mój, jak i Maksyma.

W najbliższych dniach roztaczam również czułą opiekę nad koteckami KotRedów wybytych na urlop. Mam do nich dwadzieścia minut spaceru. Udało mi się ich dziś nie wypuścić na korytarz, nakarmić, obczyścić kuwetowo, przyjąć zimno-noskowy pocałunek Rudego, wygłaskać towarzystwo i pozyskać, mam nadzieję, ich sympatię. Od pojutrza przejmuje je H., który ma do nich trzy minuty.

Jutro Pikieta Estetyczna GPO. Będę.

A ostatnio w budziku mam ustawione takie:

25.5.08

No i świński ryj z urlopem

Muszę go wziąć tak, jakem zadeklarowała, w pomroczności gorączkowej, bo deklaracje planów urlopowych do końca roku były zbierane, jak się byczyłam na L4. Co się oznacza, że wstępny i poniekąd atrakcyjny plan Hiszpanii z Mag.giAardami wziął w łeb, poszedł won oraz nigdy nie wrócił.
Zatem wypoczywam w ostatnim tygodniu czerwca i w pierwszym lipca, po części tradycyjnie nad morzem, z samotną podróżą pociągiem z rowerem przynajmniej w jedną stronę w perspektywie... Nie będzie źle, skądże znowu, nie spędzę tam urlopu sama. A z rowerem będzie fajnie, bo się człowiek nie będzie musiał oglądać na jakieś tam godziny odjazdów jakichś tam autobusów. Ale w przyszłym roku dołożę starań, by ciut zmienić powtarzalny scenariusz.

Poza tym w pracy spokój. Miał być jakiś wyjazd integracyjny (czyt. ochlaj i wyżerka na koszt firmy), ale spełzł. Wczoraj siedziałam sobie na wieczornym dyżurze, tylko ja i rybki, trochę, przyznam szczerze, nudno, jak już się obrobiłam z normą. Nie wypadłam w każdym razie z kursu i dalej dysponuję szeroką wiedzą wspartą wspaniałymi umiejętnościami.

D.A.S. w Manu dziś o 18:00, że przypomnę. Punkt zborny pod galerią handlową. W planach prócz dywersji stanikomaniakalnej czczenie Breble w nowej fryzurze.

update znad Pratchetta
Bo akurat walczę z jedną zaciętą na amen szufladą, co do której zachodzi podejrzenie, że skrywa w swych bebechach mikser oraz trzepaczkę.

"— Anoia, bogini Rzeczy, które Utykają w Szufladach — przedstawiła się kobieta. — Miło cię poznać.

Zaciągnęła się płonącym papierosem. Kilka iskier spadło na podłogę, ale chyba nie wyrządziły żadnej szkody.

— Istnieje bogini tylko od tego? — zdziwiła się Tiffany.

— Wiesz, znajduję też korkociągi i różne drobiazgi, które wtoczyły się pod meble — odparła lekceważąco Anoia. — Czasami również te, które gubią się pod poduszkami kanapy. Chcą, żebym się zajęła zaciętymi zamkami błyskawicznymi, ale jeszcze się zastanawiam. Jednak przede wszystkim manifestuję się, kiedy ludzie szarpią zaciętymi szufladami i wzywają bogów. — Dmuchnęła dymem. — Masz może herbatę?

— Ale ja nikogo nie wzywałam!

— Wzywałaś. — Anoia wypuściła nowe iskry. — Klęłaś. Wcześniej czy później każde przekleństwo staje się modlitwą. — Machnęła ręką, w której nie trzymała papierosa, i w szufladzie coś brzęknęło. — Teraz już w porządku. To była krajarka do jajek. Każdy taką ma, ale nikt nie wie dlaczego. Czy ktokolwiek na świecie wyszedł któregoś dnia z domu i świadomie kupił krajarkę do jajek? Nie sądzę."

(Zimistrz,
Terry Pratchett)

23.5.08

Zasada numer fefnafcie

Do Mag.giAardów nie przychodzimy w czarnych ciuchach. Pola zdecydowała się mnie polubić, wręczyła (właściwie - wpyszczyła) mi Kaczyńskiego do rzucania i tarmoszenia i nawet w ferworze zabawy dała się raz czy drugi przegładzić po łbie.
Zawsze wiedziałam, że pachnę jej dobrym psem!
Pola jest biszkoptowa w kolorze i takież kłaczki zostawia na ubraniu. Stąd nauczka, by jednak przeprosić się z jasnymi spodniami następnym razem (lub, za namową Mag.gie, przebrać się w dres).
U czarujących gospodarzy - knucie ewentualnych wspólnych planów urlopowych. Na razie o tym sza. Oraz wspieranie Aarda w pakowaniu się do kolejnej wyprawy. Oraz snucie wspomnień ogólnych tudzież pracowych. Oraz zjadanie lazanie nie na śniadanie. Oraz siedzenie nieprzyzwoicie długo, ale się tak dobrze rozmawiało...!

Z ogłoszeń okołosabatalnych
(Aarda prosimy nie czytać, bo znów będzie o stanikach):

Dywersyjna Akcja Stanikomaniakalna zaplanowana jest na niedzielę w Manufakturze. Będzie ona polegać na łażeniu po i pytaniu sprzedawczyń o nasze rozmiary (Szpro: 65G ze wskazaniem na 60I, Miau: 85K, Kotbert: chuj wie co, ale pewnikiem jakieś 65E albo 60G, Breble - nie mam pojęcia i Mag.gie - do obmierzenia, na oko 60E) i ewetualnym prezentowaniu na Szprocie namacalnego dowodu, że takie rozmiary istnieją.Wstępny udział zadeklarowały Miau, Kotbert (jeśli jej ewentualny wyjazd nie wypali), Breblebrox i jej wściekła... chęć na czekoladę :P oraz - tak, tak - jednak Mag.gie. Jaka by wam gadzina fungowała? 17:00, 18:00?

Jutro do pracy, do pracy, do pracy! Hej ho.

21.5.08

Capo o hitlerowskim ryju

I resztą boskiego ciała ozdobionego żółtym fartuszkiem w kwiatuszki, czyli Miau, usiłowała zagonić mnie i Breble do garów.



Na szczęście, kiedy zobaczyła, jak dydolimy skórę od boczku, załamała nad nami umączone, spracowane ręce i kazała siedzieć, nic nie robić i ewentualnie nie przeszkadzać.



Narobiła kluseczek jak dla pułku wojska (ja wiem, że Kotbertu ta sąsiedzka skleroza względem zalania wypadła nagle, ale temu, co mi na dziś zostało nie podołałaby w żadnym stopniu. Ja wchłonęłam jakąś jedną trzecią i mam ponure myśli), z tym, że smaczniej. Dużo smaczniej. Borys tymczasem stał się nieopanowanie towarzyski. Zostałam uszczęśliwiona długopisem wielofunkcyjnym w kolorze violet z greenem, zwieńczonym napalczastą figurką czarownicy z dwoma lewymi rękami. Nakładka z czarownicą kryje psikacz z kwaśnym jak nieszczęście soczkiem (kotom też nie smakował i obruszały się na psiknięcie). Ale tak poza tym to normalny długopis.
Czarownica na długopisie i na podobnym mojemu pisadle Borysa Człowiek-Rzekotka wzięli udział w spektaklu o scenariuszu i reżyserii Borysa, charakteryzującym się niezliczoną ilością sezonów i rekwizytów pod postacią składanego morza, wyspy z palmą i gitar topionych. Dziecku się podobało. Mnie, przyznam szczerze, też. W każdym razie daleko bardziej od dydolenia skóry od boczku.



Generalnie sabat z tych udańszych. Ma ktoś pustą buteleczkę z pędzelkiem po lakierku do paznokietków, kurweczka maciczka? Miau ma mi odlać przecudowną odżywkę, po której paznokcie przenigdy się nie łamią.
I kto mi zajebał "Nikt nie wyjdzie stąd żywy", się pytam grzecznie, hę? W żadnych typowych i nietypowych miejscach dla ksiażek w mojej hacjendzie nie ma, więc chyba jednak musiałam pożyczyć, zwłaszcza że nie widzę również zbiorku poezji Morrisona.




Dziś pogrzeb mamy Moostanka. Nie chcę tu snuć przesadnych wspomnień, dość rzec, że mieszkałam z nią przez kilkanaście miesięcy, więc była mi bliska. Zimno, mokro i smutno. Ale, jak zauważył Moostank, już nie cierpi, więc jej jest na pewno lepiej.

19.5.08

Wpis stanikomaniakalno-depresyjno-obsesyjny

No bo się szalenie cieszę, że mam to tango II. Jest śliczne. Ma listeczki. Miluchne jak dla mnie w dotyku. Mięciutkie jak kaczuszka, kordełka i podufka. Mój Pierwszy Stanik W Nowym Rozmiarze. Warp cztery, piąta międzygwiezdna, Mr Data, take us from here, panache tango two.
A minusy. Buły podpachwowe. Miseczki wypełniłam ze szczętem i się teraz martwię, że zaraz będą za małe. Obwód albo źle se wymierzyłam, albo schudłam w międzyczasie, bo bez trudu mogę się zapiąć na środkowe haftki, więc zaraz wyrosnę!! I co ja wtedy pocznę, jezusie nazareński i prawdopodobnie jeszcze laboga.
I stanik jest ochlapus, gdyż pije. Niedużo. Pod pachami. Przy poluzowaniu obwodu mniej.

Ponadto, drogie moje czarownice, sabat jutro. W planach przerabianie Breble na wąpierzę, smakowanie kluseczek Miau i czczenie tanga.

18.5.08

Deszczowa niedziela

Niewiele się dzieje. Siedzę w domu, głównie przed kompem, palę więcej niż ustawa przewiduje, dyskutuję na forach, czytam e-booki (znów Agatha Christie - się okazało, że jednak wielu jeszcze nie znam, w tym nader znakomitych "10 małych Murzynków" - połknęłam jednym tchem i polecam, wiszą w moim chomiku), młócę w teenagenta i generalnie nie robię nic pożytecznego.
W czwartek była Miau z Borysem i torbą prania tudzież słodkościami i arbuzem. Ja tam Miau pralki nie żałuję, ale sytuacja, w której nie może korzystać z domowej pralki, bo ona teściowej (może Miau ją zeżre albo spsuje?) jest dla mnie kompletnie chora. Sytuacja zapierdalania z jednego końca Łodzi na drugi z praniem również.
Koleżanka od wyeskalowania konflikta się nie odzywa i nie składa wyjaśnień. Za to kilka innych odezwało się, że skoro jej nie będzie, to chętnie przyjdą. Miły głos wsparcia, ale - kurwa, jak w maglu!

15.5.08

Przyspieszenie lekarskie

...przedłużone na po Bożym Ciele. Pani doktór zapodała kolejny antybiotyk. Póki co grzecznie zażywam, zobaczymy, z jakim skutkiem. Katar jest, kaszel jest, tylko gorączka jakby podała tyły.

Poza tym marazm i stagnacja. Oczywiście miło mi się siedzi w domu, całe dnie spędza przed kompem, już to na pogłębianiu stanikomanii (licytuję jeden panache tango II na allegro), już to na czytaniu (ostatnio seria "Kot, który..."), już to na oglądaniu filmów (wczoraj "Amelia" - bez fajerwerków, na dziś zaplanowałam "Pręgi"). Ale już bym gdzieś wylazła do ludzi. Czuję, że się zamykam, wrednieję i w ogóle dziwaczeję.

Z tych nudów wypożyczyłam od Huanna Ryjka i porobiłam trochę makro-zdjęć. Takie sobie. O takie.



Niby ładne, ale mam wrażenie, że czegoś tu brakuje.

13.5.08

Upór w operze

A raczej - jego brak w moim przypadku.
Jak wiadomo, użytkownicy internetu dzielą się, z bardzo grubsza, na trzy kategorie. Tych, którzy używają mozilli - firefox i zbliżonych jak seamonkey. Tych, którzy wolą operę. I całej reszty, która na pytanie "jaką masz przeglądarkę?" odpowiada "weź mnie nie obrażaj".
W tym miejscu przepraszam linuksowców i mekintoszowców, że ich nie wliczam do żadnej z kategorii, ale nie znam tych systemów, więc upycham ich w błąd statystyczny.
Niżej podpisana, jak powszechnie widać w panelu bloga po lewej (lewej? tak, lewej) stronie lubi mozillowego liska. Ma pod paskiem stanu wygodny pasek szybkiego dostępu. Ma zainstalowaną ładną, zieloną skórkę z kotami. Ma wgrane słowniki i przenigdy nie robi błędów ortograficznych. Ma, choć używanego nader z rzadka, fire ftp w razie by coś zassać z ftpa właśnie.
Zwolenniczki opery jak Keltoi czy Kotbert czy Breble odezwą się zaraz, że w operze mamy to samo. Ba, jeśli chodzi o spersonalizowanie wyglądu przeglądarki, mamy dużo więcej. No - sami zobaczcie, jakie cudowne centrum dowodzenia niczym się z niej robi, gdy wgramy temat startrekowy:



Zupełnie, moim zdaniem, przepiękny. A jednak...
Odpaliłam dziś operę, bo zamarudziła, że jakiś update czeka i dyszy na pobranie, więc pobrałam, zaktualizowałam. No śliczna jest. Ale gdzie ten cudowny addblock? Firefoxa, fakt, że na zasadzie nie-wiem-co-robię-więc-tu-sobie-kliknę skonfigurowałam tak, że nie wyświetlają mi się praktycznie żadne reklamy. Żadne. A przy kilkuminutowym użyciu opery rzuciły się na mnie ze cztery pop-upy. Oczywiście kliknęłam opcję "zablokuj zawartość" i zadziałało, ale w ff nie muszę w ogóle tego klika wykonywać.
O tym, że niesubordynowany ruch myszką powoduje, że opera sobie to interpretuje jako jakieś polecenie, a wynik tej interpretacji powoduje rzuceniu w jej kierunku wiąchy kwiatów polskich nie warto już wspominać.

Raport o stanie służby mojego zdrowia: wyżarłam wczoraj do końca augmentin. Teoretycznie powinnam radośnie ogłosić się zdrową, lecz katar. I stan zmierzający do podgorączkowego. Wróciłam póki co do aspiryny C zmieszanej z sokiem lipowo-malinowym: terapia wirusowego zapalenia górnych dróg oddechowych na zasadzie "wypocić skurwysyna" i mam nadzieję do jutra się wylizać - no taka piękna pogoda, a ja w chałupie.

Poza tym rozpieprzył mi się jeden z dwóch moich ulubionych kapci i klejenie nic nie daje, więc na razie obwiązałam go gumką recepturką. Mam również nie bez histerii ducha walczącego z materią pod postacią dorocznego wylęgu latających mrów, które gdzieś w szparach od podłogi, niezależnie od stanu czystości, się lęgną i aktywizują wieczorami w kierunku okołomonitorowym. Narzędzia walki: wyżej wspomniane święte kapcie oraz raid, co zabija na śmierć.

11.5.08

Wyeskalowałam konflikta na n-k!

Licealni zbierają się znów, bo część osób nieobecnych na poprzednim spotkaniu nagle się odmeldowała. Bez większego powera, ale jakoś tam rozrzucam wici po tych, do których mam kontakt, no bo niech przynajmniej wiedzą, a może znów przyjdą.
Tutaj dodam, że po poprzednim pozostał jednakowoż jakiś niesmak, gdyż panowie nieco za często zaglądali do baru i choć z tym czy owym chętnie bym pogadała, tak po prostu, nawet bez tej standardowej przepytywanki "jak się w życiu ułożyło", to nie było po temu okazji. Dziwiło mnie to o tyle, że z tego, co wiedziałam, byli w kontakcie, więc ubzdryngolenie się nie było czczeniem spotkania po latach, tylko konwencjonalnym polskim "trza się napić".
Takoż i koleżanka J.Z., po której widać było, że jeszcze trochę, a uskuteczni rozbierany taniec na stole. No ale że zawsze była z niej postać radośnie wariacka, generalnie spuszczam zasłonę miłosierdzia.
I otóż owa koleżanka na naszo-klasowym forum odezwała się w te słowa, że na spotkanie się nie wybiera, bo ja tam będę. Sic. Dała uśmieszka, więc uznałam, że dziewczynie po prostu żarcik nie wyszedł. Się zdarza. Chociaż raczej nie mnie. Nie wobec osób, które wszelako znam mało i nie wiem, czy sobie mogę pozwolić. Tymczasem nie, dziewczę właśnie odparowało, że napisało, co myśli.
No cóż, myślenie ma sporą przyszłość.
Generalnie sprawa do olania ciepłym strumieniem bezświadomości, ale zafrapowało mnie i będę temat drążyć.

Ponadto. Z okazji choroby, zielonych świątek i ładnej pogody w niedzielę zorganizowałam kameralnego grilla. Kameralny, bo na jego pomysł wpadłyśmy z Miau wczoraj o jakiejś mocno już abderyckiej porze. Przyszli Miau z Borysem i Maciejem oraz H8red, potem, już po grillu i po wyjściu Miauów nadciągnęła Kotbert. Się pojadło, panowie, zwłaszcza Maciej, przepięknie pilnowali jadła, marynatki Miau do miąs okazały się znakomite, a ja zapodałam pozyskanego jakiś czas temu od Wery dipa, który okazał się świetną alternatywą dla ketchupu i musztardy, bo był kwaśny, pikantny i papryczano-pomidorowy.



Grill był szybkościowy, bo z północy przywiało wielkie chmursko, które zaczęło się na nas obficie skraplać i trzeba było ratować dobytek i nieść dobra wszelakie do wnętrza komnat mojej wieży. Borys po nakarmieniu smoków drzewnych tudzież smoczej kijanki opadł z sił i stał się - jak na niego, oczywiście - ciut marudny, więc Miauowie stosunkowo szybko się zwinęli. Mnie jeszcze przyszło porządnie poplotkować z Kotbert (H8 w chwilę po jej przybyciu opuścił nasze czarujące towarzystwo).

H. wrócił z objeżdżania Tater rowerem, z porannego telefonu wnioskuję, że bardzo zadowolony, choć meridka mu tuż przed wyjazdem solidnie nadokuczała. Ponieważ KotRedy zwiozły wreszcie swoje welocypedy, myślę, że warto pomyśleć o jakiejś wyciece z ich udziałem. Poknujemy. Może wreszcie będzie okazja do szalenie dawno nie odbywanego szprotkania.

Stanikomania trwa. Aktualnie jestem na etapie Oczekiwania Na Pierwszy Dopasowany Biustonosz (zamówiłam jakiś prościutki w melissie) i dojrzewania do zakupów w sklepach zagranicznych - złożyłam nawet wniosek o e-kartę w mBanku.

8.5.08

Moja bieliźniarska tożsamość runęła w gruzach

Umiłowana żona Keltoi uświadomiła mi istnienie świata, w którym miękki stanik leży dobrze, podnosi biust i o niego dba. Popatrzyłam po tabelkach, pomierzyłam się i złapałam za głowę. A potem za jedyny stanik, który w miarę najbliżej odpowiadał rozmiarowi wypadłemu w wyliczeniach pognać do mamy, by mi ścieśniła w nim obwód.
A teraz grzebię w sklepach internetowych, mając świadomość, że tego, co mi wyszło z wyliczeń w normalnym sklepie nie kupię i załamuję się cenami.
...A byłam taka szczęśliwa... :P

4.5.08

Majówka po szprociemu czyli OMG, moja dupa

Intensywne dni. Święto pracy, jako się rzekło, w zoo, uświetnione spacerkiem z Maksymem od Wielkopolskiej. Nazajutrz, jako że Był Plan Zrobienia Sobie Wycieczki, trza było temu Maksymu nareperować dętkę, a że długi weekend rzecz święta, to i prywatne małe serwisiki były zamknięte na głucho i musiało się dygać z rowerem do GoSportu w Manu. Dętka została wymieniona, przy okazji podregulowano Maksowi tylny hamulec, a ja zainwestowałam jeszcze w zapięcie - ze względu na ukośną ramę Maksyma niestety nie mogę mieć ponoć najbezpieczniejszego u-locka, czyli takiej jakby obręczy spinającej koło z ramą, więc kupiłam grubaśną posegmentowaną rurę "solidna linkę opancerzoną niemieckiej firmy Trelock, wyposażona w unikalny zamek rurkowy - profesjonalne zabezpieczenie przed złodziejami." Przeciąć toto w każdym razie trudniej niż klasyczną cienką linkę, którą też mam i pewnie będę używać dodatkowo, no bo czemu nie. Trelock na dzień dobry przy zapinaniu wysmyknął się z zamka i trzasnął mnie w czoło, więc pokochałam go od razu: jak widać, nie tylko zabezpiecza, ale wręcz broni roweru.
Nawet jeszcze mam malutkiego guza.
W każdym razie Maksio stał pod Manu z półtorej godziny, zapięty w obie linki, oczywiście ze zdjętymi światełkami i licznikiem i nic mu nie było.
Po tej owocnej wizycie w Manufakturze, ogarnąwszy się lekko, wyruszyłam do Mag.gie, tym razem per MPK, które uprzejmie podpasowało mi jak rzadko i pozwoliło zmieścić się w półgodzinnym bilecie.
Sabat był dość kameralny, bo prócz mnie i przemiłej gospodyni była jeszcze Miau z Młodym, tradycyjnie oddelegowanym do sypialni w celu zgłębiania odmętów percepcyjnych serii "Był Sobie Człowiek" (czy coś). BTW, rowerowa schiza Aarda sięgnęła tego stopnia, że gdy mu Mag przez telefon obwieściła: -Wpuściłam mężczyznę do naszej sypialni! - Aard nie doznał paroksyzmu zazdrości, a wręcz przeciwnie, wydał komunikat o przejechanych w tym dniu kilometrach.
Miau ze względu na porę snu Borysa zwinęła się dość szybko, zdążywszy popisać się kolejną sałatką, cudownie pachnącą czosneczkiem i historią nabywania suszonych pomidorów, które musiały zostać zastąpione sałatkowymi. Kotbert przepadła z Karoliną w Borach Tucholskich i ma nawieźć szyszek.
Jam jeszcze została naplotkować się z Mag.gie do woli. Zostałam też przez nią i Polę odprowadzona na nocny autobus linii N5. W autobusie - Ixtlilto i Hubar. Po chwili kręcenia nosem, że im śmierdzę fajami (byłam szalenie uprzejma i nie odpowiedziałam w rewanżu, że mnie śmierdzą piwskiem) powymienialiśmy doświadczenia rowerowe, gdyż Hubar ostatnio rozpoczął sezon i nawet namawiałam Ixika do zakupienia mu licznika. Żegnaliśmy się, jakkolwiek w abcugach, to wśród omal przesadnych rewerencji, ażem zareagowała:
-No już, przestańcie być tacy uprzejmi.
Hubar: -To co, mam być nieuprzejmy?
Ja: -No, w sumie lepiej ci to wychodzi.
[kurtyna]

W ostatnich dniach na n-k odezwał się do mnie Igor zwany na forum Motłohem, nawiasem mówiąc szkolny przyjaciel mojego aktualnego kierownika. Wczoraj sfinalizowaliśmy wzajemne się namierzanie i umówiliśmy, że zajrzę do niego i jego małżonki Eweliny do sklepu (franczyzują Żabkę) lub do domu, w zależności od tego, jak mi się dzień ułoży.



Dzień ułożył się szalenie sympatycznie, gdyż wybraliśmy się z H. na Planowaną Wyciekę. Jako że H, niedawno pobił swój własny rekord i generalnie jeździ jak szalony, był skłonny do potraktowania wycieczki lajtowo. Takoż i ja, chociaż jak widać na bajkstatach krzywa rośnie, diagram sprzyja i na z tripu na trip wypada mi coraz więcej kilometrażu. Rankingi rankingami, ale cieszy mnie, że po dwóch miesiącach niezbyt intensywnego jeżdżenia bez większego zdechnięcia robię te dwadzieścia kilka kilometrów. A że mam porządne zapięcie, to i nie będzie strachu zostawiać Maksia przed robotą, więc wreszcie go uruchomię jako alternatywę dla mpk. Trasa wiodła bądź to przez dość wygodne szosy, bądź nieupierdliwe gruntówki z szalejącą na zielono roślinnością, a nawet przez sklep, w którym zostały nabyte princessy kokosowe spożyte omal ex promptu.

Kawałeczek przed Szczawinem zrobiliśmy sobie nadstawny postój na nrcecie, podczas którego Maksio zahisteryzował i postanowił też się położyć:



Głupio zrobił, bo niewiele brakowało, a byłby postradał dzwonek. Obejrzeliśmy też most nad autostradą, ale w obliczu małego ruchu i braku sznura ciężarówek ciągnących tąże podobno to nie było to.



Bardzo fajna wycieczka. Ślicznik Maksyma pokazał 33,04 km, więc jak na Huanna lajcik maksymalny, jak dla mnie - przejechałabym jeszcze z dyszkę bez odpoczynku, ale wolałam nie musieć.
Po wycieczce, jak dzień wcześniej, sprinterskie ogarnięcie się - i do Igorów, jednak do domu, bo się w międzyczasie zrobiła jakaś 19:00. Z Igorami jest tak, że potrafię się z nimi nie widzieć po kilkanaście miesięcy, a rozmawiamy, jakbyśmy widzieli się wczoraj! Ubiłam też z nimi interes życia zakupiwszy wagon żółych cameli (-Co wy tu palicie, Stopczyk? -Radomskie. Ale jak pan major woli, to Franz ma camele.) za 6,50 za ramkę (cena sugerowana to 7,40). Odprowadzili mnie też na przystanek, a jakoś tak pokrętnie nam się go szukało, tego nocnego, że w efekcie zrobiliśmy sobie omal siedmiokilometrowy spacer. O wpół do drugiej w nocy.
W nocnym - znów N5 - rozróba. Jak wsiadłam, to właściwie było już pozamiatane, tzn. jeden z uczestników bójki obficie broczył krwią skrapiając pasażerów i wykrzykiwał kalumnie o mamie adwersarza. Adwersarz, w dużo lepszym stanie, z lekko tylko zarysowaną skronią, był umieszczany na siedzeniu za kierowcą przez pyskatą dziewczynę, która to go uspokajała, nawet całkiem rozsądnie, to nie pozostawała dłużna tamtemu i też dawała wyraz poglądom na jego rodzinę. Który zaczął, cholera jedna wie, ale zważywszy, że ten z dziewczyną raczej siedział spokojnie, tylko nie zdzierżał, jak tamten, porykując cały czas raźno, wjeżdżał mu na rodzinę, to chyba tamtemu się należało. Wszystko zresztą jedno. W pewnym momencie znów się sparli, ale stanęło między nimi owo pyskate dziewczątko, rola bufora jej nie posłużyła, bo w ferworze któryś wycedził jej w nos, kierowca zatrzymał autobus, zaczął wypuszczać pasażerów i przez chwilę było mocno nieciekawie.
Generalnie więcej krzyku niż zagrożenia, choć adrenalina mi świstała uszami, bo mimo że siedzieli w przeciwległych końcach autobusu, to akurat koło mnie było sporo miejsca i wybrali je sobie na ten chwilowy sparring. Na szczęście dziewczę odkryło brak komórki i zajęło swojego ukochanego innym tematem niż słuchaniem wynurzeń tamtego. Agresywni wobec innych w każdym razie nie byli, a ja swoją drogą złościłam się, bo to z jednej strony człowiek chętnie by wezwał jaką służbę publiczną do zaprowadzenia porządku, a z drugiej chciał być już w domu i miał nadzieję, że jak najszybciej dojedzie. Wyszło to drugie, ale ten zakrwawiony łeb będzie mi się chyba śnił po nocach :/

1.5.08

Makfyma trafił flak

A było to tak:
z okazji święta pracy niektórzy ludzie, uważani kiedyś przeze mnie za normalnych, dopóki nie dołączyłam do ich grona, mają wolne. Takoż ma Miau, Kotbert tudzież Karolina. Z poduszczenia Miau, niesytej sabatów, gdyż ostatni ją ominął z okazji warszawskich wojaży postanowiłyśmy spotkać się m.in. z dwoma żyrafami, czyli mówiąc prościej połączyć przyjemne z pożytecznym: odbyć sabat i zabrać Młodego do zoo.
Do zoo dojechałam Maksymem, w stylu szprocim czyli chaotycznie i wariacko, ale do celu. Tym razem udało mi się nie skręcić z Al. Włókniarzy w Konstantynowską, u zbiegu której to ulicy wraz z ulicą Krzemieniecką znajduje się zoo, a wręcz przeciwnie, pomknąć radośnie, choć już jakby z pewnym trudem aż do Wróblewskiego. Wróblewski mi się nie spodobał, zwłaszcza że Aleja Włókniarzy zmieniła się w Aleję Jana Pawła. Drugiego.
Tu muszę dodać, że szalenie kocham swój telefon, gdyż ostatnimy czasy wgrałam mu sporo aplikacyjek związanych z lokalizowaniem i mapowaniem. Tak i teraz odpaliłam mapkę Łodzi, poszukałam się, poszukałam Konstatynowskiej, wyrzekłam kilka złych słów po polsku, dałam smsa Miau, że jeszcze z 10 minut i ruszyłam w odwrotnym kierunku.
Ta małpa Konstantynowska postanowiła drugi raz mnie ominąć i tym razem rzucił się na mnie bęcwał Bandurski wraz z kretynką Krzemieniecką. Do zoo dojechałam nadziawszy się jeszcze na idiotkę Retkińską. Na szczęście czarownice nie trwały w nerwowym oczekiwaniu i nie miotnęły w moim kierunku słów pretensji i opisu tej nieodpowiedzialnej osoby, na którą się czeka prawie pół godziny. Wprost przeciwnie, żarły gofry, które wystąpią w szprotokole (to jutro, Karolina musi mi zdjęcia), a Miau frytki do tego.
W zoo trzasnęła mnie cholera za ladą, co rzekła, że tu z rowerami nie wolno, bo jakoby zajmują za dużo miejsca. Ciekawa rzecz, że wózki dziecięce spacerowe, rowerki trójkołowe tudzież motorki z napędem elektrycznym - nie. Babska nie udusiłam tylko dlatego, że była za okienkiem, strapiony cieć, który też oberwał, tłumaczył zmartwiony, że wie pani, to przecież nie ja wymyśliłem i zaprowadził nas do stojaczka. Obiecał, że popatrzy. Od razu mogę powiedzieć, że nie wiem, czy patrzył, ale prócz Maksyma później stały jeszcze ze dwa rowerki, więc chyba dałam dobry przykład. A swoją drogą tłum przez zoo przewalał się taki dziki, że nie wiem, czy nie było lepiej niż jeździć im kołami po piętach.
W sumie jaki mógł przyjść do zoo tłum, jak nie dziki?
Zoo jak zoo. Generalnie nie przepadam, choć nie nienawidzę. Tkwiła we mnie zresztą myśl o Maksymie. Zwierzęta nie dawały żadnych pokazów pożycia, pewną atrakcją był paw, którego Borys w przypływie natchnienia sprowokował do prezentacji ogona (uniósł kurtkę nad ramionami na wzór i paw zareagował!), a na papugi Miau wrzeszczała, że może mordy, bo my tu chcemy spokojnie wypalić. Swoją drogą z rowerem nie można, a palić w tej dziczy gimnazjalnej (określenie Miau?) można. Hm.

tu było zdjęcie, a na nim trzy znudzone czarownice, nie licząc popcornu, ale Karolina poprosiła wykasować. Zastępuję je trzema poruszonymi czarownicami, przy czym Szprota wykazuje przejaw kobiecości (i , teraz to widzę, wspaniały przykład niedopasowanego stanika z przymałymi miseczkami). Photo by Karolina - dzięki ;-)



Powrót względem trasy wypadł już całkowicie normalnie i nawet przez chwilę mnie dziwiło, że ot tak wsiadłam i dojadę bez żadnych przygód. Ale w kole coś jakby tarło, a i pedałowało ciężej. W jedną stronę składałam to na karb wmordewindu, ale w powrotnej drodze? Niby nie ma przepisu, że nie mógł zmienić kierunku, niemniej frapowało mnie tarcie. No i jak pomacałam Maksa po tylnym kole, wyszło szydło z worka. Ciekawe, czy załatwił nas ten kretyński krawężnik przy przecięciu Włókniarzy z Długosza, czy coś innego? Szkła wszak nie było, no, dwa dni temu w pobliżu Ronda Korfantego, ale to by poszło od razu, a tu się sukcesywnie powietrze spuszczało do imentu. Nie rozstrzygnę. Maks był na tyle przyzwoity, że pokazał koło w pobliżu stacji benzynowej, więc podeszliśmy pod kompresor, nieco stremowani, bo używaliśmy go pierwszy raz. Jakoś poszło, ośle, opona wzniośle się wydęła i po 20 przejechanych metrach smętnie sklęsła. Więceśmy podreptali z buta - oceniam spacerek na jakieś 4 km, w tempie, jak się okazało, 5 km/h.
Ciekawe, czy jutro znajdę jakiś czynny serwis w pobliżu. W najgorszym razie - GoSport w Manu.

Jutro znów sabacik, tym razem u Mag.gie. Zapraszam.

Comfortably Numb