14.12.09

Postuluję, aby święta były w tym tygodniu

Przydałby mi się odpoczynek.

Przez ostatnie trzy tygodnie odpracowywałam nadgodziny, obowiązkowe dla wszystkich pracowników naszej sekcji. Ot, firma zafundowała prezent na mikołajki. Ale bony też dała, więc nie komentuję tego szerzej.
Niemniej przywykłam do tego, że za trzy piąta robię log out, pędzę na 87, spotykam na przystanku kolegę Radzia, któremu regularnie nie przyjeżdża 83; mówię zaklęcie "no, to teraz może już przyjechać" i wierzcie lub nie, ale przyjeżdża. To musi być jakaś magia, bo gdy Radzia nie spotykam bądź nie wypowiadam zaklęcia, 87 ukazuje najbardziej łódzkie oblicze MPK i przepada w tajemniczych okolicznościach.

Zatem gdy nie było mi to dane, bo to albo zostawałam dłużej, albo przyjeżdżałam wcześniej, a często i jedno i drugie, miałam w sobie małą skrzywdzoną dziewczynkę z ciężką pretensją do świata jako takiego. Jeszcze większą niż zazwyczaj. Doznałam też czegoś na kształt absolutnego szczęścia, gdy po skrupulatnym uzupełnieniu zeszyciku obecności wyszło na jaw, że wspomniana pańszczyzna już za mną.

Szarówa sponurza Szpro. Wstawanie przed wschodem słońca, wychodzenie z pracy po jego zachodzie, wichry porywiste tudzież ołowiane niebo - nic tylko położyć uszy po sobie, wyciągnąć pysk do księżyca i zawyć przeciągle. Nie lubię listopada i grudnia, mimo imienin, mikołajek, gwiazdek i innych prezentowych ewenementów; nie lubię, bo nie ma słońca ni ciepła. Toteż dziś nawet się nieco ucieszyłam na spadły śnieg, boć zawsze to jaśniej. I istotnie, ciut większego powera mam.

Rzeczona szarówa i wzmiankowane nadgodziny niemniej przyczyniły się do nadszarpnięcia moich nerwów i udało mi się wykonać tak miłą awanturkę w pracy, że mój kiero uznał za stosowne podjąć interwencję. Przyjęłam na klatę, zdobną prawdopodobnie w pollyannę i postanowiłam nosić persen w torebce, tak na wszelki zaś. Zyskałam dzięki niej (awanturce, nie pollyannie i torebce) miły kawałek Żywiołaka w telefonie pod wszystko mówiącym tytułem "Dzika femina" (yeaah!) oraz komentarz "To może nie róbmy tej wigilii pracowej, bo jeszcze Kaśka zacznie talerzami rzucać". Do kroćset, jak ostatnio mawia Miau, talerzami pirzgam wyłącznie niechcący.

Tymczasem w weekend szykuje mi się zlot gwiaździsty z udziałem Bimbo, Filifionki i Paulinki, zatem najbliższe dni spędzę na lekkiej tremie i być może nawet - sprzątaniu.

22.11.09

AC piorun NR

Termin Assessment Centre - także centrum / ośrodek ocen - funkcjonuje najpowszechniej w dwóch znaczeniach:

* jako określenie różnych ćwiczeń symulacyjnych, scenek, różnych zadań i ćwiczeń praktycznych (prawidłowym określeniem byłyby tu elementy Assessment Centre), oraz
* jako określenie na całą procedurę selekcji, w której integralnym elementem są wcześniej wspomniane ćwiczenia, ale też rozmowa kwalifikacyjna, analiza aplikacji czy sprawdzenie referencji.

Najważniejszy element Assessment Centre - oprócz ćwiczenia samego w sobie - to asesorzy, czyli bezstronni obserwatorzy oceniający uczestników ćwiczeń. Zazwyczaj jest to trzyosobowa komisja odpowiednio przeszkolonych „oceniaczy” dysponujących takimi samymi kryteriami i kartami do oceny uczestników. Taka procedura zapewnia dużą obiektywność ocen i ich niezależność od indywidualnych gustów i przekonań asesorów. (Za Wiki)

W mojej praktyce wyglądało to tak, że na warszawski geograficzny odpowiednik łódzkiego Teofilowa zaproszono grupę 12 osób, podzieloną w trakcie badania na dwie podgrupy, które poddano ośmiogodzinnemu maratonowi. Na maraton składały się:
1. Analiza przypadku - trzeba było spośród czterech potencjalnych kontrahentów wybrać co najmniej jednego przy założeniu konkretnej polityki firmy i jej zasobów ludzkich.
2. Prezentacja - zaprezentowanie tegoż wyboru wraz z uzasadnieniem.
3. Dyskusja - klasyka, omówienie 5 przypadków z poszukiwaniem rozwiązania danego problemu w ciągu trzech kwadransów, czyli jakieś 9 minut na każdy przypadek, co przy sześciu osobach dało mordercze tempo
4. Dokumenty na biurku - osoba, która mam zastąpić nagle wyjeżdża, ja jestem tuż przed urlopem i muszę uporządkować pozostawione przez nią papiery wg hierarchii ważności, rozdysponować wg nich zadania, poumawiać spotkania celem przekazania tego mojemu zastępcy
5. Analiza danych: czyli wykresiki i tabelki, na podstawie których odpowiadałam na pytania z testu
6. Dyskusje z podziałem ról: firma dostała dodatkowa kasę, każdy uczestnik dyskusji reprezentuje inny dział w tej firmie, każdy chce uszarpać trochę z tej kwoty, a kołderka, rzecz jasna, jest za krótka. Trzeba osiągnąć consensus.
Jestem dobrej myśli, sądzę, że najlepiej mi poszły dokumenty na biurku i pierwsza dyskusja; nie najgorzej najtrudniejsza dla mnie prezentacja po analizie przypadku. Przy drugiej dyskusji byłam nieco zbyt bierna, na ile mogę teraz ocenić, ale było to trochę związane z faktem, że mieliśmy w grupie urodzonego moderatora dyskusji, który praktycznie całą argumentację i osiągnięcie kompromisu odpracował za nas.
Spałam u Paulinki, gadałyśmy do wpół do drugiej w nocy, ja zainfekowana skądinąd sympatycznym serialem "Siostra Jackie". Tym samym po powrocie z Warszawy ograniczyłam swoją działalność do pozostawienia w samochodzie koleżanki telefonu służbowego i klasycznego padnięcia na pysk.
Z wczoraj na dziś z kolei byłam na Nocy Reklamożerców. Co roku się wybierałam, co roku coś mi stawało na przeszkodzie (koniec listopada to sezon imieninowy). Uwielbiam dobre reklamy. Jestem nieodmiennie zafascynowana, jak kilkudziesięciosekundowy filmik jest w stanie zmienić rzeczywistość na podporządkowaną danej potrzebie, która sprawia, że konsument musi nabyć dany produkt. Zafiksowane cudeńko!
Osobną estymą darzę reklamy społeczne, ze względu na ich maksymalne nasycenie emocjami i siłę przekazu. Zdarza mi się przy nich płakać.
Nie dałam rady zostać do końca, obejrzałam tylko dwa sety. Zabawna odpowiedź Chevroleta na citroenowe reklamy "Alive with technology", urokliwe reklamy kliniki leczenia zaburzeń seksualnych, rewelacyjnie opowiedziane zalety żelu nawilżającego. Kilka marnych francuskich reklam o euroloterii. Kontynuacja słynnego budweiserowego wazzzzup z Obamą w tle. Warto było!

Poniżej reklama, którą chyba zapamiętałam najlepiej (niestety nie mogę znaleźć na yt wersji z piosenką "Dont'give up" Petera Gabriela):

13.11.09

Gwoli ścisłości: nie jestem normalna

To tak, jakby komu umknęło albo jeszcze dawał się nabierać na te mądry oczy zza okularów, stonowany głos i ogólną aurę rozsądku (cicho, wiedźmy, rzadko mnie widujecie w pracy! :P)
Otóż natknęłam się na dość wdzięczny w swoim niezamierzonym komizmie link o tytule "Irish priest kidnapped in Philippines released by MILF". W dużym skrócie Islamski Front Wyzwolenia Moro wyzwolił irlandzkiego księdza i przekazał go rządowi Filipin w geście dobrej woli. Czymże byłaby jednak treść tej wiadomości bez mojego skojarzenia skrótu MILF, kompletnie bez związku z islamem ani wyzwoleniem. Front ostatecznie. Moro jako rekwizyt. Jeszcze trzy lata i niewykluczone, że sama będę MILF ;)

Aha, a w pracy nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, czy kopać po rzyciach. Mam oto w pracy kolegę Z. i kolegę W. Nie powiem, że są jak ogień i woda, bo to by oznaczało, że są w jakiś sposób komplementarni. Tymczasem po prostu różne parafie, różne postrzeganie świata, no nie rozumieją się panowie i jak to panowie - będzie seksistowsko - nie czynią nawet starań, by się rozumieć. Ostatnio pokłócili się o jakąś głupotę i od tamtego czasu mają ciche dni. Nawet "cześć" sobie nie mówią. No jak dzieci, kurwa, jak dzieci.

Gorzej, że siedzą obok siebie w boksie i jakkolwiek nie znoszę harmidru w robocie, bo wychodzę z założenia, że na salwy śmiechu, łaskotkowe bitwy i przekrzykiwanie się jest miejsce raczej w knajpce, to jednak ta cisza też nie jest fajna. Usiedliby przy browarze albo dali sobie po razie, a nie zachowują się jak panienki, którym wytknięto brak cnoty!

4.11.09

Jestem szczęściara

Bo gdy jestem chora, mogę po prostu iść na L4. Wprawdzie staram się zatroszczyć o to, by ten, kto mnie zastępuje, wiedział, co zostało w danej, pozostawionej na moim koncie sprawie zrobione, niemniej nikt mi nie robi wyrzutów, że beze mnie firma runie. Co oczywiście oznacza, że nie jestem niezastąpiona, ale mam powody przypuszczać, że pracuję dobrze i moja praca jest doceniana.

Co w prostej linii prowadzi do kolejnego powodu, dla którego jestem szczęściarą: dostałam podwyżkę. Już oficjalnie, z podpisanym papierem. Miło, że wreszcie trafiłam na kierownika, który potrafi dostrzec to, że angażuję się w pracę.

Trzecim powodem jest to, że przeszłam przez pierwsze sito naboru do programu treningowego dla zdolnych pracowników i wkrótce czeka mnie assessment centre, czego się trochę boję, a mocno ciekawię.

Poza tym to już same drobiazgi. Miałam trochę wolnego, więc udało mi się poumawiać do lekarzy specjalistów, by i o zdrowie zadbać; wreszcie rozwiązałam umowę z dotychczasowym dostawcą, pozostając tylko przy necie w Pierdolcu; można powiedzieć, że oczyściłam nieco przedpole z zaległych spraw.

Bardzo mi przykro, nie umiem się bawić, ale nie mam na co narzekać.

23.10.09

Wanna do bad things with you

Czy oglądaliście kiedykolwiek amerykański serial, w którym - w zabitej dechami dziurze w Luizjanie - występują pospołu: klasyczna blond dzieweczka z sąsiedztwa, klasyczny blond chłoptaś z sąsiedztwa z ciałem prosto z reklam odżywek dla kulturystów, wojownicza Murzynka DDA, szef o oczach porzuconego psa, weteran wojny w Iraku, kilkoro szalenie atrakcyjnych wampirów płci obojga tudzież Murzyn-gej, który jest jednocześnie dilerem, o ciele chyba jeszcze lepszym niż wspomniany wyżej chłoptaś? Dodam do tego sporo czerwonej farby, mieszankę voodoo z kultem bachicznym, erotykę nie ograniczającą się bynajmniej do sugestii w satynowej pościeli i orientacji hetero oraz wstrząsającą historię miłosną, która wbrew wszelkim serialowym regułom ukazuje całującą się parę głównych bohaterów już w pierwszym odcinku. Jak wiemy, większość seriali z wątkiem miłosnym polega raczej na tym, by rzeczona para pocałowała się w odcinku ostatnim, a następnie oddała się pożyciu długiemu a szczęśliwemu. Tu słowa "pożycie" można użyć w literalnym znaczeniu, jako że bohater, jak każdy wampir, jest martwy.
Mowa, oczywiście, o serialu "True Blood".

Zadziwiająca jest ta popularność wampiryzmu. Oczywiście, cień wąpierza przemyka to i rusz przez opowieści snute od zarania dziejów. Sapkowski w opowieści Regisa w bodaj "Czasie pogardy" (na pewno w czymś tam czegoś - konia zrzędę temu, kto znajdzie tytuł u Sapkowskiego bez związku rządu) rozłożył to na czynniki pierwsze. Wyjaśnił ludzki strach i fascynację krwią, dołożył fantazje o gwałcie oralnym, rozsnuł teorię o solarności ludzi i ich lęku przed zmrokiem.
Ja ze swojej strony mogę dodać jeszcze tęsknotę za nadnaturalnymi zdolnościami, co dowodzi przeczucia, że ludzkość nie jest doskonała - i jednocześnie strach przed nimi, co z kolei dowodzi chęci zracjonalizowania owej niedoskonałości. Zauważmy bowiem, że większość nieumarłych, nieprzeciętnie silnych, doświadczonych i mądrych istot jest ustawiana w opozycji do irracjonalności i emocjonalności człowieka, które omal zawsze okazują się jego ukrytym i najistotniejszym walorem.
Oczywiście wampiry nie są jedynymi istotami pełniącymi tę funkcję terapeutyczną - podobną opozycję widzimy w elfach ze świata tolkienowskiego czy w Wolkanach w Star Treku. Mianownik jednak jest wspólny: logika przeciwstawiona emocjom, siła fizyczna przeciwstawiona umiejętności improwizacji, zblazowanie nieśmiertelnością - zachłannością na życie.
Ja uwielbiam wampirze historie z jeszcze jednego powodu. Są absolutnie i maksymalnie romantyczne. Nawet ten pierwszy filmowy Nosferatu przecież spakował trumienkę, władował się na statek Empuza i przepłynął morze, bo zakochał się w żonie Huttera. A motyw miłości zwyciężającej śmierć nieodmiennie mnie ujmuje. Nic tak nie mówi o potrzebie wiary w to, że świat jest lepszy niż jest, niż ten motyw właśnie.

17.10.09

Wild Nights! Wild Nights!

Were I with thee,
Wild nights should be
Our luxury.

Futile the winds
To a heart in port
Done with the compass,
Done with the chart.

I było tak, że była zima, godziny w pociągu, które wcale nie męczyły. Graliśmy w "Kalambury" i Marek pokazywał hasło "Sztuczna inteligencja" poprzez kontrast. I czemu mam wrażenie, że tłumacząc to konduktorowi tylko pogorszyłam sytuację, nadal miał niepewny uśmiech w stylu "ty ich zagaduj, a ja zadzwonię po odpowiednie służby"...?
Były z nami dziewczyny z pedagogiki, które w noc sylwestrową częstowały blantem, co wpadł nam w śnieg i suszyłyśmy go nad zapalniczką, by dobra nie zmarnować.

W Ustrzykach Marek suszył buty w kominku, ja i Maciek wyszliśmy na papierosa i nagle usłyszeliśmy grad soczystych kurew i ujrzeliśmy Marka skaczącego na jednej, obutej nodze z drugim butem w dłoni, którego natychmiast wetknął w zaspę. Głowę dam, że słyszałam ten defaultowy syk i zobaczyłam kłąb pary - but uratowano, Marek wyrzucił te buty pół roku później, chyba w Japonii.

Była Ela z patomorfologii, która zawsze przy kolacji żartowała, że zaraz nam powie, jakie zwierzątko zjadamy i na co zdechło.

Wieczorami graliśmy w kierki; przegrywający nabywał grzańca. Najlepszego grzańca robił Adam, umiał dosłodzić odpowiednio i jego kogel mogel był zadowalająco żółciutki.

Któregoś wieczoru Maciek plumkając od godziny zagrał "Konstytucje" Janerki i nagle cała izba zaczęła śpiewać i tańczyć. Bożenka miała cudowny, niski głos: była jedną z tych osób, które umiały śpiewać tak, że człowiek przyłączał się na całe gardło i nie martwił się tym, czy fałszuje. Nadal uważam, że nigdy nie słyszałam równie fanastycznego wykonania "Floty zjednoczonych sił", gdy jedna część izby wyła "zbuduję wielką flotę zjednoczonych sił", a druga "łobijabijetunajt!".

Noce były dzikie i dziką słodycz piliśmy do białego dnia, kryjącego Caryńską we mgłach.
Ech!

11.10.09

Dystrykt 9

Na pewno obszerniej i z dużo większym rozeznaniem w filmografii SF wypowiedział się na temat tego filmu Mąż Żony. Ja powiem tylko, że ładnie mi się wpisał w moje ostatnie zadumy nad ludzkością, stale dążącą do podziałów, gett, selekcji i poprawy nastroju.

Ja dodam od siebie, że pomimo wrycia w fotel wyłapałam moment, w którym film mógłby spokojnie się skończyć nie tracąc nic z przesłania, a wręcz je mocno uwypuklić. Ale możliwe, że mam dość europejskie lub nawet słowiańskie podejście do opowieści i pomimo tego, że uwielbiam baśnie, komiksy i młodzieżową beletrystykę wampiryczną (bo popularność "Zmierzchu" i "Martwego aż do zmroku" zaczyna zasługiwać na osobny gatunek), lubię, gdy czasem historia nie kończy się dobrze i pozostaje w pewnym zawieszeniu.
Nie zdradzając fabuły dopowiem tylko, że chodzi mi o ten moment, w którym główny bohater filmu, człowiek, pozwala wziąć górę swojemu egoizmowi i przez chwilę wydaje się, że ponad 20 lat pracy obcych idzie w cholerę (a jest to praca, która stanowiłaby ratunek i dla niego, i dla nich).

Niestety, opowieść ciągnie się dalej i mimo braku klasycznego happy-endu popada w optymizm. Czy nadmierny, trudno mi ocenić.

28.9.09

Bella zwana Brendy

Od tygodnia u rodziców mieszka nowa psica, bokserka, której z początku dałam imię Bella, ale po krótkich pertraktacjach zmieniliśmy jej imię na Brenda tudzież Brendy (ze względu na koniakowy kolor prążków).
Sunia ma około 7 tygodni i póki co jest słodką maskotką o ząbkach jak szpilki. Ma chude łapska na wyrost, komiczny szczurzy ogonek, zmarszczone czółko i aksamitne uszy. And the old bitch and butch, Szpro, has fallen in love with her. Po maksi.


Poniżej foto. Stwierdzam z przykrością, że jej wdzięku jednakowoż nigdy nie osiągnę!

27.9.09

Zrzutu z ostatnio obejrzanych filmów nie będzie

Otóż trafił mi się w życiu okres kompletnego braku oglądactwa filmów. Nie bez znaczenia były tu usiłowania przedarcia się przez wszystkie sezony L Word (które naiwnie zostało opisane w którejś zajawce na FoxLive jako perypetie młodych kobiet w LA). Poddałam się w połowie piątego sezonu, ze świadomością, że i tak Jenny zginie i mordercą tym razem nie będzie kamerdyner.

Równie istotnym aspektem jest bunt peceta, do którego nie mam zdrowia, by porządnie przysiąść, przeskanować, zreinstalować i naprawić, bo na moje niezbyt eksperckie oko problem jest jednak software'owy. W związku z powyższym wreszcie na stałe przeprosiłam się z Pierdolcem. Ma on wiele zalet, ale maleńki monitorek do nich nie należy, jak i oglądanie na nim filmów do przyjemności (brak napędu CD też swoje dokłada).

Dziś jednak dźgnął mnie wyrzut sumienia pod postacią solennie noszonego pendrajwa Breble, z którego od blisko dwóch tygodni nie zgrałam "Chłopca w piżamie w paski". Zgrałam, umieściłam Kotangensa na kolanach i zaczęłam oglądać.

Krótki rys fabularny: trwa wojna. Opowieść jest prowadzona z perspektywy ośmioletniego chłopca, Brunona, który właśnie przeprowadza się z rodziną z Berlina na wieś. W pobliżu ich domu znajduje się teren, który przez chłopca jest uważany za farmę. Za kolczastym drutem poznaje swojego rówieśnika, Szmula, w rzeczonej pasiastej piżamie.

Zakończenia tej historii zdradzać nie będę. Chyba najbardziej poruszająca jest dziecięca naiwność Brunona, który do końca nie zdaje sobie sprawy, co robi Szmul za ogrodzeniem, czym jest obóz koncentracyjny, czemu z kominów dobywa się gryzący dym.

Film ma słabe strony, aczkolwiek nie czytając książki, na podstawie której powstał, nie umiem ocenić, na ile to są uproszczenia autora, by opowiedzieć wzruszającą historię, a na ile spłaszczenia niezbędne w przełożeniu literatury na język filmu. Akceptuję je, bo opowieść ma swoje prawa. Jest to jednak opowieść bardzo dotykająca rzeczywistości. A że dotyka Holocaustu, w oczywisty sposób nie może skończyć się dobrze.

19.9.09

Wpis długości czterech SMSów specjalnie dla Aarda

Czas podsumować tydzień Mistrzostw Świata w Katastrofach:
Sobota: przyjście na ślub na dwa tygodnie przed jego rozpoczęciem oraz przekrawanie bułeczek i małego palca po ciemku;
Niedziela: cisza przed burzą;
Poniedziałek: zniszczenie niszczarki (zrefillowała się, niestety, więc nie wiem, czy to się liczy);
Wtorek: zrypanie Miau za potworną supozycję, jakobym nosiła białą bluzkę do czarnego stanika;
Środa: okres utajnienia mojej maestrii;
Czwartek: pochwalenie MPK za odjazd autobusu o czasie i w myśl przysłowia, że nic w przyrodzie nie ginie wyłapanie mandatu za brak biletu
Piątek: podczas naduszenia przycisku zamykania drzwi w pracowej windzie wzbudzenie alarmu na cały budynek.
Mam wrażenie, że ilość nadrabiam jakością.

14.9.09

Saturday, bloody Saturday

Zacząć trzeba od tego, że cały poprzedni tydzień przesiedziałam na L4. Siadła bardziej energia niż zdrowie, bo jednak w robocie dłubanina bywa ciężka, a ostatnich kilka tygodni spędzałam w biegu, sporadycznie mając czas na zjedzenie obiadu i popadnięcie w dysputy ciuchoznawcze z mamą. Ukoronowaniem był znów weekend z żoną i mężem, najpierw uwzględniający solenne zaliczenie kolejnego bollywoodzkiego filmu (seansowi dodatkowego smaczku nadawał fakt, że tuż za nami usiadła grupa Hindusów radośnie komentujących wydarzenia na ekranie, a jeszcze bardziej to, że Elaine nieźle rozumiała, co mówią i śmiała się wraz z nimi). Potem znów Iron Horse do zamknięcia, potem wyjątkowo owocny powrót taksówką, potem jeszcze oglądanie z żoną co ulubieńszych kawałków z filmów o wąpierzach... Gdy po siódmej rano postanowiłyśmy jednak zalec, trzeba było jeszcze zwlec Tomasza z fotela, oderwać jego dłonie od nóżki stoliczka, zaciągnąć resztę jego członków do sypialni, wskazać łysej kotce Dzidzi najwygodniejsze miejsce na mojej klacie i już można było spać.

W poniedziałek zatem stwierdziłam autorytatywnie, że są takie chwile, gdy człowieka poniedziałek przerasta, zwłaszcza wobec soboty zakończonej o ósmej rano. Perypetii w przychodni, poniekąd prywatnej, ale na umowie z NFZtem, już szczegółowo opowiadać nie będę. Dość, że wspomnę, iż przede mną w kolejce siedziała charakterologicznie prawdziwa, żywa Pyza Pyziak, z dzielną i miłą grzywką, istna picka grochowa przepuszczająca wszelkie ciąże i gorączki. Zaledwie po półtorej godzinie oczekiwania (urozmaicanej zwalnianiem pani z rejestracji) dostałam się do gabinetu, stoczyłam bójkę, by zwolnienie obejmowało zaledwie tydzień i już mogłam oddać się chorobie.
Choroba nie była zbyt poważna, klasyczny zestaw aspiryny C, rutinoscorbinu i soku malinowego oraz działań zmierzających do wypocenia skurczybyka dało jak zwykle efekt. Cuda zdziałała też stosowana przeze mnie medycyna niekonfesjonalna polegająca na regularnym mierzeniu temperatury. Niezdrowo zainteresowanych objaśniam, że pod pachą :P
Tydzień zatem przeszedł mi przyjemnie, bo samopoczucie nie dokuczało zanadto, gierek przeglądarkowych do młócenia w aktualnie mam sporo, a do tego zajrzałam na strych celem znalezienia anihilowanego Koziołka Matołka i znalazłam antykoziołka, a mianowicie mnóstwo książek z dzieciństwa, jak "Puch, kot nad koty" czy "Zegar Mistrza Kukułki".

Piątek zapisał się złotymi zgłosky, albowiem odbył się sabat urodzinowy. Ponieważ Kotbert buńczucznie zapewniała, że wpadnie na torcik, postanowiłam nie utrudniać i torcik jako żywo poczyniłam. Nie posłużył jednak Kotbert do wpadania pyskiem ani żadną inną kończyną, lecz konsumpcji. Powiadają, że dobry. Ja powiadam, że jednakowoż za słodki.
Tradycją już się stało, że wiedźmy dają mi prezent, który nie jest do natychmiastowego użytku. W zeszłym roku z zaplanowanego kompletu kolczyki + wisiorek na czas miały tylko łańcuszek do wisiorka, jak się okazało zresztą, zerwany. W tym roku otrzymałam równie przepiękny zegarek na rękę z czarnym kotem na cyferblacie, który z kolei wymaga zmiany baterii. Zaznaczam od razu, że jak co wymaga troski i uwagi, choćby i wymiany baterii lub czekania na przesyłkę z allegro, to zaraz to okropniej kocham. Jednym słowem jestem zachwycona.

Po takim piątku sobota musiała zacząć się przytupem czyli migreną. Migrena poszła precz po bojowej mieszance środków przeciwbólowych, kurze w kątach również, gdyż wieczorem miały przyjechać Loliki kibicujące, więc doznałam jakże rzadko odczuwanego "matko, muszę posprzątać". Lolikami zachwycać się nie będę, bo i tak nie przeczytają. Ale stanowczo oświadczam, że musimy zgęstnieć. Widzieliśmy się ostatnio wszak ponad cztery lata temu...!
Wczesnym popołudniem dokonałam ablucji, naprostowałam bojowo grzywę, ubrałam się a la dziewczę z college'u w szkocką spódniczkę i półbutki i tak przyozdobiona podążyłam pod USC, jako że o 15:30 miał się odbyć śnielub mojego byłego zwanego pospolicie Maticem. O 15:20 pławiłam się w samozadowoleniu, że zdążyłam ze wszystkim. O 15:25 odczułam pewien niepokój, gdyż goście wyglądali mi jakoś podejrzanie strojnie i mało znajomo. O 15:29 postanowiłam zerknąć w SMSa, w którym Maciuś zaprasza na ślub...
Od tej pory postanowiłam co sobota o 15:30 wykonywać spacer pod Urząd Stanu Cywilnego i tam odczytywać wszystkie zaległe SMSy z całego tygodnia. Ubrana w kraciastą spódnicę i półbuty, rzecz jasna. Po prawdzie już drugiej soboty bym trafiła na ślub właściwy.

Ślubofobów w tym miejscu uprzejmie uspokajam, że ja zasadniczo też nie lubię. Ale Matic to Matic. Należy mu się.

Po tak spektakularnym pokazie roztargnienia małym pikusiem zdaje się być niewymienienie żarówki w kuchni i krojenie bułek po ciemku. Na szczęście ociekałam głównie do zlewu...

31.8.09

Rzadsza jakaś jestem

Ale bo ostatnio raczej nie przytrafia mi się nic, co chciałabym komentować. W każdym razie - szerszej publiczności. Jest praca. Lubię. Dobrze się czuję w reklamacjach, dobre mam relacje z kierownikiem (rzadkość), zaczęło mnie trochę omijać to, co jest udziałem konsultantów ze słuchawek, czyli radosne pomysły managmentu - klasyczne, znane od lat "jak to zrobić, by zarobić, a się nie narobić". Od czasu do czasu jestem wyróżniana jakimś zadaniem specjalnym. Jednym słowem czuję się w robocie doceniana i póki co udaje mi się utrzymać pozory osoby zorganizowanej, uporządkowanej i zrównoważonej (pomijając lot na wysokość lamperii, jaki stał się udziałem kolegi Z. podczas dyskusji o nadwadze).

Są wiedźmy. Tu się nie ma co rozpisywać, trafiła mi się przyjaźń i wsparcie, których ze świecą szukać (zaś z widłami i tłumem rozjuszonych wieśniaków niekoniecznie) i cudowne jest właśnie to, że jedna poprze pełną piersią, druga wyszydzi, trzecia poprze drugą piersią, czwarta skomentuje w fantastycznie absurdalny pomysł, a piąta będzie głosem rozsądku i zwróci delikatnie uwagę na inny punkt widzenia. Domyślności pozostawiam, która co zrobi, role są z grubsza obsadzone :P

Jest żona. Jest jej SBMąż. Są wspólnie spędzane wieczory, z których ostatni, w Iron Horse'ie zaliczam w poczet udańszych i godnych powtórki.

Jest Bimbo dysząca na czacie, z którą mogę pogadać o pewnych sprawach najszczerzej.

Jest jeszcze dom i koty. I ostatnio literatura dotycząca łódzkiego getta.

No i kiedy tu pisać?!

24.8.09

W życiu każdego żółwia jest taki dzień, że musi komuś dać w mordę

Dla mnie taki dzień jest dziś. Poirytowana bywam dość często, ale to są małe irytacyjki, o których po chwili już nie pamiętam. Dziś jednak jestem chodzącym wkurwem, opieprzam koty za to, że miauczą, przyjaciela, że proceduje smsy w tempie naszego działu technicznego, Miau, że nie podobają jej się gotyckie kozaczki, które znalazłam w sklepie Demonii... Jakim cudem this huge disaster ominęła resztę wiedźm i większość świata, sama nie wiem, bo przysięgam, nie hamowałam się specjalnie.
Z drugiej strony lubię mieć tego powera rozszalałej harpii.

Edycja po dość długim czasie: tym, którzy poszukują rysunku Mleczki z tym tytułem, kładę tu rysunek, żeby się nie męczyli:

19.8.09

Brabonjak i dwa dni urlopu

Na fujzbuku, pośród miliona różnych aplikacji służących do obdarowywania bliskich i dalszych wirtualnemi prezentami, uściskami bądź skrytożerczymi ciosami balonami z wodą jest też aplikacyjka o wdzięcznej nazwie Pandora's Box. Jak łatwo można zgadnąć, znajduje się w niej, orientacyjnie rzecz biorąc, wszystko. Osobiście znalazłam Porche GT, odnotowano Szatana, Jima Morrisona, Hitlera, masę zwierzątek i łakoci, ja zaś znalazłam ostatnio brabonjaka i kompletnie nie wiem, jakie ma zastosowanie. Chwilowo ustalono, by stworzyć jego definicję w wikipedii w kategorii "acioto".
Durne to straszliwie, ale ma ładunek absurdu, wydatnie zwiększony moim umieszczeniem w tejże puszce Kotbert na magazynie.

Ponadto Breble i Mag.gie mają urlop, czego im okropnie zazdroszczę - Bre już wyjechała na hacjendę, Mag odwołała powtórkę z grilla i też jedzie nawiedzać germańskich oprawców. Wymogłam na niej, by przywiozła kawałek muru berlińskiego lub przynajmniej fragment dziecka z Dworca Zoo. Ja zaś odkryłam, że mam o dwa dni urlopu więcej niż myślałam (musi zwrócili mi za jakiś weekend) i głęboko dumam, co z tą oszałamiającą ilością czasu zrobić.

Równie oszałamiającą mam ilość pieniędzy ostatnio, masakrycznie przeciekają mi przez palce i uważam za głęboką niesprawiedliwość i dyskryminację, że wyprzedaż na Brastopie tudzież w Diversie (mają pożądane przeze mnie japonki) właśnie trwa. Stwierdzam, że jeśli ten proceder się powtórzy, absolutnie i nieodwołalnie przestanę być konsumentką. Przejdę na barter. No!

4.8.09

War Saw

Mój warszawski wojaż tym razem przebiegł omal bez pirdkowania, za to uświetniła interwencja policji. I nie, wcale nie chodziło o to, że szalałyśmy z Lezbobimbo (przyjechaną z Danii i czarującą) i Paulinką(u której spałyśmy) jakoś ekstraordynaryjnie.

Otóż wróciwszy od Idomeneo zastałyśmy pod kamienicą, w której mieszka Paulinka, coś na kształt człowieka. Miało toto przetłuszczone długie kłaki, nikły zarost, paramilitarny ubiór i błędny wzrok. Bełkotało coś o spierdolonym swoim życiu i wykazywało holistyczne pojmowanie świata pierdoląc, jak ujęło, wszystko.
Zanim się spostrzegłyśmy, wślizgnął się za nami do klatki, wszedł z nami na piętro i wykazywał chęć towarzyszenia nam również w mieszkaniu. Paulinka zatem przestała grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy, a zadzwoniła do drzwi naprzeciwko, należących do ciecia, względem którego oczekiwała pozbycia się intruza. Cieć jednakowoż nie zamanifestował się nijak, być może poszedł w miasto, zaś Tłustowłose Emo zaczęło się do cieciowych drzwi dobijać, używając z początku pięści, a potem także i glanów.

Więc Paulinka zadzwoniła na policję, omal płacząc do słuchawki, a gdy przyjechali - byczki dwa na dwa - nadal odgrywała biedną małą dziewczynkę. Za co obiecałam jej półoskara w glanach i jak się sprężę, to wykonam.
- Rzucił się na panią? - spytali na przykład.
- Nie - odrzekła Paulinka. - Ale rzucił się na moje drzwi!
- No, jak my się na niego rzucimy...
Wyprowadzili Tłustowłose Emo z budynku, odnalazłszy go w piwnicy (Czekałyśmy na nich przed kamienicą, zaś intruz wykazał mobilność), prewencyjnie dając mu z pały w karczycho.

Wobec takich emocji fakt, że nazajutrz widziałam, jak fortepianią się słonie, zupełnie blednie. Acz zważywszy gabaryty obojga, było na co popatrzeć.

27.7.09

Tripy

"pirdkowanie - ulubione słowo w mojej rodzinie oznaczające stresowanie się, zmiany decyzji, zachowania "chciałabym a boję się" wprowadzanie nerwowej atmosfery - charakterystyczne zwł. w podrózy i zwł. pociągiem i skutkujące np. przybyciem na dworzec godzinę przed odjazdem pociagu, nerwowe przechadzanie się po peronie , pytanie podróznych czy to na pewno ten peron/godzina/pociąg, sprawdzanie x razy rozkładu jazdy, miejscówki i stacji docelowej :)"
by Paulina Galli

Jestem, podobnie jak Paulinka, stuprocentową podróżniczą pirdką. Ale bo:
Raz pojechałam stację za daleko i wracałam do Łodzi z Pabianic.
Raz miałam bilet na Fabryczną, a wsiadłam w pociąg na Kaliską (albo na odwrót?) i musiałam się przesiadać w Koluszkach.
Raz wysiadłam stację wcześniej na Żabieńcu bo się jakiś pijak przyplątał.
Raz nie zdążyłam na pociąg mimo że byłam kwadrans przed odjazdem na dworcu.
Raz miałam dwie przesiadki z rowerem...

Po zgromadzeniu materiału badawczego na niereprezentatywnej próbie wychodzi mi, że jestem wcale uprawnioną pirdką.

19.7.09

Prawdziwy mężczyzna nie używa lusterka

...przegląda się wyłącznie w kałuży krwi swojego wroga.
Wśród moich rozlicznych hobby (jak siedzenie przed kompem, siedzenie przed kompem, staniki, telefony, amatorska obróbka zdjęć i siedzenie przed kompem) jest też skłonność do tworzenia złotych myśli, pełną garścią czerpiących z humoru Pratchetta (wiem, pochlebiam sobie, ale mam dziś zadziwiająco dobry humor, aż sama nie wiem, co ja właściwie knuję) i stereotypowego postrzegania rzeczywistości. Pierwsze zdanie tego wpisu to wykwit ostatniego zrywu.

Żniwo imprezy u KotRedów, w niepokojąco podobnym składzie do tej parapetówkowej, zakończonej Słynną Awanturą o Szaliczek (zbrakło Mikiego, szlajającego się gdzieś rowerem po Europie i właściciela szaliczka):
- przejażdżka z H8redem jego Yamahą Virago z uwzględnieniem okrzyku "a teraz się trzymaj!" i bezcennego widoku paczki na liczniku


photo by Kotbert. Nadmieniam, że sukienka nie jest dobrym strojem na motocykl, gdyż wiatr hula po nogach i tam, gdzie dupa zaczyna swą szlachetną nazwę, co może być kłopotliwe przy zwłaszcza sukience krótkiej, a dupie zdobnej w stringi

- zaproszenie na lody do Krakowa w wykonaniu Humbaka (lody jak lody, Humbak jak Humbak, ale Kraków w sumie chętnie)
- przyjęcie do organizmu niepojętych ilości nikotyny, gdyż prócz normalnych papierosów używało się również shishy, co jak się okazało jest czynnością aktywizującą społecznie i sprzyjającą zadzierzgiwaniu więzów, zwłaszcza z tymi, których bawią dowcipy o ciągnięciu, ssaniu i ciućkaniu
- wchłonięcie masakrycznej ilości Świętych Krokiecików od Karoliny i jej równie znakomitych sałatek
- przyjęcie od wyżej wymienionej Karoliny różnych wyrazów, w tym obietnicy, że wkrótce zrobimy grilla, na którym popisze się sałatką tudzież szaszłykami z kurczaka w wersji perskiej (pytanie, czy chodzi o bardzo włochatego kurczaka z krótkim pyskiem uważam za niestosowne!)
- przegonienie Miau po mrocznych zakamarkach starych Bałut w świeżo spadłym deszczu, błocie, chłodzie i poniewierce
- zakończenie wieczoru o świcie, tj. około czwartej nad ranem, co stoi o tyle w sprzeczności z moim pojęciem udanego weekendu, że po takiej sobocie niedziela powinna zacząć się w południe; niestety Miau jest rannym ptaszkiem i już o dziewiątej ryknęła słynnym utworem Briana Eno na otwarcie Windowsa w moim Pierdolcu.

Nadmieniam, że wkrótce premiera Harry'ego Pottera, żona się odzywa, że chętnie się spotka (a i ja, gdyż albowiemż tęsknię) tudzież powtórka z Narra w nieco innym składzie. A wszak niekiedy także pracuję!

17.7.09

Wir

Po powrocie z urlopu zastałam na koncie 20 spraw, przy normalnym stanie dwóch w porywach do sześciu. Półtora dnia zajęło mi przedzieranie się przez ten gąszcz. Przy okazji uświadomiłam sobie, że w jednej z nich będę musiała trzeci raz zmienić decyzję. No ale tym razem już naprawdę, naprawdę będzie ona ostateczna. Gdyby historia konta tego klienta była czytelniejsza, nie doszłoby do tej kompromitacji ;]

Ponadto ogłaszam, że to ja się przyczyniłam do tego, że Arni przyjeżdża do Łodzi, a papież złamał nadgarstek.
Łódzcy taksówkarze z jednej z korporacji rozdają pasażerom wizytówki sławiące ich usługi. Na odwrocie tychże zaś są wynotowane ważne telefony: alarmowe, do prezydenta, do premiera, do papieża, do ojca dyrektora, do gubernatora Kalifornii właśnie, a nawet do Nelsona Mandeli. I otóż w środę testowałam te numery, tak więc to ja zadzwoniłam do Schwarzeneggera i go zaprosiłam do Łodzi, zaś papa Ratzinger biegł odebrać mój telefon, potknął się i doznał uszkodzenia.
Dobrze, że Nelson Mandela przyjmował do piątej...!

12.7.09

srebro na palcach więzi wieczność

Mój pusty dom nigdy nie jest tak pusty, a samotność samotna, jak wtedy, gdy wypuszczę już za furtkę ostatnią wiedźmę i zaczynam sprzątać po sabacie.
Z drugiej strony wiem, że ten okres - najdłuższy chyba od czasów liceum - bycia kobietą bez przydziału wykorzystuję dobrze, zajmuję się sobą, odbudowuję zachwianą w ostatnich latach komunikację z emocjami, staram się jakoś na powrót siebie zdefiniować (i chwilami jestem zaskoczona, do jakich etykietek byłam idiotycznie przywiązana) i trzymać się postanowienia, że nie dam upchać siebie, swoich potrzeb i emocji, choćby nie wiem jak irracjonalnych, pod dywan.
Łapię się na myśli, że brakuje mi niekiedy nawet nie namiętności, lecz bliskości z drugą osobą, wiem jednak, że z ową bliskością jeszcze mam problemy, nadal budzi we mnie opór zupełne otwarcie i zaufanie i w związku z tym nie umiem wybalansować złotego środka między skrajnym egoizmem a równie ekstremalnym poświęceniem. Biorę pod uwagę fakt, że nigdy się tego nie nauczę. Szczęśliwie - nigdy się nie nudzę, lubię swoje własne towarzystwo i generalnie lubię być sama.

A wczoraj w Narra było jakoś tak:
Shiny Toy Guns- Le Disko

9.7.09

Syndrom oblężonej twierdzy

List do redakcji Rzeczpospolitej:

Witam,
W poniższym liście chciałabym zaprotestować przeciwko poglądom, jakim dali upust panowie Terlikowski i Pospieszalski i opublikowali na łamach Państwa gazety, szczególnie w felietonie "Gejowska ofensywa przyspiesza"
(http://www.rp.pl/artykul/9157,330325_Pospieszalski__Gejowska_ofensywa_przyspiesza.html).

Moim celem jest podkreślenie, że wolność słowa kończy się tam, gdy uderza ona w godność drugiej istoty, o czym zdają się Państwo zapominać, a pan Pospieszalski chyba nigdy nie wiedział.

Gołym okiem widać, że po katolicku heteroseksualny, zapatrzony w patriarchat pan Pospieszalski jest przerażony faktem, że człowiek jest istotą seksualną, co więcej: że ze swojej seksualności może czerpać radość i spełnienie. Mogę domniemywać, że istnienie skali Kinseya to według pana Pospieszalskiego mit ustalony przez amerykańskich naukowców (prowadzonych na pasku, podobnie jak zwolennicy szczepionki przeciwko rakowi szyjki macicy, koncernów farmaceutycznych - zaskakuje mnie, że nie wmieszano do tego kotła jeszcze przemysłu pornograficznego).

Zadziwiające jest, jak bardzo pan Pospieszalski zrównuje oddzielenie seksu od prokreacji z rozpasaną, nieodpowiedzialną erotyką. Jak bardzo przez jego światopogląd przebija przekonanie, że jedynym sposobem, by ludzie uprawiali seks bez szkody dla siebie i innych jest strach: przed niechcianą ciążą (stąd sprzeciw wobec antykoncepcji), ujawnieniem zdrady (stąd postulat świętości małżeństwa jako związku kobiety z mężczyzną), zakażeniem (stąd protest wobec szczepieniom przeciw wirusowi raka szyjki macicy i znów antykoncepcji).

Cóż, żyjemy w kraju, gdzie seksowi generalnie towarzyszy atmosfera lęku, ukradkowości i nieprzyzwoitości. Tymczasem moim skromnym zdaniem zmysłowy, zdrowy człowiek będzie dążył w seksie do zapewnienia - sobie i tej drugiej osobie - poczucia spełnienia i bezpieczeństwa, bez potrzeby refleksji, co jest wbrew naturze, co jest wbrew kulturze, a co jest w zgodzie z tymi czy innymi normami.

Problem z internetem i dostępnością informacji jest taki, że da się przytoczyć absolutnie każdy wynik badań na absolutnie wszystko. Jeśli pan Pospieszalski stwierdzi, że dążenie do legalizacji związków jednopłciowych to wynik rewolucji seksualnej z 1968 i drzewiej tak nie bywało, zapewne znajdzie na to multum potwierdzeń w google, tak jak ja znajdę równie dużo informacji o legalności takich związków w zamierzchłych i obecnych kulturach, a nawet, celem uprzedzenia argumentu o prawach natury, informację o jednopłciowych stadach wśród ssaków. Tak samo będzie z wiekiem inicjacji seksualnej (niezmiennym mimo upowszechnienia antykoncepcji), tak samo będzie ze śmiertelnością chorych na powoływanego przeze mnie raka.

U podstawy argumentacji Pospieszalskiego z artykułu o gejowskiej ofensywie leży jeszcze jedno przekonanie i zastanawiam się, co takiego jest w naszej kulturze, że jest ono tak mocno zakorzenione: mianowicie, że choroba jest karą. Podobnej argumentacji użyła jakiś czas temu Nelly Rokita sprzeciwiając się metodzie in vitro (kobiety bezpłodne same są winne swojej bezpłodności). Skąd się to bierze? Z jakiejś ludzkiej potrzeby, że musi być jakaś sprawiedliwość na tym świecie i że skoro spada na nas choroba, to musi mieć swoją pozamedyczną przyczynę? Że można było jej uniknąć, ale człowiek nagrzeszył i teraz ma za swoje? Z jakiegoś lgnięcia do liniowego, prostolinijnego myślenia, bo rzeczywistość jest zbyt skomplikowana i trzeba ją sobie wektorowo uprościć?

Na końcu mam pytanie do młodszych członków redakcji lub ich dzieci. Mieliście kiedyś do czynienia z grami strategicznymi? Zdarzyło mi się kiedyś rozgrywać w jednej z nich bitwę, kilkukrotnie tę samą, bo nie mogłam się pogodzić z porażką, mimo że siły wroga były mocno przeważające. Ustawiałam swoją armię tak i siak. Chroniłam artylerię . Planowałam odpowiedni moment na atak lotnictwa. I za każdym razem - porażka. Razu jednego jednak wygrałam. W tej grze prócz strategii człowiek versus komputer były bowiem elementy losowe (wysokie morale armii sprawiało, że atakowała ponownie nie czekając na ruch przeciwnika, a duży współczynnik szczęścia zezwalał na zadawanie większych strat). W tej jednej jedynej rozgrywce oba te losowe elementy przesądziły o jej wyniku.

I taki oto element przypadku może zadecydować: o wyniku bitwy, o zapadnięciu na daną chorobę, o orientacji seksualnej. W żadnej z tych sytuacji nie jest to wybór ani konsekwencja wcześniejszych czynów. W związku z powyższym proszę przyjąć mój sprzeciw wobec szerzenia poglądów umacniających przekonanie o tym, że orientacja seksualna lub choroba jest wyborem podlegającym jakiejkolwiek moralnej ocenie.

6.7.09

Po wyjeździe



Pojechałam z KotRedami i Karoliną na parę dni do Gdyni na Zlot Żaglowców. Tych parę dni to były spacery w słońcu, z huczącym morzem w odsłuchu, przedzieranie się przez tłum, zaśmiewanie się do łez, przedzieranie się przez tłum, jazdy SKM-ką, szydzenie z wylewającej wszystko i potykającej się o wszystko Kotbert, spacery w słońcu i w tłumie.

Na żaglowcach się nie znam, dziewczyny mi musiały tłumaczyć, czemu ten a ten się wyróżnia. Spore wrażenie zrobił na mnie olbrzym Siedow, ale nie od dziś wiadomo, że ja lubię to, co czarne i duże.

Zostałam również spontanicznie obdarowana pluszowym delfinem, którego po dojrzałym namyśle ochrzciłam właśnie Admirałem Siedowem. Dodam, że nie mam w sobie Breblebroxowej namiętności do pluszaków, lubię gromadzić pamiątki, ale są to raczej bilety czy drobiazgi jakoś kojarzące się z danym wydarzeniem (np. do tej pory na swojej tablicy mam kawałek pudełka po papierosach, które wypaliłam na imprezie u Maginiak, za starych czasów wizyty u niej wraz z Katastrofą Nadfioletu, Epigonem i Aardem). Ale tym razem miałam zapotrzebowanie na wtulenie się w pluszowe.

Generalnie Kaśka, Karolina i Marcin wykazywali dużo cierpliwości do moich kaprysów, zmian nastroju, zmęczenia tłumem i bólu stóp. Dziwnym trafem oni nie kaprysili, nie poświęcali się dla mnie spektakularnie, nie wytykali mi układania planów pode mnie, więc nie miałam okazji odpłacić się tym samym.

Ukoronowaniem pobytu była imieninowa imprezka Karoliny, polegająca na czczeniu niejakiego Wiecha (znajomego Kaśki i Karoli ze studiów), a następnie spożywaniu sushi w okolicach północy. Bossska dekadencja!

Tymczasem urlop trwa - jeszcze tydzień. Lubię wyjeżdżać (i nawet siedmiogodzinna podróż w zatłoczonym pociągu nie dojadła mi jakoś przesadnie), lubię wracać. Ale lubię też po prostu obudzić się w moim łóżku po ośmiu godzinach snu i móc robić nic.

28.6.09

Przy Manu wybija jedenasta

Nie wiem, jak Wy, ale ja zapamiętuję, rzec by można, synkretycznie; olfaktoryczno-akustycznie. Wzrok ma dla mnie pomniejsze znaczenie.

No więc aktualne wieczory będą dla mnie kiedyś pachniały czerwcowymi, deszczowymi nocami, delikatnie parującymi z murów i chodników miasta; przepoconymi siedzeniami w tramwaju linii 16A, kierunek: Helenówek, odjeżdżającym o 22:25 z krańcówki; pasażerami, wionącymi przetrawionym alkoholem, fajkami, czosnkiem, cebulą i mniej lub bardziej skutecznymi dezodorantami; moim własnym Pure Poison (urzekła mnie ta nutka bergamotki). Będą też brzmiały bełkotem rozmów "Andrzej był porządny gość, mimo że nie pił" "Ona zaczęła się modlić i wyobraź sobie, rak jej się cofnął", "Następny przystanek: Zachodnia - Manufaktura", ćwierkotem i charczeniem dzwonków w komórkach, pipczeniem sygnału rychłego zamknięcia drzwi, syrenami służb porządkowych. Wizualnych wrażeń jest stosunkowo najmniej: wtulam nos w swoje G1, czytam grupę, dopisuję wrażenia; od czasu do czasu w obręb mojego wzroku wejdzie ktoś, kto zechce skorzystać z drzwi za motorniczym, u mężczyzn spoglądam na buty, u kobiet na staniki. Rzadko miewają dobrane. Obie płcie i oba elementy garderoby.
Manufakturę mijam istotnie około 23:00, co rozpoznaję głównie po tym, że sygnalizacja uliczna zaczyna mrygać na żółto.
Mam świadomość przemijalności tych wieczorów: kiedyś zrobi się chłodniej i mniej będzie mi się chciało pokonywać tę kilkunastokilometrową trasę wieczorami; może przestanę tak lgnąć do Miau (nie analizuję tego - widocznie samotność mi jednak doskwiera bardziej niż sama przed sobą jestem gotowa przyznać), może stanie się jeszcze coś innego. Tym bardziej chcę zacisnąć rękę na ich nieuchwytności. Może mi się po trosze udało?

Od dziś mam urlop. Zaczął się masakrycznie, zbuntował mi się organizm i zareagował takim bólem, że prawie zemdlałam, ale potem było tylko lepiej: Festiwal Dobrego Smaku w Manufakturze i wieczór, którego zakończenie starałam się powyżej opisać. Na dysku czeka na mnie drugi sezon "L Word" - zaczeka do jutra, dziś już mam ochotę popłynąć w sen.

Aha, przy okazji ogłoszenie szprotkaniowe: za dwa tygodnie mamy w Łodzi wizytę b00g13go.

20.6.09

Biały czy czarny?

Ja wybrałam czarny i czarne ma wszystko: kabelki, słuchawki, pokrowiec, a nawet gógloszmatkę. Głównie ze względów praktycznych, bo biały też mi się podoba.
Odkąd dowiedziałam się o planach google i HTC wraz z kilkoma pomniejszymi gigantami, przeczuwałam, że telefon będzie mój. Miałam go w ręku na szkoleniach i nie zawiodłam się. Dla mnie był absolutnie intuicyjny, logiczny i szalenie wygodny w obsłudze. No i kiedy rodzima sieć wprowadziła z nim odpowiadającą moim możliwościom finansowym promocję, natychmiast pobiegłam go kupić.
Cudowna zabawka!

13.6.09

Kocia kołyska

Znacie tę zabawę? Potrzebne są dwie osoby.
Przeplata się sznurek lub lepiej gumkę między palcami obu dłoni w określony sposób, druga osoba przejmuje sznurek na swoje palce odpowiednio nimi zahaczając o przeplot... Byłam w tym dobra, jak miałam ze 12 lat (magiczny rok 1989).

[Edycja po długim, długim czasie dla tych, którzy tu trafili szukając wskazówek, jak przekładać sznurek: tu jest instrukcja obrazkowa]

Ale z kocią kołyską mam o wiele dalej idące skojarzenia.
Przede wszystkim: Kurt Vonnegut i jego książka o tym tytule, którą namiętnie czytałam mieszkając u Marka N. latem 2002 (opiekowałam się jego czarnym kotem, 13-kilogramowym Klausem, który w poprzednim wcieleniu był faszystą, a w tym jest... kastratem).
A jeśli Vonnegut, to zdanie: "Każdy, kto chciałby w sposób znaczący zmienić świat, musi legitymować się żyłką showmana, szczerą gotowością przelania ludzkiej krwi i nową, wiarygodną religią, którą zainauguruje podczas krótkiej pauzy skruchy i przerażenia, jaka zwykle następuje po rzezi."
Hej ho.
Nie pamiętam, z jakiej to było książki.
Więc jeśli to zdanie, to happening "Powszechna Wola Zaistnienia", który odbył się w 2000 r. w Pasażu Szprycera.
Dzień wcześniej Piana Złudzeń grała w Ósmym Grzechu - koncert był taki sobie, bo nagłośnienie gorsze niż kiepskie (lepiej słyszałam dźwięk uderzania w klawisze niż sam keyboard!), ale potem wylądowaliśmy w_trójcy_jedyni (ja, Luc i MoTłoh) u Takiej Jednej. Się działo i lało strumieniami. Wtedy to zrealizowaliśmy brzeg wanny, a MoTłoh do tej pory nie może Takiej Jednej zapomnieć.
Happening "Powszechna Wola Zaistnienia" przebiegał zaś tak:
Luc wonczas miał zjazd rodzinny, więc trzeźwiał w Zgniłym Błocie. Usługi wokalne przejął Maciek - najpierw był normalny koncert, potem zaś Marek, powtarzając zacytowane zdanie, przechadzał się pod sceną, powoli zdejmując buty, krawat i marynarkę. Udowadniał tym samym żyłkę showmana. W narastającej ścianie dźwięków rozbił szybę (którą spod serca wyjął mu Maciek) i zaczął się tarzać w stłuczonym szkle, będąc szczerze gotów do przelania własnej krwi, a w końcu - stojąc boso na odłamkach - medytować na stojąco, wspierając jedyną wiarygodną religię, jaka nie wymaga de facto rzezi.
Mniej więcej w tym momencie podeszła do niego Straż Miejska, zaniepokojona tłuczeniem szyby (chociaż on był bardzo uważny, by szkło nie poleciało na ludzi); Marek nie przerywał sobie medytacji, więc umundurowani panowie stali dłuższą chwilę z dość głupimi minami. Usiłowali pociągnąć go do odpowiedzialności za stworzenie zagrożenia uszkodzenia ludzi lub mienia (-enia, -enia), lecz w tym momencie z publiczności wysunął się jakiś dwudziestoparoletni facet, pokazał odznakę i powiedział: -Oni są ze mną.
Straż przeprosiła i poszła won oraz nigdy nie wróciła.
Faceta widzieliśmy wtedy pierwszy raz na oczy. Po prostu spodobał mu się happening.
Po tym wydarzeniu artystycznym zgodnie poszliśmy na piwo do Ósmego Grzechu. Marek cały czas był w zakrwawionej koszuli.
Niedługo potem zamknięto tę knajpę.

12.6.09

Dzień się dobrze zaczął

Z prawej strony miałam wyniosłą i majestatyczną Miau, przykrywającą mnie zaborczo nogą. Z lewej słodko mruczącą przez sen Breble. Z brzega spała Kotbert, która o dziewiątej odebrała telefon i powitała nas słodkim, przerażająco żwawym "dzień dobry!".
Zważywszy, że padłyśmy koło piątej, obejrzawszy "Closer" oraz "Lektora" (recenzje wkrótce), moje powitanie było nieco mniej uprzejme. Szczęśliwie Kotbert węszy podstęp, gdy jestem zbyt miła i moje "spierdalaj" nie zrobiło na niej większego wrażenia.
Słowem: Pidżama Porno Party ogłaszam za udane!

7.6.09

Czartoryski był muzykiem jazzowym...

Astrofotometria to nauka uprawiana przez małych, łysych, brodatych człowieczków, chcących ocenić, czemu Bellucci jest piękna, a czemu inne gwiazdy nie i muszą grać u Tima Burtona. Gabes był artystą, co umarł w nędzy i rozpaczy. Z substancji produkowanych przez bawełnice otrzymuje się bardzo kosztowny tusz do długopisów firmowych mojej korporacji. Izotopowy rozpad atomu dzieli atom na silnie aromatyczne jądro i bezwonne dodatki. I tak dalej...

To bardzo skrótowe pokłosie gry w encyklopedię, było tego dużo więcej. Graliśmy u Luc'a, w przypominającym stare czasy składzie Luc + Nutka, ja, Aard i Iza (wprawdzie nie ta, co wtedy, ale pewne rzeczy się nie zmieniają i ta Iza też przysypiała). Gra w encyklopedię jest prosta w swych zasadach: losuje człowiek hasło, dostaje np. Instytut Agronomiczny i musi wymyślić doń definicję. Jego definicja jest punktowana przez resztę uczestników gry w dwóch kategoriach: inwencji twórczej i zgodności z definicją encyklopedyczną, dlatego wytrawni gracze (jak np. Aard) podają dwa znaczenia, jedno pojechane, by wyłapać punkty za inwencję, drugie zaś zgodne, by zgarnąć także i za trafność.
Smaczku grze dodawał fakt, iż posiłkowaliśmy się encyklopedią Łukasza, wydaną w bodaj 1975 roku.
Brakowało mi tego burzenia mózgu w poszukiwaniu absurdu! Efektem tego było zajęcie zaszczytnego drugiego miejsca. Palmę pierwszeństwa wziął Luc za brawurowe odgwizdanie "Everybody was kung-fu fighting" przy haśle "chińska muzyka".

edit: esp4 Aard: epistemologia.

3.6.09

W związku z zapotrzebowaniem na muzykę dyskotekową...

oraz ku przestrodze:
Okazuje się, że wraz ze wzrostem napięcia maleją co prawda straty spowodowane nagrzewaniem sie przewodu, ale powiększają się straty energii związane z ulotem wysokiego napięcia - tzw. wyładowanie niezupełne, szczególnie na wszystkich ostrych krawędziach jak izolatory itp. szczególnie przy niesprzyjającej pogodzie, ale także wokół przewodu. Ulot jest zjawiskiem polegającym na wyładowaniach niezupełnych wokół przewodu. Dla przewodów o większych krzywiznach (mała średnica) oraz przy złej pogodzie (mgła, deszcz) ulot znacznie się nasila, powodując duże zakłócenia radioelektryczne. Konsekwencją ulotu są również straty mocy i energii w liniach przesyłowych i stacjach. Uwzględniając sumaryczną długość linii napowietrznych o napięciu 110 kV i wyższym, straty mocy i energii osiągają wartości mające duże znaczenie ekonomiczne. Z tego względu dąży się do maksymalnego ograniczenia ulotu.

1.6.09

Garść mądrości

Przypuszcza się, że większość, o ile nie wszystkie galaktyki posiadają w swoich centrach supermasywne czarne dziury. Bezpośrednie pomiary przesunięć dopplerowskich dla materii otaczającej jądra pobliskich galaktyk dowiodły, iż musi się ona poruszać z bardzo dużymi prędkościami, co można wytłumaczyć jedynie wysoką koncentracją materii w centrum. Wedle obecnej wiedzy jedynym obiektem, który może skupiać taką ilość materii w tak małym obszarze jest czarna dziura. W przypadku dalej położonych galaktyk aktywnych, szerokość obserwowanych linii spektralnych powiązana jest z masą czarnej dziury zasilającej aktywne jądra galaktyk. Uważa się, że takie supermasywne czarne dziury w centrach galaktyk są swego rodzaju "silnikami" zasilającymi aktywne obiekty, takie jak galaktyki Seyferta czy kwazary. Sagittarius A* jest prawdopodobnie supermasywną czarną dziurą znajdującą się w centrum Drogi Mlecznej.

31.5.09

Zawsze to samo

Nienawidzę tego momentu, gdy splendid isolation zmienia się w disgusting alienation. I niepotrzebnie go sobie zafundowałam.
Nie, właśnie potrzebnie. Drugi raz nie wrąbię się w sytuację wyjazdu integracyjnego bez ludzi, których dobrze znam i lubię (dwa wyjątki pod postacią Mińka i Ewuni to za mało).

Za to w pracy jakby, odpukać, nie najgorzej. Maj zakończyłam z normą na mocne A. Do tego objawił się mój talent, który roboczo określono jako zdolność do wynajdywania wałków.

Jeden z nich to połączenia spod numerów +88 213 ** ****. Trafiła mi się reklamacja z długim połączeniem na ten numer, którą chciałam rozpatrzeć przyjazną polityką (kwota była rzędu półtorej mojej pensji). Zaczęłam drążyć i wynalazłam, że numery spod tych zakresów dzwonią losowo na telefony komórkowe. Zasada jest prosta: wspomniany numer puszcza sygnał, niezorientowany użytkownik oddzwania, wbijając się na serwis typu randkowego. Połączenie, przeciwnie do polskich numerów premium, nie jest rozłączane automatycznie, więc zyski są duże, dzielone przez operatora użytkownika i właściciela numerów z tych zakresów (według ostatnich ustaleń był to włoski operator satelitarny Intermatica). A połączenia są drogie, mój abonent zapłacił blisko 9 zł za minutę. Błędu po stronie sieci nie ma, ale praktyka stosowana przez owego włoskiego operatora, "missed call scam", nie jest uczciwa.
Nie wiem, na ile się do tego przyczyniłam, ale kilka dni temu moja rodzima sieć zablokowała abonentom i użytkownikom połączenia na numery ze wspomnianego zakresu.

A wczoraj się dopatrzyłam, że jest wałek z aktualizacją oprogramowania G1, ale to już drobiazg, do skorygowania przez IT.
Oraz niechcący narobiłam rabanu przy podejrzeniu nadużycia, wskutek czego Miniek opierdolił kogoś, kto jednak zrobił dobrze. No nic, ja będę wiedzieć, że moja pożal się boru detektywistyczna żyłka nie zawsze oznacza nieomylną intuicję, a Michał się nauczy, by aż tak mi nie ufać. Przynajmniej nie w pracy.

23.5.09

Zrzut z ostatnio obejrzanych filmów vol.3

Nie aktualizowałam, coby nie wpaść w kierat i poczucie obowiązku, bo z obowiązku to nawet seks brzydnie.
Z filmów z drogim Johnnym obejrzałam jeszcze trzy: zachwalany przez Mag.gie Benny & Joon, Co Gryzie Gilberta Grape'a oraz Edwarda Nożycorękiego.
Jest w tych filmach wspólny mianownik (jak zresztą w wielu filmach obsadzanych Deppem): istoty odmiennej, nieprzystosowanej, niezsocjalizowanej, a przy tym mniej lub bardziej bezbronnej i wobec powyższego wymagającej opieki.
W Benny i Joon jest to prosta historia zdrowo odchylonych ludzi i trudno powiedzieć, kto się kim opiekuje. Film opowiada się niespiesznie i w sferze emocjonalnej, a przy tym jest doskonale zilustrowany muzycznie. Nie ma tu wyższych idei, drugiego dna ani jakiegoś ważnego przesłania oprócz tego, które opowiada się odkąd ludzie zaczęli sobie opowiadać historie: że tylko miłość się liczy. Brawa dla Johnny'ego za image Bustera Keatona i kilka sekwencji slapstickowych z jego udziałem.
W Gilbercie Grape'ie, filmie już dość leciwym, acz moim zdaniem nieprzestarzałym, mamy Johnny'ego w roli tego, który opieką otacza. Otacza wszystko jak leci, chorego brata (ach, jaka szkoda, że Leo DiCaprio nie skorzystał z tak dobrego początku i dał się uwikłać w Titaniki!), siostry, mamę, kochankę, nowo przybyłą Becky. Jest w tej roli bardzo podobny do Alexa z Arizony Dream: młody człowiek bez oczekiwań, potrzeb, własnych planów. Dopiero Becky zadaje mu pytanie, czego chciałby dla samego siebie i widz nie jest zaskoczony, że Gilbert ma trudności z odpowiedzią.
W Edwardzie Nożycorękim jest istotą, którą z kolei trzeba się zaopiekować. Tim Burton prowadzi narrację w dość specyficzny sposób, bo ma z jednej strony zamiłowanie do makabry, grozy i mroku, z drugiej zaś z dużym rozmachem kreśli wizję sielankowego, sennego, amerykańskiego miasteczka. Radzę zwrócić uwagę na pierwsze sceny, gdy spod klockowatych legodomków wyruszają samochodziki w cukierkowych kolorach i przyrównać je do fantastycznie ponurego zamczyska, w którym mieszka Edward. Wahnięcie od kiczu słodkiego do kiczu mhrocznego, a wszystko po to, by nas przekonać, że potwory też mają duszę i trzeba je pokochać, bo wszak potworem może być każdy z nas. Bardzo to amerykańskie, prawda? Dobrze, że środki, po które sięga są jednak dość europejskie!
Z filmów spoza nurtu "Uwielbiam Johnny'ego D." to doznałam jeszcze wstrząsu estetycznego obejrzawszy Push. Jak czytamy w opisie dystrybutora: "Push" to zapierający dech w piersiach efektami specjalnymi thriller SF. Scenariusz filmu został oparty w znacznym stopniu na eksperymentach z dziedziny parapsychologii. To właśnie zwykli ludzie obdarzeni nadludzkimi zdolnościami przewidywania przyszłości lub potrafiącymi sterować cudzymi myślami stali się inspiracją twórców filmu, ale też obiektem zainteresowań kontrwywiadu."
No, mnie zaparło dech, gdy obejrzałam jedną z pierwszych sekwencji. Pojawia się w niej młody i czupurny we fryzurze Azjata, zdejmuje okulary słoneczne, stawia oczki w słup, a źrenice w pion i rozwiera paszczę.
Widz słyszy dość przenikliwy, ale generalnie znośny dźwięk, takie dość niskie w tonie sprzężenie, gdy tymczasem na filmie wszystko zaczyna swawolić: pęka z imponującym rozbryzgiem szkło, rozpukują się piranie w akwarium, walą się stragany, zaś główny bohater o wdzięcznym imieniu Nick miota się jak znerwicowany padalec po podłożu i plami je krwią z uszu.
Dobrze, że nie mam zwyczaju wpychać w siebie plastiku na maśle, tj. popcornu w kinie i nie miałam się czym zakrztusić!
W następnym odcinku popastwię się nad Aniołami i Demonami, a jak się uda, to również rozpłynę się nad Star Trekiem. "Twilight" opiszę po przeczytaniu całej sagi.

16.5.09

Zlot Lobby Biuściastych

Generalnie - fajna idea dla tych, które chcą sobie poprzymierzać nie znając jeszcze za dobrze swojego rozmiaru. Było w czym wybierać, zwłaszcza że prócz bielizny było też stoisko z biżuterią i ciuszkami Biu Biu.
Ja miałam jeden upatrzony staniczek, który koniecznie chciałam spokojnie przymierzyć, bo wypadał mi jakoś inaczej niż normalny rozmiar. Udało się, mam eleganckie czarno-fioletowe flamenco do większych dekoltów. Będzie pisk pod koniec miesiąca z kasą, rzecz to pewna. Obmierzyłam Joaśkę i nawet jej już coś znalazłam na allegro, zaś Kotbert, Karolina i Breble obkupiły się również w bardzo fikuśne bluzeczki Biu Biu. Sama kupiłam sobie miłe czerwono-czarne kusidełko przedwczoraj w Colosseum i oczywiście nie byłam jedyna w tej bluzce - żeby było zabawniej, dziewczę było bardzo zbliżonych rozmiarów, a wręcz niższe ze względu na mój lans na chybotliwym obcasie.

Nie tryskam entuzjazmem z dwóch powodów: primo, ciężko było się dopchać do przymierzalni (mnie to nie przeszkadzało, byłyśmy same baby, ale w pewnym momencie wygłosiłam jednak nabrzmiałe w znaczenia zdanie "Wiesz, Aśku, jednak włożę coś na siebie, bo się czuję dziwnie goła bez stanika); ale Joanna czy Karolina nie są zwolenniczkami machania gołym cycem. I, secundo, było dużo nas i dużo wszystkiego, a ja chyba ostatnio mam obniżoną odporność na rzucające się na mnie bodźce. Ewentualnie epizod depresyjny. Ewentualnie PMS. Ewentualnie bierze mnie jakaś bakteria czy inny wirus i reaguję nieco smętniejszym nastrojem.

Jutro zaś maraton mBanku, w którym biegnie brat Breble i mąż mojej kuzynki, Jassen. Wypadałoby pokibicować. AccuWeather twierdzi, że będzie humanitarniej niż dziś (przeważnie pochmurno, 12 stopni), a panowie biegną po mojej ulicy, więc pewnie wykrzesam z siebie tę odrobinę wysiłku.
Tymczasem idę sobie zrobić sałateczkę z fety, suszonych pomidorków, makaronu i salami na poprawę nastroju.

później
Poprawiła. Do tego trzy gorące kubasy czarnej herbaty z imbryczka i "Zmierzch" Stephenie Meyer jako mile odmóżdżające czytadełko.
"A to, co ma znaczenie, to wycie w moich żyłach za wszystkim, co nie chce się stać".

11.5.09

Refluksja na dobranoc

(skopiowana częściowo z mojego posta na forum fanów M.M.)
Jednym z powodów (dla których nadal czytam Jeżycjadę) jest też upodobanie do stylu M.M. Oczywiście można dyskutować, czy jest on równie zgrabny jak w TOS Jeżycjadzie (że StarTrekiem
pojadę), ale nadal uważam, że wraz z imć Chmielewską i bufonem Sapkowskim ustawili szalenie wysoko poprzeczkę (na pewno jest tu jeszcze wielu autorów do wymienienia, ale opieram swoją opinię na tych, których znam dobrze). Mało jest osób mających pretensje do lekkiego pióra, które nie zawisły choć raz wzrokiem na ustach, nie przekłusowały kurcgalopkiem tudzież świńskim truchtem i nic się za nimi nie snuło niczym smród za pospolitym ruszeniem.
Niżej podpisana ma zapożyczenie tych i innych fraz jak najbardziej na sumieniu.

9.5.09

Nocny 2:30 i Narraganset

Nocne. Autobusy nocne w Łodzi kilka lat temu przeszły rewolucję, którą powitałam z pewnym niesmakiem.
Wcześniej miałam w swoim kierunku trzy. Wyjście na przystanek po północy wiązało się z co najwyżej kwadransem czekania, więc sobie wracałam po szprotkaniach do domu właściwie nie zauważając różnicy w godzinie.

Aktualnie również mam trzy, ale wszystkie nocne odjeżdżają ze specjalnej strefy przystankowej o pełnych godzinach i o wpół do. Z jednej strony wygodne, bo człowiek nie musi się specjalnie koncentrować na porze odjazdu autobusu (dla mnie i wcześniej to nie stanowiło problemu, ale z niechęcią uznaję fakt, że w tym mieście mieszkają inni ludzie w innych dzielnicach z gorszym dojazdem). Z drugiej strony, nie lubię tego postoju przy strefie przystankowej. Jak się nie zdąży, trzeba czekać ponad 20 minut. I się człowiek niecierpliwi. Tworzą się grupy, mniej lub bardziej znietrzeźwionych i tak mi chodzi po głowie, że w atmosferze tego nerwowego wyczekiwania na autobus, przy rozluźnionych alkoholem nerwach jakby łatwiej o awanturę. Na porządną nadziałam się szczęśliwie tylko raz, rok temu.

Wczoraj - spotkanie z czterema Ewkami, z których w zazębiających się zbiorach dwie, z którymi byłam na studiach i dwie, które są parą. Była jeszcze Kasia. Nie wiedzieć czemu nie miałyśmy problemów ze spamiętaniem swoich imion. Po początkowych plotach w pizzerii Ewy postanowiłyśmy ruszyć do Narragansetu.

Narra jest klubem, o którym mówi się podekscytowanym szeptem (choć mam wrażenie, że w mniejszym stopniu niż kilka lat temu), że tam...! przychodzą geje...! Knajpka wobec powyższego ma egzotyczną otoczkę w klimacie ogrodu zoologicznego. Zważywszy stojącą na parkiecie klatkę, ma to nawet swój sens.
Szprot wychodzi z założenia, że jak się było w Amsterdamie podczas Gay Games, to widok takiej czy innej pary nieszczególnie szokuje. Nigdy nie zapomnę pierwszego wieczoru w Amsterdamie: wysiadamy z busa, obok nas klasycznym chmielewskim świńskim truchtem przelatuje trzymając się za ręce kilkanaście męskich par - obejrzałam się za pierwszymi dwoma - po chwili podchodzi do nas osobnik tureckiej proweniencji, pytając teatralnym szeptem "hashi, hashi? cocaine?", a jeszcze w chwilę później w przeciwnym kierunku przedefilowuje obok nas parada bosych transseksualistów...
Poza tym znam Ewkę, znam jej przyjaciół, jak to kiedyś jeden z nich określił, z orkiestry i już dawno doszłam do wniosku, że jedną z głupszych rzeczy, jaką ludzie robią, jest ocenianie kogokolwiek po zwyczajach w wyrku. Na chwilę obecną interesuje mnie to jedynie wtedy, gdy wobec takiej osoby sama mam wyrkowe plany.

No to poszłyśmy do Narra. Głośno. Muzyka Eskowa. Przyjemnie luźno na parkiecie, pary przeróżne, także mieszane. Swobodna atmosfera, jakoś łatwiej się podłączyć do tańczących bez wrażenia wcinania się między wódkę a zakąskę. Generalnie do tańca klub rewelacyjny, do pogadania niekoniecznie, nie wiem, jak z cenami. W każdym razie obmacujących się radośnie gejów nie było, nie było również przystawiających się lesbijek w typie butch ani orgii z elementami ukarminowanych sutków i skórzanych kozaczków. Nici z egzotyki jednym słowem! Ale za to sobie potańczyłam i twardo zapowiedziałam, że się piszę na powtórkę.

7.5.09

Czytam sobie regulamin naszej-klasy

...czytam i widzę, że jednak konto w tym serwisie to permanentna zgoda na to, by wszyscy mieli wgląd w moje dane, w tym zdjęcia.

"Użytkownik, umieszczając na Koncie dane, wizerunek lub inne treści, wyraża zgodę na wgląd w te informacje przez innych Użytkowników oraz Administratora, jak również upoważnia Administratora do ich wykorzystania zgodnie z art. 4.6 i art. 4.7 Regulaminu".
 Punkty 4.6 i 4.7 mówią zaś, że

"wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez Administratora w formularzu rejestracyjnym, dla celów należytego wykonania umowy o świadczenie usług drogą elektroniczną".
Czym jest należyte wykonanie umowy o świadczenie usług drogą elektroniczną, regulamin już nie precyzuje.

Oczywiście brzmi to dość naiwnie. Nie po to się ma konto na naszej-klasie, by nie polansować się przed znajomymi, zwłaszcza tymi, co mają w pamięci bolesne czasy podstawówki, neonowe ubranka mody lat 80-tych, pierwsze bezwzajemnie zadurzenia i inne porażki. Ale Szprot akurat już w miarę zdefiniował listę osób, przed którymi chciałby to czynić i w związku z tym zablokował swoją galerię przed ludźmi spoza grona znajomych (co mają mi się klienci na moje koty i rower gapić!). Tymczasem jakiś czas temu n-k.pl dokonała zmian w galeriach - można teraz tworzyć osobne albumy i radośnie odblokowała je dla wszystkich.

Ja się zorientowałam po paru dniach i dokonałam stosownych zmian w profilu, ponownie blokując galerię dla nieznajomych. Ciekawe, ile osób jednak to przeoczyło. Sądząc po regularnych odwiedzinach w moim profilu, są osoby, które liczą ponownie na taką zgrzewę.

Tymczasem z regulaminu wynika, że tego typu ustawienia w profilu jak blokada galerii nie podlegają reklamacji. Mogę co najwyżej skasować konto. Ale szkoda mi, bo z częścią ludzi mam kontakt wyłącznie przez ten serwis i do tego też go wykorzystuję.

Cóż, mogę sobie co najwyżej pogratulować zasady publikacji wyłącznie swoich zdjęć (na jednym jest jeszcze Borys, ale za zgodą jego mamy) i wyłącznie zdjęć o charakterze mało osobistym.

4.5.09

Jestem wysoka

...jak na karła. Wywikipediowałam, że mieszczę się w definicji ze swoim równiuteńkim metrem pięćdziesiąt. Nie wiedzieć czemu wprawiło mnie to w znakomity humor.
Tymczasem jednakowoż kierat, pobudka 7:15 (od pewnego czasu budzi mnie "Wrong" DM), prysznic, kawa, papieros, głaskanie futer, przegląd mejli na grupie, autobus 8:13, słuchawki w uszach, wysiadam przystanek wcześniej, jeśli tylko pogoda sprzyja (a sprzyja, na psa urok), papieros z Breble, praca, praca, praca, praca (tak jest, z trzema przerwami), autobus 17:04, żabka, dom, obiad, Brzydula, forum, grupa, fujzbuk, wieczorny Pratchett do poduszki (aktualnie Potworny Regiment - w maju ma się pojawić "Łups!" z mojego ulubionego cyklu ze Strażą). I tak od weekendu do weekendu... Niekiedy miewam wolne niedziele.

1.5.09

Dobry koncert rockowy



poznaje się po tym, że uczestnik koncertu nazajutrz ma:
1. Zdarte gardło i skrzypi jak nienaoliwione drzwi
2. Zakwasy w karku i łydkach: w karku od moshowania (in. trząchania makówą), w łydkach od ciężaru glanów
3. W uszach odgłos hamującego pociągu od decybeli
4. Opcjonalnie kaca (może być po papierosach)
5. Fryzurę w stylu "piorun strzelił w rabarbar" ze względu na kurz i pot.
Koncert Kazika Na Żywo zaliczam do całkiem udanych ze względu na wystąpienie punktów 1,3 i 5. Punkt dwa nie wystąpił ze względu na brak włosów do trząchania i brak aury sprzyjającej glanom, zaś punkt cztery ze względu na to, że w tłumie jednakowoż nie palę.
Po koncercie dostąpiłam zaszczytu postania chwilę obok Litzy. Wprawdzie z dawnego składu Acids największą miłością darzę Ślimaka, ale i tak poczułam się jak za dawnych lat: rany boskie, oddychałam jego (czystym) powietrzem!

29.4.09

I ain't happy, I'm feeling glad, I've got sunshine in my bag...

[Edycja po długim czasie: tych, którzy wpisali tytuł tej notki w google i trafili do mnie, informuję, że to z Clinta Eastwooda Gorillaz. Po kliknięciu w nazwę zespołu zapoznacie się z tekstem i teledyskiem]

Bez powodu. Cudownie jest, słońce jest, powietrze jest, sierści własnej do otulania się w - niewiele, obca tylko pod kocią postacią i chwilowo nic nie zapowiada zmian.

Jutro koncert KNŻ, pojutrze jakaś rodzinna imprezka (ble!), potem zaś dwa dni spania do 11:00, chyba że znów wyknujemy jakąś rowerową wyciekę.
Poza tym mam dwa Pratchetty do czytania do poduszki (dzięki promocji w empiku w cenie jednego). I śliczną zieloną bluzeczkę. Takie drobiazgi, a też cieszą.

26.4.09

Ta z przeciwka, co ma kota i rower

Przypozowałam niczym Niunia na fotcepeel, ale przynajmniej nie ma w tle suszących się gaci i gierkowskiej meblościanki ;p


photo by Kotbert - dzięki :*
Mag.gie i KotRedom niniejszym dziękuję za rewelacyjną wycieczkę, kolejne 30 km na liczniku i cierpliwość w oczekiwaniu na mnie przy podjazdach. Zainteresowanych trasą odsyłam do H8reda, któren wiódł - wiem tylko, że mignęła mi Dąbrówka, Szczawin, Glinnik, potem trochę asfaltu i wmordęwindu, a potem ten paskudny skrót z Łagiewnik do Arturówka, gdzie jest pod górkę, po kamorach i dziś dodatkowo slalomem między wystrojonymi niedzielnymi spacerowiczami.

PS no dobra, tak naprawdę chciałam się pochwalić twarzową fotką w okularach ;p

25.4.09

Bajecznie kolorowe rajstopki

Dni nabrały zadziwiającego tempa. Wstaję, jadę do pracy, rozpatruję, wracam, siedzę w necie. Albo nie wracam i zażywam rozrywek.

Więc najpierw był Generał Nil. Wszystko przez Miau, ona lubi takie narodowo-wyzwoleńcze filmy, więc z nią poszłam. Generał wynudził jako film o tematyce hagiograficznej. Nigdy się nie zawahał, nigdy nie zwątpił, zawsze był bojowy, zwarty i gotowy. Do tego mierne aktorstwo. Łukaszewicz grał po warunkach starszawego, mrocznego typa z lekko chrypliwym głosem, postacie kobiece rozpisane tak, że siąść i płakać (deklamacja córki generała w więzieniu bliska niedościgłemu wzorowi, jaki dotychczas wytyczała dla mnie Bożenka z "Klanu"). Jedyny mocny akcent to epizod z Maciejem Kozłowskim, który dla odmiany nie był wiedźminem odszczepieńcem ani bandziorem, lecz złamanym, ledwo żywym ze strachu człowiekiem.
I temu panu brawo na stojąco.

W ramach jednak trzymania się rzeczonej tematyki walki z szeroko pojętym okupantem postanowiłyśmy z Miau, jak to ujęła, jeszcze jebnąć Popiełuszkę. Zaznaczam przy tym, że Wajdowski "Katyń" zrobił na mnie duże wrażenie, zaś "Jutro idziemy do kina" wręcz zachwyciło. Polakom kręcącym filmy o historii Polski delikatnie zwracam uwagę na fakt, że ludzie lubią oglądać filmy o ludziach. Nie o kolosach srających marmurem. A Nil, bardzo mi przykro, srał.

Nazajutrz wzięłyśmy udział w iwencie Eska Music Awards, zwanym w skrócie EMĄ. Poszłam ze stosunkiem piesdojeżowym. No ludzie kochani - ja i Eska? Ja i gwiazdy promowane przez tąże stację? Ja i komercha? Będę jak kompletny alien! Nie moja muzyka, nie moje klimaty. No ale poszłam, z ciekawości, z chęci posmakowania tej alienacji, no i przede wszystkim ze względu na miłe towarzystwo (z wiedźm wyłamała się tylko Kotbert, biorąca udział w równie ciekawym iwencie czyli Łódzkiej Masie Krytycznej). Pewnikiem za miesiąc się wybiorę, bo recenzję nazajutrz wygłosiła szalenie entuzjastyczną. Jak na Kotbert, rzecz jasna.


Bawiłam się znakomicie. Udało mi się znaleźć w sobie pokłady rozhisteryzowanej nastolatki produkującej kisiel w majtkach na widok Kupichy i czerpałam z nich pełną garścią (z pokładów, nie z majtek!). Z tego, co zaobserwowałam, a obserwowałam wijącą się jak znerwicowany padalec Karolinę, drgającą mechaniczne Mag.gie, łopoczącą górną częścią klatki piersiowej Breble oraz Miau szalejącą bez butów - nie byłam w tym osamotniona. Najbardziej stoicki spokój zachowali Fefunia i R. Ktoś musiał bowiem zachować zimną krew. Nasz pisk przy wielbionej przez nas ze względu na niezamierzony absurd frazie o pomarańczy w szkalnce - priceless!

Dziś było rewelacyjne sushi w Tokyo Barze (i ten facet czepiający się napisu na, jak to uroczo ujął, cycuszkach, nawet nie podniósł mi ciśnienia) i trochę śmiechu w Rolling Stonie z Karo i KotRedami. Oraz, do kroćset, bardzo miły spacerek.
A jutro, jeśli pogoda się utrzyma, a nic nie wskazuje, by miało być inaczej, trochę poroweruję.
Z Mag.gie i KotRedami.

Aha, rajstopki dałam dlatego, że na Piotrkowskiej zaroiło się od dziewcząt przyodzianych w takowe. Żółcie, turkusy, czerwienie, no orgia barw, od której zęby bolą. To ja tak skromnie i z boku zauważę, że żywe, intensywne kolory powiększają, pogrubiają i przykuwają wzrok. Więc mam ogromną prośbę do dziewcząt wybierających te kolory: weźcie to pod uwagę. Smukłe, długie nogi w minispódniczce i w takich rajstopach to miód na oczy i wosk na uszy. Inne nogi proponuję jednakowoż zestawić z dłuższą spódnicą. I, do licha, albo butami na wysokim obcasie, albo butami wysokimi, kryjące kontrast między grubością łydki a smukłością kostki, chyba że waszym zamierzonym celem jest ukazanie światu dwóch tęgich słupków zakończonych płaskostopiem - bo tak to wygląda przy butach na płaskim obcasie.

Mówi to osoba, która ubiera się szpetnie, niekobieco i ponuro. Robię to wyłącznie z zawiści. Sama nie mam odwagi przywdziać takich rajstopków, a wiew kobiecości, jaki mnie niekiedy napada każe mi się ubierać wyzywająco i suczo, co oczywiście też jest straszliwe.

22.4.09

Moment przed zjedzeniem miodku

Wiem, dlaczego lubię zakupy przez internet. Otóż uwielbiam dostawać prezenty. Jakiekolwiek, byleby była niespodzianka i ten moment rozpakowywania i wyobrażania sobie, co jest w pakunku. I naprawdę pomniejsze znaczenie ma to, co tak naprawdę dostałam (chociaż fajne kubki, czarne ciuchy i bielizna firmy freya zawsze mile widziane).

W tym miesiącu na bogato, bo przyszła premia półroczna. Więc pojawiły się w mojej garderobie koszulka z napisem "Wiedźma", dwie pary nowych okularów - te już nabyte stacjonarnie (z soczewkami się jednak moje oczy nie chciały dogadać...), a nawet mała czarna, nad którą teraz dumam, na jakie okazje wypada mi ją zakładać, bo wcale kobieca jest.
Ale nadal najbardziej lubię ten moment, gdy dostaję awizo, biegnę po solennym obejrzeniu odcinka tefaełnowskiej telenoweli na pocztę, dostaję paczkę i niosę ją do domu, i myślę, jak to będzie na mnie leżeć i czy wreszcie się stanę kobietą zmysłową tudzież atrakcyjną.

Poza tym: miałam przez dwa dni blokadę na służbowym telefonie. Jednak IT nie znalazło błędu, więc musiałam po męsku przyjąć porażkę niedoliczenia się, ile to ja z telefonu korzystam i otrzymać blokadę. Dodam, że wedle procedury powinnam była ją mieć przez tydzień, więc i tak zostałam potraktowana ulgowo.
W reklamacjach jest zadziwiająco fajnie, jakoś dziwnie proste te sprawy, co nam wpadają, chociaż wczoraj miałam lekką polkę z przytupem, bo trafił mi się klient, co swojego mejla wysłał także do dyrektora departamentu komunikacji korporacyjnej (rozkminił, jak się tworzy nasze adresy mejlowe i poszło), więc trzeba było kombinować, jak tu odpowiedzieć, by pan dyrektor był kontent.

A jutro idę do kina na arcydzieło. Tak mówili w Radiu Łódź.

20.4.09

Stolica macierzyństwa

W ustach Łodzianki jest to omal herezja, ale lubię Warszawę. Zwłaszcza teraz, gdy jest do niej półtorej godziny pociągiem, co oznacza, że z pracy do Miau zdarza mi się jechać dłużej.

Do stolicy, dla odmiany, pociągnął mnie zlot fanek Małgorzaty Musierowicz. Dodam, że forum poświęcone twórczości tej autorki już od dość dawna nie pielęgnuje statusu gromadzenia fanów, a raczej uważnych i wyjątkowo krytycznych czytelników. Dla mnie oznacza to, że jednak jej powieści odegrały w życiu jakąś rolę, zresztą do tej pory do niektórych części chętnie wracam, skoro tak dobrze je znamy i dyskutujemy o bohaterach, jakby byli żywymi ludźmi.

Spotkania mniej są związane z potrzebą dyskusji, a bardziej z chęcią ujrzenia się w realu, bo też frakcja warszawska jest ogromnie serdeczna, żywa, energiczna i skupia wokół siebie naprawdę wspaniałe kobiety (napisałabym dziewczyny, ale kobieta brzmi dumniej, a większość z nas jest jednak w wieku, który dawniej określiłoby się mianem balzakowskiego, a aktualnie - chic-litowego).
Połączyłam przyjemne z jeszcze przyjemniejszym i do Wawy zabrałam się okrutnie wczesnym pociągiem 6:50 wraz z Kotbert (przerażająco żwawą o tej porze) i Karoliną (nieco senną). Ponieważ byłam w towarzystwie, podróż tym razem minęła bez przygód, nieco tylko zaskoczyła mnie pani, która usiadła z nami w przedziale - dziwnym trafem bowiem ranny pociąg był tym starego sortu, z przedziałami jak bóg kolei przykazał- i gdy dziewczęta wyjęły papierosy, poprosiła je, by paliły na korytarzu. Dziewczyny grzecznie wyjaśniły, że na korytarzu nie wolno, zaś przedział jest dla palących, szlachetnie jednak uchyliły okienko i nie kopciły pani w biedne oczy. Ja zaś uznałam, że zdzierżę i nie zapalę (i zafajczyłam dopiero, gdy pani wysiadła), bo nie znalazłam w sobie dość szlachetności na ewolucje przy oknie.

Część wycieczki przeznaczyłyśmy na wizytę w Ikei, skąd przywiozłam sobie kilka drobiazgów, m.in. pudełka na płyty CD, oczywiście do samodzielnego złożenia. Byłam bardzo sobą rozczarowana, gdyż po złożeniu pudełek nie została mi ani jedna śrubka. A przecież powinna, bo to jedna z tych rzeczy.

Po dostaniu się do śródmieścia nastąpił czas pożegnania: dziewczyny biegły się spotkać ze swoją znajomą z dawnych lat, ja zaś zyskałam czas wolny pod postacią bodaj pięciu godzin. Czas wykorzystałam rzetelnie, idąc na tajgera do Coffee Heaven. Przyświecał mi również cel skorzystania z toalety, gdyż czułam się jakaś taka przyszarzała, i może niewielkiego przeschnięcia. Następnie na Brackiej padał deszcz, a ja obadałam sklep Avocado, który, jak powiadają biuściaste lobbystki, miewa te strasznie dziwne rozmiary. Sprzedawczyni istotnie nie zrobiła wielkich oczu na rozmiar 28F, ale też nie miała mi nic do zaproponowania, sama zaś uznałam, że nie lubię sklepów w formie butików, gdzie człowiek wchodzi i od razu natyka się na znudzoną sprzedawczynię, która uważnie śledzi każdy ruch. Wyszłam zatem nieco zniesmaczona. Jednak nasze łódzkie Mercado jest dużo sympatyczniejsze!
W tzw. międzyczasie ugadałam się z Yaviniakami na Złoooo. Te tarasy. Podążyłam więc tamże, człapiąc w niknącym deszczu, chlupiąc wodą w trampkach i nieco okrężną trasą. Dodam, że szalenie lubię łazić sama. Naprawdę widzi się wtedy dużo więcej! A obce miasto ma to do siebie, że ma się jeszcze większe poczucie alienacji, zaś plan firmy Copernicus, wypożyczony od Kotbert (sama swój gdzieś posiałam przy porządkach) gwarantował mi, że jeśli się zgubię, to się wcale nie zgubię, tylko będę w nieco innym stosunku do celu podróży, niż początkowo zakładałam. Znalazłam m.in. bardzo przyjemny Lniany Zaułek i antykwariat z Księżniczką Głogu w dokładniusieńko takim wydaniu, jakie zapamiętałam z dzieciństwa. Nie zaprzątałam sobie jednak głowy ulicami, więc nie wskażę, gdzie to dokładnie było. Rzecz pewna, że w centrum na trasie Bracka - Złote Tarasy.

W tymże przybytku - tłum straszliwy, Manufaktura w długi weekend może pełzać i lizać. Wlazłam do empiku, gdyż uknuł mi się w głowie plan nabycia losowo wybranego Pratchetta i przycupnięcia przy herbacie. Do spotkania z Yaviniakami było bowiem trochę czasu, a nie bardzo miałam siłę już krążyć z torbą z ciuchami na ramieniu i papierową reklamówką w ręce. Plan zrealizowałam w stu procentach ("Ostatni Kontynent" czytałam dość dawno i niewiele z niego pamiętałam), herbata w Green Coffee okazała się znakomita, zaś przez koślawą kopułę zaczęły przebijać promienie, aż spytałam spotkanych nareszcie Yaviniaków, czy to w Złotych Tarasach zawsze słońce świeci.
Spotkanie udane i bardzo sympatyczne, acz króciutkie, bo i ja, i oni mieliśmy jeszcze plany na późniejsze popołudnie. Maginiaczek wygląda naprawdę znakomicie!

Przygodę podróżniczą odpracowałam na trójkącie Aleje Jerozolimskie - Marszałkowska - Nowogrodzka. Jeśli jest coś, czego w Warszawie nie lubię, to przejścia podziemne. Oczywiście wiem, że brak przejść naziemnych fajnie się przekłada na płynność ruchu ulicznego i jest bezpieczniej i w ogóle, ale wbrew gabarytom nie jestem krasnoludem i po zejściu pod ziemię natychmiast tracę poczucie kierunku, i tak zresztą niezbyt wykształcone (ponoć to kobieca cecha, niech więc mam choć tę jedną). No więc trochę pobłądziłam, jednak miałam doping i wsparcie od Pauliny, Biljany i Onion, które udzielały mi cennych wskazówek, jak wyjść z przejścia podziemnego odpowiednim wyjściem. Udało się w końcu i można było zacząć biesiadować. Jak zwykle gadałyśmy jedna przez drugą, przy czym będzie mi trudno zreferować całość tematów. Na pewno były książki, na pewno była bielizna (wyrastam na ekspertkę w tej dziedzinie); na pewno były diety. Było również o macierzyństwie i doprawdy ujmujący był kontrast między jedną z uczestniczek, w nieszczególnie chcianej ciąży, widać było, że sporo jej to spraw pokomplikowało, a drugą, już z lekko odchowanymi dziećmi, rozprawiającą głosem słodkim o cudzie rodzicielstwa.

Noclegowałam wraz z Filifionką u Dzidki, której z przyczyn zdrowotnych nie było na spotkaniu. Kocieje przemiłe, Dzidka gościnna w sposób, jaki bardzo lubię: tu jest herbata, tu są kubki, pamiętajcie tylko, by nie zamykać drzwi od łazienki - czuję wtedy, że jestem traktowana jak gość, do którego ma się zaufanie, nie zaś świętą krowę, którą trzeba obsługiwać. Z Filifionką znalazłyśmy mnóstwo wspólnych tematów i zbieżnych poglądów, mimo że dzieli nas 12 lat - gadałyśmy chyba do drugiej w nocy!

Ponieważ nadałam tytuł o macierzyństwie, dodam tylko, że nazajutrz również spotkałam się z przyszłą mamą - ta z kolei jest przeszczęśliwa i wygląda kwitnąco, bo też wypadło jej to w zaplanowany, bardzo dobry czas. I jakkolwiek sama nie chcę, bo naprawdę nie przepadam za dziećmi, to muszę przyznać, że dawno nie składałam tak szczerych gratulacji.

Powrót miałam również bez przygód, byłam tylko już szalenie zmęczona, zaś omal pusty żołądek zaczął mi w pociągu dziwnie łomotać o zęby. Tak więc wróciłam późnym popołudniem, rozdysponowałam rzeczy z Ikei i poszłam spać już o 20:00. W takich wojażach naprawdę najlepszym momentem jest ten, w którym wracam do domu, karmię koty i wyciągam się pod kocem z muzyką z Wiedźmina w odsłuchu.

14.4.09

Jakiś poniedziałkowy ten wtorek

Niby dzień dziś taki był z rana, że nic tylko zaśpiewać pełną piersią "jak dobrze wstaaaaaaaaaaaać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić". Tymczasem Szprot, jako typowa sowa, rano nie śpiewa, a warczy ochrypłym basem i generalnie ma nastrój oraz wygląd stworzenia, co woły (wołki ;)) dusi na przekąskę.
Do tego miałam moralniaka kalorycznego, ale bo też Miau kusiła tymi czekoladami i pysznym ciastem, że o tortilli nie wspomnę! Zadziwiające, ale podziałał tak, że do 17:00 kompletnie nie czułam głodu.
W pracy w innym nastroju byłabym rozkwilona jak prosię w deszcz. Same łatwe sprawy, jedno odwołanie, jeden bardzo prosty pozytyw, poza tym same nie ulegające dyskusji negatywy, w tym jeden dany z prawdziwą przyjemnością, bo klient nie szczędził gorzkich słów, gdzie ma naszą firmę i rzecz jest pewna, że tam akurat to miłe słoneczko akurat niezbyt docierało. Jak i reszta rzeczywistości do całego klienta.
Podkurwiło mnie zaś głównie to, że jednak przez święta kombinowałam, jak to się stało, że przekroczyłam ten limit pracowniczy. No kurczę, wiem, jak korzystam z telefonu - od kilku miesięcy bardzo podobnie, tzn głównie go wykorzystuję do gmaila w komórce z drobnymi ewenementami typu półtoragodzinne rozmowy z Miau (ale do tej samej sieci, więc za śmieszne grosze) czy MMSy z Kotangensem w pudełku do wszech wiedźm. Zatem nastawiłam się na to, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię po przyjściu do pracy we wtorek to będzie usiądnięcie z Mińkiem i rozkminienie, co sprawiło, że tyle natrzaskałam. Tymczasem Miniek się nie zjawił i dopiero z autoodpowiedzi w outlooku dowiedziałam się, czemu. Zeźliło mnie, bo to nie pierwszy raz, kiedy o swojej nieobecności powiadamia nikogo albo losowo wybrane osoby, mając złudną nadzieję, że powiadomią resztę i ażem wysłała mu zgryźliwego mejla w tym temacie. Mimo całej sympatii do niego uznałam to za mocno niepoważne! Miniek był pod blackberry, dzięki któremu ma dostęp do poczty korporacyjnej i po wymianie kilku mejli chyba poniał, czemu jednak warto zadbać o przekazanie tej informacji całemu zespołowi.
Tymczasem wietrzę w tej całej straszliwej kwocie problem z taryfikacją internetu. Mojego rachunku szczegółowego jest, bagatela, 72 strony - gdybym była z tym numerem naszym klientem zewnętrznym, miałabym status megadiamentowoplatynowy - więc siłą rzeczy nie czytałam go kartka po kartce, ale co miesiąc na internet mam pakiet 500 MB i gdyby taktowanie było zgodne z taryfą, nie zużyłby mi się po trzech tygodniach, skoro w zeszłych cyklach nie wykorzystywałam go do końca. Zgłosiłam do IT, a jak Miniek wróci, poproszę go jeszcze, by poprosił naszego rodzimego szołmena-analityka o zerknięcie w to cudo technicznym okiem.
Nic to. Dieta trwa, jutro już środa, w piątek jakiś sabat się szykuje, a w sobotę bladym świtem jadę nawiedzić stolicę. Może nawet coś nabędę w Ikei, któż to wie.

12.4.09

Zdaje się

...że teraz jest dżezi narzekać na durne rymowane świąteczne wierszyki, zwłaszcza takie przysyłane w SMSach, zwłaszcza takie, o których się wie, że poleciały do całej książki kontaktów.
No więc ja narzekać nie będę, po prostu na nie nie odpisuję (wyjątki robię dla osób, które specjalnie lubię) i sama nie wysyłam żadnych życzeń.

Jak już kiedyś wspominałam, moi bliscy wiedzą, że dobrze im życzę cały rok, a nie z okazji.

Chwilowo bardziej koncentruję się na klęsce urodzaju pod postacią zrealizowanego zamówienia z zooplusa (48 puszek kociej karmy Animonda, którą powoli alokuję po dokoconych wiedźmach). Oraz walce z samą sobą wobec świątecznych pyszności.

Wprawdzie nie po to się żyje, żeby się odchudzać, ale lubiłam siebie chudziutką. Oczywiście siedzący tryb życia też swoje zrobił, ale wiem z doświadczenia, że ruch daje mi raczej formę niż smuklejszą sylwetkę. A nie przepadam za ruchem dla samego sportu. Lubię się poruszać wyłącznie do konkretnego celu wyznaczonego na trasie.Jedyny sport dla sportu, jaki uprawiałam z prawdziwą przyjemnością, to łucznictwo. Ale w nim jest coś metafizycznego, jak medytacja poprzez ruch. Do tej pory samo myślenie o naciąganiu cięciwy mnie wycisza. Może jeszcze do tego wrócę?

Dziwny pęd

Dwie spośród, umówmy się, że znajomych osób wstawiło sobie w opisy jakieś pseudorefleksje, że świętujemy śmierć głosiciela miłości. Mało się znam, bom ateistka i na religię chodziłam tylko w podstawówce, ale zawsze mi się wydawało, że w Wielkanocy chodziło raczej o jego zmartwychwstanie, a przy okazji o odradzające się życie i jakże nadal popularną ideę miłości, co zwycięża nawet śmierć.

Czas wolny mam nieco zepsuty tym, że tuż przed wyjściem z pracy w piątek Miniek odkrył, że poważnie przekroczyłam limit na telefonie służbowym i natrzaskałam ponad 420 zł. Unbelievable. Owszem, zdarzyły mi się ze dwie długie rozmowy z Miau, ale wszak w wakacje na urlopie omal codziennie gadałyśmy po kilkadziesiąt minut i mieściłam się w tych trzech i pół stówach. We wtorek zarządzę śledztwo, bo coś mi mówi, że coś się zwaliło. Albo system, albo mój telefon. Osobiście mam nadzieję raczej na telefon, uwielbiam moje w850i, ale chce mi się już nowego, bo ten ma ponad dwa lata. Oczywiście najchętniej G1. Ostatecznie może być w595.

Nic to. Jest słonecznie, dość ciepło, a przede mną jeszcze dwa dni spania do 11:00.

9.4.09

Nosowska



Tak, dobrze słyszycie mimo kompresji: jest przesterowana. Moim zdaniem w cenie biletu powinien być jednak przynajmniej jeden dobry akustyk i sensowny sprzęt.
Względem samej Nosowskiej w tym projekcie mam mieszane uczucia. Był moment podczas koncertu, gdy któryś z kolei kawałek zaczynał się tak samo, tzn. "słyszeliśmy, że prawdziwych muzyków poznaje się po tym, że robią jassowo-transowy burdel na początku utworu". No ale ja jestem zboczona rokendrolówa i dla mnie taki przyczajony początek kawałka oznacza tylko tyle, że trzeba się mocno trzymać siedzenia, bo zaraz jak nie jebnie! Tymczasem tu jebnęło dosłownie w dwóch - trzech piosenkach, w reszcie z burdelu wyłaniała się jakaś melodyjka lub przekształcał się on w Warszawską Jesienną Przygodę Nagiego w Pokrzywach. Jednym słowem trochę przekombinowane. Kłóci mi się to z Kasią Nosowską jako że raczej kojarzyła mi się z minimalizmem muzycznym i za to ją też ceniłam.
Koncert jednakowoż oceniam na plus dla tych kilku jebnięć (czemu jednak wydaje mi się, że "Moje serce" fajniej zabrzmiałoby w konwencji ska, nie punkowej łupaniny?), dla mimo fuszerki akustyków niezłego wokalu Kasi, dla świetnej aranżacji "Kokainy" i dla przemiłego towarzystwa wiedźm, równie przerażonych jak ja chwiejnością ostatniego rzędu w sali Wytwórni.

6.4.09

Zrzut z ostatnio obejrzanych filmów vol.2

Tak naprawdę opis, recenzja jest sposobem pisania najbliżej granicy słowa i obrazu. Pewnie dlatego szalenie lubię tę formę, tę nieziszczalną pogoń za nieuchwytnym.
Jak było widać w poprzednim wpisie z tej kategorii, ostatnio wpadłam w serię filmów z Johnnym Deppem. Powody są dwa. Jeden, bardzo prozaiczny - jest bardzo atrakcyjny. Sprawia mi przyjemność samo patrzenie na niego (fantazje raczej jednak ograniczam do mężczyzn, których znam i wiem, że z czasem je zrealizuję - a jeśli nie, ich strata ;P). Drugi - szukałam filmu, w którym nie sprosta roli. Jest to o tyle trudne, że Johnny generalnie dobiera sobie role po warunkach pociągającego, nieprzystępnego outsidera, który, oczywiście, w głębi duszy łka za bliskością i czułością.
Udało mi się - zdecydowanie nie podobała mi się jego rola w Don Juanie de Marco. Sam film nie powala na kolana: przepaskudnie hollywoodzka opowieść z obrzydliwie lukrowanym happy endem. Johnny nie był przekonywający: ani przez chwilę nie uwierzyłam, że jego pogoń za kobietami rzeczywiście wynika z przekonania, iż w każdej kobiecie jest piękno i pasja, które da się rozbudzić (choć postulat, jakem kobieta przeczuwająca w sobie jedno i drugie, budzi moją aprobatę). Gdzieś w tym wszystkim czai się chłód, wyrachowanie i pustka mechanicznego rżnięcia. Nuda, zwłaszcza że rżnięcie pokazywane też jest w dość hollywoodzkim stylu, czyli na bazie sugestii w satynowej pościeli.
Następnie jednak obejrzałam Arizonę Dream. Przy którymś z moich wpisów weszliśmy z Aardem w spór na temat tego filmu. Zastrzegam więc, że nie będę nikogo przekonywać, że trzeba ten film obejrzeć. Zwyczajnie moim zdaniem warto. Fabularnie jest dość prosty: oto młody Alex (a jakże, Johnny Depp!) wplątuje się w podwójny romans z matką i córką, w tle jego kuzyn próbuje swoich sił w aktorstwie, zaś jego wuj po nieskutecznych namowach Alexa do przejęcia interesu sprzedaży cadillaców umiera. Z dodatkowych okoliczności przyrody mamy następujące: matka (Elaine) jest owładnięta manią latania, a Alex dla niej kontruuje kolejne latadła - przyznam, że tej sekwencji filmu i ja nie lubię, latadła jak latadła, chyba każdy kiedyś śnił o lataniu, ale Alex jest w niej niemęsko i nudziarsko uległy solidnie pieprzniętej Elaine. Dodam, że generalnie lubię pieprznięte baby, ale w Elaine jest jakaś dziewczynkowata histeria, która mnie drażni. Córka (Grace) jest mhroczna, ma chrypkę i skłonności samobójcze. Pierwsza próba jest cudownie groteskowa ze sceną wieszania się na pończochach, druga jednak to chyba najmocniejszy punkt filmu: oto trwa burza o smaku bałkańskim, czyli z wygarem i przytupem pod muzykę, umówmy się, że Bregovića, Grace zaś proponuje Alexowi rosyjską ruletkę. Trzecia... ech, nie będę wszak opowiadać całego filmu! Dodam, że świetny drugi plan stanowi kuzyn Paul z jego sceną z "Północ-Północny Zachód" Hitchcocka, która pojawia się w filmie podwójnie. Sporo w tym filmie emocji i napięcia, sporo drobiazgów o dość surrealistycznym posmaku (jeśli uprzemy się przy definiowaniu surrealizmu jako kreowaniu wizji z pogranicza snu i jawy).
I wreszcie - Czekolada. Film zaskakująco feministyczny i bardzo zmysłowy, a jednocześnie przecież opowiadający się jak bajka na dobranoc. Senne, konserwatywne miasteczko doznaje przebudzenia za sprawą miłej, ponętnej Vianne i jej omal magicznej mocy drzemiącej w czekoladzie (zdecydowanie nie jest to film dla kogoś na diecie, tak jak Szpro!). Jeden z niewielu filmów, gdzie pomyślny koniec nie budzi we mnie sprzeciwu, pewnie właśnie dlatego, że jest w nim ta ciepła baśniowość. Dodam, że Depp gra znów po warunkach (and I say nice one, brother!), ale bardzo fajną drugo- a może i wręcz trzecioplanową rolę gra tu Carrie-Ann Moss, co do której po uprzednim obejrzeniu jej w serii Matrixów, odetchnęłam z ulgą: potrafi czasem wyglądać nie jak sterylny android, lecz wcale interesująca kobieta.