28.9.08

A nie mówiłam!

...że jeszcze będzie babie lato? Upału nie ma, ale jest słonecznie i złociście, co miałam okazję stwierdzić wczoraj z Joubert w Parku Helenowskim, a dziś na cmentarzu na Dołach (mojej babci bowiem było Wacława i pojechałam z rodzicami odwiedzić jej grób w jej imieniny).

Mimo braku nadgodzin weekend wydaje się być dość intensywny. Wczoraj, zgodnie z zapowiedzią, pojechałam z Breble i Kotbert do schroniska wygarnąć stamtąd Ufoczko-Oczko, zwaną również Jakąś Krystyną z Gazowni, zielonooką, drobniutką koteczkę o wiecznie otwartym pyszczku i słodko wytkniętym jęzorku. Samą wizytę opisała Kotbert, ja dodam jedynie, że oczy mi latały naookoło głowy na szypułkach, bo tu psy przymilaste (jeden, o zabawnie pomarszczonym ryjku i ochrypłym głosie od razu został przez nas nazwany Mickiem Jaggerem), tu koty wspaniałe, ruch, bo wolontariusze byli ciągani przez psy na smyczach w tę i nazad, orgia olfaktoryczna oraz harmider na kilkadziesiąt psich gardeł. Szalenie twórczy chaos! Oczko zachowywała kamienny spokój, po przybyciu na nowe włości śmiertelnie przeraziła Makaszę, jestem jednak więcej niż pewna, że po jakimś czasie syczenia i boczenia się, i może po kilku walkach, dziewczyny ustalą, kto rządzi i zapanuje powszechna zgoda.
Mnie się udało wyjść z tego bez żadnego nowego kota ;)
Spacer przez park urozmaiciłyśmy z Kotbert dyskusją finansowo-stanikomaniakalną. U Kotbert zaś przygarnięta niedawno Foczka, aka Buka, wielkości mniej więcej moich dwóch dłoni, przesłodko nieskoordynowana, z za dużym łebkiem i łapkami na wyrost. Rudy był zazdrosny i pchał mi się na kolana jak nigdy, zaś Lucyna Mariola de Kloc sapała, z zadowoleniem przyjmując myzianie po oczkach i między uszkami.
Na sabacie, prócz oglądania Mam Talent, czynienia cudów z naszymi paznokciami przez Miau (mam zebrę!) powstał również plan wynabycia Tira z otwieranym dachem, którym miałyby się wozić Miau i Mag.gie, trochę jak Liv i Alicia w "Crazy" Aerosmith, machając do co apetyczniejszych miąs. Miau nawet zapowiedziała, że będzie się wiła wokół rury wydechowej, oczywiście w stroju uczniowskim!


Liv wprawdzie ma bardzo przyjemny biały garniturek, ale nie będziemy się czepiać szczegółów.

Za chwilę zbieram się odwiedzić Joannę w szpitalu - wylądowała na neurologii z jakimiś zawrotami głowy, biedaczka. Muszę skorzystać z okazji, że nieco zwolniła i się z nią nagadać!

26.9.08

Gdyby ktoś mi powiedział

...że będę tyrać 13 dni z rzędu bez dnia przerwy, jeszcze miesiąc temu postukałabym się palcem w czoło. A jednak... Pojawiła się możliwość wzięcia nadgodzin w nadchodzący weekend i wsparcia braterskiej sekcji reklamacji za wcale przyzwoitą kasę. A mieć do przodu sześć stów na czysto i nie mieć, to razem jest tysiąc dwieście. Chodzę na popołudniówki, więc się wysypiam, nieprzesadnie przemęczam i powinnam dać radę.
W związku z tym w sobotę i w niedzielę pracuję 8:00 - 16:00 i zobaczymy, jak mi to pracowanie wyjdzie.

update
Ponieważ jesteśmy w trakcie rekonfiguracji wszystkiego, jednak nadgodzin w ten weekend nie będzie. Zatem jutro jadę z Breble i Kotbert do schronu na Marmurową (bardzo się boję, że nie wyjdę stamtąd bez kota...), a potem sabat - poczyniłam już pewne przygotowania spłakawszy się przy dwóch ostatnich z czwartego sezonu odcinkach House'a, gdyż dziewczyny ogłosiły, że mają dwa nowiutkie odcinki z sezonu piątego!

Mam jakiś muzyczny powrót do czasów fascynacji punkiem. Aczkolwiek Cool Kids of Death muzycznie są zbyt miluchni na punka, to w warstwie tekstowej - jak najbardziej wpasowują się w onąż subkulturę.

Kiedy już spaliłem wszystko
Każde kolorowe pismo
Wszystkie zdjęcia modelek
Każdy miłosny list
Nic się nie wydarzyło
Końca świata nie było
Żaden żandarm nie przyszedł i nie walnął mnie w pysk

Żądam żeby jak najprędzej zdelegalizować szczęście
Wolność niech w paragrafach karę śmierci ma
Unieważnić abolicję stworzyć tajną policję
I szczęśliwej miłości tropić każdy ślad

25.9.08

Sączysz swoje jadowite złośliwości?

...spytałam koleżankę M., która owinąwszy się w fioletowy szal wyglądała jak babcia Weatherwax, czytała swojego pierwszego Pratchetta i próbowała odeprzeć atak mentalny przypuszczany na nią z projektora w sali przez uczestników programu You Can Dance.
-Ahaś! - odparła radośnie. No lubię dziewczynę!

Czarownice moje najmilsze: sabat w sobotę u Mag.gie. W programie knucie wycieki do Oświęcimia, produkcja panter śnieżnych i żuków gnojarków oraz postponowanie bliźnich ("Z bliźnim możesz się zabliźnić" - kto to napisał? Hę?).
Uprzedzam lojalnie, że mogę być padnięta na ryj z powodu nadgodzin, jakie wzięłam na weekend. Stałam się bowiem rasową pracoholiczką :D

24.9.08

GPO czyli to miasto jest nasze

Jak dla mnie, sformułowanie najlepiej oddające istotę działania grupy. Nasze, tak jak mieszkanie, samochód czy ubranie, więc otaczamy je taką samą troską i czujemy się tak samo odpowiedzialni.
Pisałam jakiś czas temu w tym oto poście o wzięciu udziału w kręceniu programu Uwaga! - już wtedy wisiały w powietrzu jakieś zwiastuny, że najpewniej program wypaczy formę działania grupy, ale ostatecznie została podjęta decyzja, by zaryzykować, bo to zawsze jakiś inny sposób pokazania Łodzi niż dzieci w beczkach i marzannazielińskafaktyłódź.
Program jest do obejrzenia tu, jest to skrócona wersja, bez komentarza pana Cebuli po emisji materiału, a szkoda.
Sam program ani zły ani dobry, za blisko tego jestem, by zyskać dystans. Ludziom, którzy dopiero z niego dowiedzieli się o GPO w sumie się podobał, spotkałam się tylko dziś z opinią, że budowanie podjazdów na ścieżkach rowerowych, jako działanie de facto niezgodne z prawem, nie było jednak dobrym posunięciem, jeśli mieć na uwadze PR. Moim zdaniem warto go mieć, bo nie po to ten i ów pokazuje mediom twarz, by potem czytać na forum o kryminalistach i przestępcach. Na pewno sporo było Hubara, Skunka i Patsy i na pewno nie wszystkim spodobał się podpis "lider" pod Hubarem, bo "ale tak u nas nie jest". Na grupie dyskusyjnej nazwałam nawet tę trójkę Dream Teamem, co spotkało się z oburzeniem Patsy i lawiną argumentów, że w GPO nadal nie ma liderów, są ludzie, pomysły i akcje. Frontmeni jednak są i niechaj sobie będą, skoro pracujemy z mediami, a zdaje się, że inaczej się nie da, by ideę GPO upowszechnić, to sensowniej jest, by do kamery gadali ludzie bez tremy, ze swadą i umiejętnością formułowania gładkich zdań niż stremowani jąkałowie. Zasugerowałam jednak, że jakoś tam sobie ugruntowali pozycję osób, które przewodzą grupie.
Poza protestami Patsy, która do tego zaczęła składać zupełnie niepotrzebne wyjaśnienia, czemu tak jej dużo w mediach Skunk dokonał dość dziwnego posunięcia: nadał mi, bez uprzedzenia, uprawnienia na panel dyskusyjny - akceptację nowych członków, usuwanie istniejacych. Na mojego podenerwowanego SMSa odpisał, że chodzi o to, by udowodnić, iż w GPO nie ma żadnych przywódców, więc część osób, zaufanych i znanych, otrzymała uprawnienia.
Dziwi mnie to przekonywanie mnie (czemu mnie, w sumie przecież ostatnio bardzo mało aktywnej członkini GPO) o braku przywódców. Przecież wystarczy kilka następnych akcji, a na pewno będą, bym sama się o tym przekonała.
Największą jednak bombą dla mnie, i nie tylko dla mnie, była końcówka tego programu.
Otóż jest proszę ja was scenka, w której Hubar i Skunk jadą sobie rikszą (jak paniska i będę się tego porównania trzymała) i Hubcio mówi coś w stylu "chciałbym kiedyś rozejrzeć się i powiedzieć sobie - kurczę, udało się!". I byłaby to fajna scena, taka budująca wiarę i nadzieję w to, że może kiedyś się uda, a jak się nie uda, to przynajmniej człowiek nie siedział na tyłku narzekając, ale jakoś tam próbował to zmienić, gdyby nie komentarz potem - w linku wklejonym wyżej tego nie będzie, więc musicie mi uwierzyć na słowo - że ci dwaj dostali pracę w UMŁ.
WSPÓŁPRACA WYKLUCZA KONTESTACJĘ.
Może jeszcze tego nie wiedzą, ale zamknięto im usta. Nie widzę ich na większości akcji GPO, w dużej mierze przecież wymierzonej przeciw indolencji UMŁ. Nie wyobrażam ich sobie pokątnie filmujących nielegalnych plakaciarzy i wrzucających filmiki na jutuba.
Być może uda im się mieć jakiś wpływ na decyzje UMŁ. Ale nadzieję mam bardzo niewielką.
Do tego bardzo, bardzo nie podobają mi się okoliczności, w których to wyszło na jaw. Jak napisałam Skunkowi "Przydałoby się jakieś wyjaśnienie. Nie może być tak, że gros członków grupy dowiaduje się o tym fakcie z telewizji, bo to chwieje wiarą w czystość waszych intencji."
No więc ja jestem przekonana, że tworząc tę grupę panowie mieli czyste intencje. Natomiast kompletnie nie wiem, co im przyświecało, gdy przyjmowali propozycję Michalika. Czy była to naiwna wiara, że ze stołka bardziej świat zadziwią niż z podziemia? Czy jednak chęć zlądowania na urzędniczej posadce? Nie wiem, bo panowie nie raczyli tego wyjaśnić. Hubar jest z dala od netu zdaje się, ale Skunk nie, moje zdanie zna i mimo to milczy w tym temacie. A ja, i nie tylko ja, chcę wiedzieć, jak to dalej będzie.

PS a roaming na karcie Huasia jakoś dało się uruchomić - dzięki, Mag.gie! - i nawet sobie dziś pogadaliśmy :)

21.9.08

Trzynaście minut



Ilekroć wracam z podróży, huczy mi w głowie ostatni refren "Pieniądze dawno trafił szlag, nie będę biegł, nie będę biegł, to moje miejsce i mój czas, czas tylnej straży dobrych dni".
Wysiadłam oto dziś na Fabrycznej, zaświeciło słońce, megafony huczały jakąś reklamą Młodzi dla Łodzi i autentycznie, szczerze ucieszyłam się, że wróciłam.

Ale po, nomen omen, kolei.

Do Warszawy pojechałam na zlot fanek M.M. Poza tym po WeroZamczym ślubie bardzo chciałam nawiedzić stolicę nie po coś (udało się w sumie średnio, no bo po zlot), lecz by pobyć, się posnuć, wchłonąć atmosferę miasta (się udało omal w nadmiarze, ale o tym w swoim czasie).
Jest rzeczą oczywistą, że ilekroć, a przyznaję, rzadko, wybieram się w samotną podróż pociągiem, przygoda wisi w powietrzu i czyha na okazję, by przyatakować znienacka. Tym razem sam początek był już z lekkim przytupem. Zacząć trzeba od tego, że w wieczór poprzedzający wyjazd byłyśmy z Breble (i Mag.gie, ale Mag została) na firmowej imprezie, zakończonej sabatem u Kotbert. Zarówno imprezę, jak i sabat zapisuję w poczet imprez udanych i do powtórzenia, ale w efekcie znów udało mi się być 22 godziny na nogach, tym razem bez żadnych przerw na drzemki, więc gdy wróciłam od Kotbert, życzliwie odwieziona przez Breble, padłam na ryj plaskaty, nie pozbawiając go nawet makijażu, czym zapewne uczyniłam nieodwracalną krzywdę mojej jakże przecież olśniewającej cerze. Obudziłam się o 11:00 i już wiedziałam, że czeka mnie wyjazd w pośpiechu, bo pociąg o 12:58, a ja w rozsypce. Zjadłam kawę z rodzicami (tak, zjadłam, gdyż do kawy zawsze jest serwowane ciasto, tym razem świeżutkie drożdżowe, więc wchłonęłam na śniadanie cztery jego kawałki), pędem pod prysznic, baterie w aparat, telefon wyrwać z ładowarki, jakiś czysty ręcznik, laboga, czy ja mam jakieś skarpetki do pary, może jakaś bluzka na przebranie, cholera, może być zimno, to jeszcze golfik jakiś, na podróż polar, budrysówka z szamerunkiem, czarne dżinsy i glany, aha i jeszcze coś do czytania, co my tam mamy w toalecie, o, "Kot, który...", może być, pa mamo, pa tato, lecę...!!! Na dworzec Łódź Fabryczna dotarłam o 12:45, co dawało mi całe trzynaście minut na zdobycie biletu, gdyż oczywiście nie nabyłam wcześniej. Pani w okienku przy sprzedaży każdego biletu zapadała w egzystencjalną zadumę, czy to warto i co na to wszechświat, a do tego niefortunnym zbiegiem okoliczności przede mną kupowali bilety państwo dla siebie, babci, sąsiadki i członków rady rodzicielskiej losowo wybranego gimnazjum, siłą rzeczy trwało to o wiele więcej niż owe trzynaście minut. Do nich jednakowoż nie miałam śladu pretensji, o czym ich zresztą zapewniłam, tylko do tej śluzicy za szybką.
Gdy na zegarze pokazała się 12:59 i dopchałam się wreszcie do okienka, byłam już odprężona i życzliwa całemu światu: nie zdążę, pojadę późniejszym, nic już na to nie poradzę. Nabyłam bilet, pogratulowałam sobie wzięcia kryminału i w ten sposób odpracowałam jakąś godzinkę. Resztę czasu do przyjazdu następnego pociągu spędziłam w Bonanzie. Brudno i obskurnie, yem nie był yemem sensu stricto, bo nie było do niego dodatkowej ankiety, ale kawę to tam mają naprawdę niezłą.
Tramwaje... tfu! pociągi relacji Łódź Fabryczna - Warszawa Wschodnia mają tę właściwość, że są podstawiane. Teraz już jestem mądra i wiem, że to następuje na 20 minut, może kwadrans przed odjazdem i dobrze jest już być o tej porze i upolować sobie miejsce. Było bowiem dość tłoczno i z przykrością wyznaję, że również niewygodnie.
Cóż, dojechało się, dziewczyny zgarnęły mnie z dworca i poszło się do fotoplastykonu. Fantastyczne miejsce! Ciemno, muzyka się snuje przyjemna, człowiek przytyka gębę do okularu, a tam obrazki jakichś zadumanych, ubranych kolonialnie gości bądź tubylców z Madagaskaru, dzierżących dumnie dzidy i ryby. Wrażenie, jakby zastygli tylko na moje spojrzenie potęgował efekt trójwymiaru: mrużąc to jedno, to drugie oko wykryłam, że są mi oto pokazywane dwa nałożone na siebie zdjęcia. Byłam tak wniebowzięta, że nawet nie wpięłam się w toczoną już dość zaciekle, acz szeptem dyskusję uczestniczek zlotu.
Potem szalenie smaczne frappe w Green Coffee (przy stoliku pod oknem chyba naprawdę siedział Jerzy Pilch!), potem zaś długie i radosne biesiadowanie w India Curry. Warszawskie ceny są makabryczne, talerze były podgrzewane, a kelner był wyłącznie anglojęzyczny, trzeba mu zresztą przyznać, że z miłym dla ucha akcentem. Szał ciał i uprzęży. Nastąpił też pełen intymności i radosnego wyczekiwania moment w toalecie. Nie, nie chodzi o problemy z wypróżnieniem, jak chciałoby większość producentów środków przeczyszczających, nie wiedzieć czemu prawie zawsze adresowanych do kobiet: otóż ja i Makencja postanowiłyśmy obmierzyć Onion i Biljanę. Daj mi Boże takie figury w ich wieku swoją drogą. Była nawet rytualna wymiana staników, co prawda ja swojego z siebie nie zdzierałam, jako że obwód mam 60, a dziewczynom powychodziły raczej 65-tki, ale Makencja bez większych skrupułów użyczała tej czy innej frei.
Bardzo, muszę przyznać, sympatyczne dziewczyny. Klimat podobny sabatowym, z tą różnicą, że u nas mówi Miau, a my jej przerywamy, a tam przerywałyśmy wszystkie wszystkim. Osobiście wolę procedurę stosowaną wobec Miau :P
Zlot zakończył się o 22:00 i stanęło się przed koniecznością dostania się do Zamków na Białołękę. Czułam się chojracko, jako że już kiedyś do nich dojeżdżałam i pamiętałam, że z centrum na Plac Wilsona, a stamtąd coś tam mi pasuje. Złapałam zatem 36, która w gratisie miała przewspaniałego bernardyna ciągającego właściciela na smyczy, wysiadłam dumnie na placu, stanęłam pod kinem Wisła i zanim zdążyłam się zadumać, wydarzenia ruszyły jak lawina. Otóż Aard dał mi sygnał, bym oddzwoniła. Pomna faktu, że panowie są już w Niemczech albo i dalej, popieściłam w sobie wewnętrzny alarm i wcisnęłam przycisk z zielonym mazajem. Aard w trosce o cenne złotówki na karcie mówił krótko: dojechaliśmy do Niemiec, pogoda okej, dwanaście stopni, przekaż Magdzie, żeby nie oddzwaniała, bo odruchowo puściłem jej sygnał, a jest w pracy i nie może, i nie musi, bo u mnie wszystko okej, ale karta Jasia nie działa, dam ci Jasia. Huann z niepokojem w głosie wyrzucił z siebie komunikat, że telefon mu nie łapie żadnej sieci, a wszak przed poprzednim wyjazdem uruchamiał roaming, tak, wyłączał i włączał telefon, zero efektów poza wyświetlaniem przez telefon co czas pewien komunikatu "karta SIM nieaktywna". Laboga. Poza tym wszystko okej, pogoda ładna, dotarli do Niemiec, chociaż dwie godziny później niż zamierzali, bo im się w Polsce pociąg pół godziny spóźnił.
Kino Wisła napełniło mnie niesmakiem. Miałam gdzieś w sobie zakorzenione przekonanie, że wystarczy pod nim odpowiednio długo poczekać, a na pewno przyjedzie pasujący mi autobus, jednak nie spełniło swojej funkcji. Zatem zadzwoniłam do Zamka i poprosiłam o wskazówki, kwestię roamingu Huann póki co odkładając na boczny tor jako że on i tak miał plan uruchamiać telefon dwa razy dziennie celem oszczędzania baterii. Zamek najpierw lekko spanikował, zacukał się w sobie, podumał i wymyślił, że trzeba mi metrem na Marymont. Metrem?!! Tak, metrem. Metrem nie, bo nie miałam biletu, ale złapałam następną 36-tkę, która też miała napis Marymont. No, oprócz tego myślnik i Potok, ale w końcu kierunek zbieżny. No to wysiadłam na tym Marymoncie, pokręciłam się trochę po ulicy Potockiej, która zdegustowała mnie przedzierzgnięciem się w ulicę Bieniawską i po krótkiej pauzie skruchy i cierpienia znów chwyciłam za telefon.
Tutaj muszę dodać, że gdyby nie poranne pakowanie się w pośpiechu wzięłabym po prostu plan Warszawy i nie truła Zamczej dupy. Ale nie miałam, mapa Targeo w telefonie pokazywała jakoś dziwnie i nieczytelnie, więc uznałam, że wykorzystam Zamka, także i dlatego, że jego wskazówki są zawsze obrazowe i precyzyjne. Zamek pochwalił Potocką, potępił Bieniawską, kazał iść do Słowackiego i odnaleźć krańcówkę 511. Krańcówka nie bardzo chciała się dać znaleźć, jako że podstępnie przeniosła się na Włościańską, którą po kilku przebieżkach godnych chomika w bębnie udało mi się zlokalizować po prawej ręce. Tymczasem zegar wskazywał godzinę 23:46.
W komunikacji warszawskiej to, co lubię, to te choineczki wewnątrz autobusów i tramwajów, z rozpisanymi przystankami. Dzięki temu wiedziałam, jaki przystanek jest po którym (wiaty przystankowe też są zazwyczaj porządnie opisane) i wiedziałam, że mam chwilę na to, by wykuć się numeru Huann na pamięć i zadzwonić do jego BOKu. Komunikat wydany przez skądinąd sympatyczną konsultantkę nieco mnie zmroził: -Jest GPRS na karcie włączony. On wyklucza korzystanie z roamingu. Trzeba by było jedno wyłączyć, a drugie włączyć, ale ja niestety nie mogę tego dla pani zrobić, bo karta jest niezarejestrowana. Może ją pani oczywiście zarejestrować na siebie, będzie jednak potrzebny numer karty SIM. A przez internet też można, ale cztery ostatnie cyfry kodu PUK z kolei są potrzebne. Nie, niestety, ani numeru karty SIM, ani tych cyfr kodu PUK nie podam, karta jest niezarejestrowana, ja mogę tylko niektóre informacje z konta podać i nie mogę nic zmieniać.
Napisałam do Mag.gie, także po to, by ją powiadomić, że nie ma konieczności oddzwaniania do Mikiego i nakreśliłam w trzech SMSach sytuację H. Przyznam, że ze łba mnie wyleciały jej znajomości w sieci użytkowanej przez H. i po prostu się chciałam zwierzyć, Mag jednakowoż nic nie obiecała, ale napisała, że być może jej się uda owe znajomości odświeżyć i wykorzystać. Do numeru karty SIM bowiem dostępu nie mam. Ani kodu PUK. A mimo wszystko niechby Huann miał jakiś kontakt ze światem przez te omal trzy tygodnie bez wykorzystywania impulsów Aarda.
Z odpowiedniego przystanku 511 zabrało mnie Zamczysko cytrynką. Podjęli mnie pyszną herbatką, głaskawym Kotofonem, komplementami na temat bloga (ciekawe, czy przebrną przez ten, wiem wszak doskonale, że strasznie długi wpis) i odcinkiem Hotelu Zacisze. Z niczego zrobiła się trzecia, więc spałam jak niemowlę. Wstaliśmy po 10:00, ja z potwornym bólem głowy (nie przepaliłam się jednak, może powietrze jakieś inne, nie wiem), który zażegnała Wercia ratując mnie nurofenem. Po znakomitym śniadaniu (ach, ta Zamcza selerowa sałatka!) i równie znakomitej kawie uznałam, że właściwie na mnie już czas, zwłaszcza że WeroZamki wyznały, że mają dość zajęty dzień. Znaleźliśmy z Zamkiem pociąg o 13:03 z Warszawy Wschodniej, odebrałam propozycję podwiezienia mnie na dworzec, którą przyjęłam z wdzięcznością i, nauczona wczorajszym doświadczeniem, zasugerowałam, że warto byłoby zjawić się na dworcu wcześniej, by spokojnie nabyć bilet i wsiąść w podstawiany wszak pociąg. Zamek przystał - musieli mieć naprawdę napięty grafik! - odwiózł mnie w strugach deszczu, bilet kupiłam spokojnie, nabyłam fajki, wypaliłam dwie i wsiadłam do właściwego pociągu, który bez żadnych atrakcji dowiózł mnie na Fabryczną.

O programie "Uwaga!" z GPO w roli głównej napiszę kiedy indziej. Powiem tylko, że ręce opadają...

18.9.08

Nie weszłam na grupę czyli jak zarobić 30 zł w kwadrans

Sztuka jest dostępna raz na pół roku, najczęściej raz na kwartał. Otóż tak:
1. Trzeba mieć znajomą w kombajnie do zbierania respondentów na focus.
Focus to padanie, tfu! badanie rynku polegające na zebraniu grupy reprezentatywnej i oszałamiania jej nowym produktem tudzież jego reklamą; i kolekcjonowaniu informacji, co owa oszołomiona grupa o tym myśli. Grupa zazwyczaj myśli niewiele, ale dużo gada, bo dają dobrą kawę i ciasteczka, i jest takie fajne weneckie lustro jak w amerykańskich serialach kryminalnych. Po czym za fatygę grupa otrzymuje kwotę i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Kombajn zaś do zbierania respondentów to firma realizująca badania dla ośrodków badań opinii publicznej. Taki OBOP bowiem bada nie tylko na tysiącu zmanipulowanych grupą ITI wykształciuchów wpływ zrolowania skarpetek jednego z bliźniaków na odbiór pitbulla drugiego, ale także takie przyziemne historie, jak która biel jest bielsza i dlaczego 80% gospodyń domowych nie widzi różnicy. I to zleca zewnętrznym firmom, które z kolei zlecają innym zgarnięcie spełniających odpowiadające badaniu warunki respondentów.
2. Trzeba odebrać od znajomej telefon (niekoniecznie przemocą) i zapamiętać potok informacji.
Najczęściej ów potok dotyczy wykształcenia, dochodów, stanu matrymonialnego i rodzinnego + specyficzne zmienne odpowiadające badaniu. Ja najczęściej mam mniej więcej swoje wykształcenie, wiek i stan cywilny, ale kolega Motłoh kiedyś musiał się przebrać za trzydziestoparolatka mającego bodaj dwójkę dzieci, a któreś z moich znajomych bardzo się starało nie zdradzić, że ma ciut jakby więcej niż zawodówkę w papierach (choć czy ów papier przesądza, doprawdy. Ja mam średnie i jestem często mądrzejsza od magisterek, z którymi pracuję).
Jak sądzę, firma, dla której pracuje znajoma ma jakąś tam swoją bazę danych, z której wyciąga potrzebnego respondenta, ale znajoma często przymyka oko na zakaz brania udziału w takich badaniach częściej niż raz na rok. Oczywiście grupa traci swoją reprezentatywność, ale ja tam zawsze na focusie mówię, co myślę, to nie fałszuję badań, a to, czy na wynik badań ma wpływ opinia trzydziestojednoletniej panny, czy dwudziestoletniej mężatki, szczerze mówiąc mi lata gdzieniegdzie, zważywszy, że tyczą najczęściej tak ważkich kwestii, jak to, jaki smak soczku multiwitaminowego wprowadzić na rynek.
W każdym razie gdy dzwoni koleżanka S. i mówi tajemniczo: -Kasia, słuchaj...! Masz lat tyle co masz, słuchasz złotych przebojów i czasem zetki...- to ja grzecznie zapamiętuję, po czym dziękuję i pytam, ile to trwa i ile dają.
3. Trzeba odebrać telefon od kogoś, kto sprawdza znajomą.
I odpowiedzieć zgodnie z tym, co wcześniej podpowiedziała koleżanka S., oczywiście raczej nie recytując rytmicznie przytupując sobie do taktu nogą.
4. Przyjść na spotkanie z dowodem osobistym.
I nie zdradzać po sobie, że tę focusownię na rozkopanym masonie na rogu twórcy hamburgskich wodociągów zna się już doskonale. Przed spotkaniem się jeszcze raz wypełnia ankietę, którą wydziera z rąk zaaferowana pani i wszędobylskim okiem ocenia. Pani się później naszeptuje z jakimiś manifestującymi się wyłącznie akustycznie osobami i po kilku minutach nerwowego czekania, kiedy to człowiek obejrzy sobie resztę grupy, próbując w duchu zgadnąć, ile osób jest z łapanki, a ile na podobnych zasadach, jak on sam - pani wymienia nazwiska i zaprasza.
-A reszta pod ścianę? - spytała nerwowo jakaś sympatyczna dziewczyna z kaskiem (potem się okazało, że dziewczyna jest rocznik 1970, ale wspaniała gaduła i z twarzy moja rówieśniczka. Albo ja z twarzy rówieśniczka jej, cholera wie).
Otóż nie. Reszta do stolika wypełniać peselem pola w tabelce i odbierać trzydzieści złotych w bonach sodexho, albowiem we're not the chosen ones.
-Ale za to nie musicie państwo siedzieć dwóch godzin na spotkaniu - pocieszyła nas zaaferowana pani. Za siedzenie dawali 6 dych, a tu czekaliśmy wszystkiego kwadrans i dostajemy połowę. Się kalkuluje zatem, z czym się wszyscy zgodziliśmy. Przez chwilę nawet, w obliczu nadprogramowo wolnych dwóch godzin, rozważaliśmy plan wspólnego przehulania tych trzech dych, ale ostatecznie rozstaliśmy się w pogodnych nastrojach, ja odeskortowana przez jakieś młode chłopię, szalenie zainteresowane budowlą przyszłego sądu apelacyjnego i odnowioną cerkiewką na Kilińskiego i ogólnie bardzo rozmowne.
Dla uściślenia dodam, że ani z sympatycznym dziewczęciem, ani z młodym chłopięciem się wcześniej nie widziałam. Ale jakoś się od razu z nimi kontakt złapało. A gdzie moje splendid isolation?!

Poza tym mam przepiękne koty w uszach i w rowku między piersiami: czarownicoAard sprezentował mi bowiem, a wczoraj uszczęśliwił wręczeniem, kolczyki i wisiorek na łańcuszku w kształcie podługowatych kotów. Bardzo są. Bardzo! Sabat ogólnie miły, Miau trzęsła brodą i manikurowała nasze pazury, Mag.gie poczyniła pyszne zakiepanki bułkowo-pieczarkowe, a Kotbert się odprężała z kwadransu na kwadrans. A ja to nie wiem, co, poza tym, że koty i dziko fioletowe pazury.

Minio wyjechał na dwa dni i zrobił mnie zastępczynią. Nothing big deal, już wcześniej wyjeżdżał i trafiało zastępowanie na innych, co głównie polega na koordynacji kontaktów pomiędzy naszym teamem a Warszawą z Groźną Laleczką z Saskiej Porcelany na czele. GLzSP jest szefową szefów, ma nad sobą w sekcji zaledwie jedną osobę, wygląda krucho i delikatnie i jak większość drobnych osóbek jest cudownie apodyktyczna i wspaniale bezkompromisowa. Piszę to mając pełną świadomość, że gdybym miała z nią do czynienia na codzień, nie byłoby to wzbogacone aż tak entuzjastycznymi przysłówkami. Dość powiedzieć, że dziś zadzwoniła spytać, ile mamy w sali kompów, a ja stygłam po gorących potach jeszcze kwadrans później.
Jakkolwiek poczułam się wyróżniona, uzyskałam też pewność, że nie nadaję się na takiego opiekuna grupy. Po pierwsze, grupa mnie nie słucha. Pojedyncze osoby - tak. Ale komunikacja z więcej niż trzema osobami naraz mi nie idzie. Sabaty i szprotkania się nie liczą, bo to przyjaźń. Po drugie zaś, miałam stałe poczucie, że koniecznie muszę im we wszystkim pomagać i choć się chyba nie narzucałam, to miałam szalonego stresa, czy aby na pewno dobrze podpowiedziałam, nawet jeśli sprawdziłam trzy razy. To nie na moje nerwy!

Jutro impreza firmowa. Pazury wytrzymają z fioletem, ale w co ja się ubiorę?!

15.9.08

Są mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Szprota.

Tako rzecze Miau. Jestem odrębnym gatunkiem i proszę szanować moje splendid isolation, gdyż nic mi tak nie robi na samoocenę :P

Poza tym: kto przestawił radio w kuchni na Eskę?! Nie żebym narzekała słysząc od rana głos Miau, ale muzycznie jestem w pracy katowana Zetką i Eska to za dużo jak na moje możliwości percepcyjno-muzyczne!

13.9.08

I jeszcze

Z dedykacją dla Aarda, Keltoi, b00g13go i Marudy za wieczory spędzane na Hard Zone w Dekompresji :)

Krówki, łańcuch i autobus piętrowy

Ja zawsze w trakcie spotkań odbywających się u mnie mam wrażenie swoistego chaosu. I jak to z chaosem bywa, nie ma superbohatera, który by nad nim zapanował.
Tym razem więc nawet się nie starałam. Krówki, jakkolwiek bardzo dziwne w formie (już wiem, że mleka trzeba więcej, dużo więcej), w treści były, rzeknę nieskromne, znakomite i to zwłaszcza nie te z przepisu Nigelli, lecz z mojego wydumania "jak zmieszam białą czekoladę, kokos i migdały, to chyba też będzie dobre". Miau popisała się swoją kwaśno-słoną makaronową sałatką, zaś Keltoi szarlotką i śliwkotką.
Generalnie jeśli chodzi o żarcie zapanowała tradycyjna klęska urodzaju, w tym roku może o tyle mniej dotkliwa, że zrównoważyło się samo słodkie sporą ilością czipsów.
Ostatecznie w czasie imprezy ustabilizowały się zajęcia w podgrupach: czarownice polazły do kuchni czynić sobie manikurę, Rosomak latał i dyskutował, Brite sennie się kiwał na fotelu bujanym, HuannAard omawiał ich rychły wyjazd, przy czym Aarda w obliczu jakże niespodziewanego chłodu we wrześniu nagle zaczęło ciągnąć nie do Niemiec i Danii, lecz wręcz przeciwnie, na południe, bo tam cieplej (acz dalej i drożej). WeroZamki, przybyłe dość późno, popadły ze mną w dysputę o tym, że Nutria jest alter ego M.M., a Tygrys walczy o uwagę, koty były przylepne i głaskawe, goście sympatycznie obsługiwali się sami, pytając tylko co pewien czas, czy można tę kawę, a czy kubeczki w tej szafce też.
Prezentów z imienia przesadnie wymieniać nie będę, żeby nie było, że któryś faworyzuję, jednakowoż cośkolwiek wspomnieć muszę. Przyznam zatem, że łańcuch od kruka nieco mnie zdenerwował, bo naprawdę przez długą chwilę byłam przekonana, że uszkodziłam coś tymi swoimi maślanymi łapy... English tea z autobusu piętrowego natomiast bardzo jest smaczna z sokiem dziko-różanym, który wobec jeszcze chłodniejszego niż wczoraj chłodu był niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania Szproty.
Było więc przemiło. Przed imprezą myślałam o tym, by wrzucić na bloga kilka punktów instrukcji obsługi szprociego mieszkania, jak: nie zdejmuj butów, chyba że lubisz, gdyż nie mieszkam w muzeum; lub: jeśli chcesz kawy, to albo mi powiedz, albo sobie zrób, gdyż sama nie zawsze umiem się domyślić. Się jednak okazało, że moje goście już to wszystko wiedzą. A klamką w łazience proszę się nie przejmować, dziś została mi w ręce, kiedy udało mi się porządnie zamknąć drzwi będąc w środku i przez chwilę miałam klaustrofobiczną wizję spędzenia reszty życia w tym pomieszczeniu.
Ostatnimi gośćmy okazali się Rosomaczysko i Keltoi, których dość brutalnie wygoniłam przed pierwszą, jako że nazajutrz do pracy na godzinę siódmą. Udało mi się we wspaniałym stylu zignorować wrześniową zmianę rozkładu jazdy, nie zdążyć na autobus linii 87 i jak ostatni burżuj pojechać taksówką, wydając w ten rozrzutny sposób całe 18,50 zł z VAT.
W pracy dziś, nie kryję, stukałam co pewien czas czołem o klawiaturę i przez chwilę nawet rozważałam opcję zestawienia dwóch foteli, byłam bowiem sama na dyżurze, i walnięcia się na godzinę. Zrezygnowałam z pomysłu tylko dlatego, że po takiej drzemce w środku dnia zawsze się dość długo rozczmuchuję, a tu trzeba jednak coś rozpatrzyć i jakoś do domu wrócić. Za to jak wróciłam, jak zjadłam, jak wypiłam (celem uniknięcia poważniejszych skutków przemarznięcia: rano było całe dwa stopnie braku ciepła, a ja licząc na to, że się ociepli, jednak nie sięgnęłam po ciepłą kurtkę, lecz poprzestałam na grubym polarze i swetrze z golfem) aspirynę C ze wspomnianym sokiem! Jak walnęłam się spać...!
Teraz zaś, po odblokowaniu sobie konta w mBanku (udało mi się bowiem w trakcie rozmowy z Miau zablokować sobie dostęp przez internet) wcinam czipsy, słucham Eski Rock i poważnie myślę nad obejrzeniem jakiegoś filmu, w końcu jest 20:00 w sobotę.

10.9.08

Weekend w środku tygodnia

Tak mi jakoś kochany Minio ustawił grafik, że dwudniowego, prawdziwego, żywego weekendu nie powąchałam od blisko trzech tygodni. A ostatnia sobota, nie kryję, była wprawdzie przyjemna, jednak szalenie intensywna i nie odpoczęłam. No to mam dziś i jutro wolne (w sobotę znów do pracy, a w następny weekend, już najpewniej naznaczony wyjazdem Dwóch Wspaniałych Mężczyzn na Ich Lśniących Rumakach, być może wybiorę się do Warszawy na zlot fanów M.M.). Bardzo dobrze się w sumie składa, bo pojutrze wyprawiam urodziurorurodziny, zasadniczo trzydzieste pierwsze, ale piąte. Mają być omal wszyscy - obawiam się, że zabraknie BrebleBrajtów urlopujących się w Londku oraz mej Joanny, która roztacza troskę nad jakąś terminalnie chorą ciocią. Ogarniam zatem nieco chałupę, zaś jutro mam plan poczynić zakupy i być może nawet wyprodukować krówki Najdżelli :D
Oczywiscie skończy się na totalnym, przemiłym harmidrze, bieganiu co chwila do kuchni po kawę i herbatę i nikt by pewnie nawet nie zauważył kocich kłaków na dywanie i mapy Temerii nad kanapą. Ale ja nie cierpię sprzątać bez pretekstu. Jak go mam, to nie cierpię nieco mniej ;)

update:
BrebleBrajty wrócą i będą. Natomiast wykruszyli się Porucznikowie zapracowani :( No i nadal nie mam wieści od Katastrofy.
Krówki wyprodukowane, nawet w dwóch wersjach: czekoladowo-orzechowej i migdałowo-kokosowej, z tym, że nie wiem, czy ta maź, pod postacią której aktualnie są, da się pokroić na cukierki. W najgorszym razie krówek nie będzie, a maź udostępnię chętnym :P
Za to frencz wykonany przez Miau niestety nie przetrwał, zwłaszcza że poczułam się Najdżellą kiełbasy i przysmażyłam sobie z tąże makaronik, nie zapomniawszy dodać cebulki i w podmuchu paranoi eksperymentalnej - migdałów, uprażonych z boku na patelni. Dolanie zagęszczonego mleka, które przeraziło Miau (zdawałam jej relację z nomen omen na gorąco, co wpada mi do łba nad patelnią) skończyło się tym, że całość się zrobiła po chwili prużenia przyjemnie wilgotna i maślana. Tylko sól mogłam sobie w takiej ilości odpuścić.


Zaraz zmykam oddać się kultywacji związku, nadmienię tylko, że na prywatnych forach gazety.pl pojawi się możliwość używania BB Code'u, czyli korzystania z formatowania tekstu i wstawiania obrazków. Póki co działa w opisach forów i wcale fajnie działa. Na początku trudno się oprzeć obrazkowemu pismu, myślę jednak, że fala eksperymentów opadnie, a pogrubienia i różne rozmiary czcionek mogą się przydać.

7.9.08

WeroZamczy ślub

Trochę już napisała Kotbert, która jednakowoż ślubne uroczysko spędziła poza świątynią, z obawy, by w obliczu takiej ilości zakamieniałych ateistów nie przynieść parze młodej pecha pod postacią gromu z niebios. Dodam, że przejechany kawałek świata z otwartym bagażnikiem nader wyraźnie udowadnia, że nie jesteśmy hermetyczni!


photo by Kotbert

Z mojej perspektywy do opisania jest niewiele więcej, jako że z poczucia solidarności zasiadłam z Tulką i małym Antosiem, którzy z racji lekkiej nieprzewidywalności tego dwuipółlatka optowali za miejscem raczej tylnym i na wylocie. Co oznacza, że zdarzeń pod ołtarzem nie widziałam, migała mi tylko a to Wera, wyglądająca w swym diademiku i gipiurach trochę jak wróżka z bajki, a to spięty Huann, który jako świadek miał im wtykać obrączki i składać podpis. Antoś doznał szwungu i przemierzał raźno kościół slalomem między ławami, Tulka stukała za nim obcasami z cierpliwym uśmiechem na twarzy, ksiądz trzymał mowę niedrętwą a sympatyczną i ogólnie wdarł się w ślub miły element chaosu. Huann wyrzucał sobie, że się do owegoż chaosu przyczynił, nie postępując wedle wskazówki, która mówi, że po czerwonym dywanie za państwem młodym świadkowie lecą w ściśle przyjętym porządku: świadek pana młodego za tymże i vice versa. Huann tymczasem radośnie podążył za Werą, co, zważywszy ciekawy wzór z tyłu sukni i intrygująco ciągnący się tren, nawet specjalnie nie dziwi.
Inna sprawa, że po sakramentalnym "tak" pierwszą osobą, która przegalopowała po czerwonym dywanie nie byli wcale państwo młodzi, lecz Antoś.
Po orgii życzeń, pozdrowień, ukłonów i przytłaczania Huann prezentami nastąpił niewielkiego chaosu ciąg dalszy pod postacią kluczyków do Zamecznej cytrynki, które były w torebce Wery, ta zaś w zakrystii, ta zaś zamknięta. -No, to mamy pierwszy problem małżeński - skomentował Zamek z nieco wymuszonym uśmiechem. Niemniej zakrystia dała się sforsować już po kilku minutach. Przypominam tutaj drogim WeroZamkom, że na ślubie Idy w "Noelce" problem był dużo pokaźniejszych rozmiarów: wszak Zamek nie musiał nigdzie się wspinać po rynnie i otwierać pomieszczenia od środka!
Potem nastąpił stosunkowo najmniej przyjemny element dnia: młodzi wraz z Porucznikami pojechali na sesję jpg, zaś świadek i jego dama zostali oddelegowani do znalezienia i, co ważniejsze, utrzymania miejsca parkingowego na Podwalu, znajdującego się w nader pożądanym pobliżu Wąskiego Dunaju, gdzie odbywało się przyjęcie weselne. Nie chcę tutaj WeroZamków wpędzać w jakiekolwiek poczucie winy; jestem absolutnie przekonana, że właśnie im to miejsce należało się jak nikomu i gdyby nie dokuczające coraz bardziej buty (jednak stanie w obcasach przez godzinę nie robi dobrze żadnym stopom), miałabym świetną zabawę. Poza tym chamstwu warszawskich wozidupów są winni wyłącznie owi wozidupy, ot co.


photo by Kotbert

W każdym razie rozjechać nas chciano zaledwie dwukrotnie, przy czym raz byli to dość nobliwi państwo w wieku moich rodziców, a raz pani również raczej z tych dojrzałych. - Ale ja się nie zgadzam! - zakrzyknął kierowca w pierwszym samochodzie. - Musi być jakieś inne rozwiązanie!
-Ależ jest - odparłam miękko. - Zaparkują państwo gdzie indziej.
Nie upieram się, że był to logiczny argument, ale o dziwo poskutkował.
Pani w drugim aucie miała zacięty wyraz twarzy inkwizytora nad stosem. - Zadzwonię na policję! - zagroziła. Uświadomiłam sobie, że aby zdobyć to miejsce, musiałaby wzywając odpowiednie służby nie ruszyć się z miejsca, korkując przejazd, a już się za nią rozlegały klaksony i zgodziłam się gładko: - Proszę bardzo, niech pani dzwoni! - po czym sama wyjęłam komórkę. Dzwoniłam do Porucznika pozyskać informację, kiedy będą, ale pani akurat nie musiała tego wiedzieć.
Opisując tę sytuację obrony własną piersią (lewą) miejsca parkingowego czarownicom użyłam z emfazą stwierdzenia "No i się okazało, że jest to zadanie dla osób obdarzonych asertywnością papieża w domu publicznym i wytrzymałością złaknionego królika na bezkróliczej wyspie :P Widać Zamek uznał, że dysponujemy jednym i drugim."

Wesele było kameralne, na 30 osób. Na wejściu państwa młodych głośniki w lokalu zagrały Turnaua "Takiej drugiej nocy nie będziesz już miał", co uznałam za świetną ilustrację. Jedzenie znakomite, obsługa znośna, towarzystwo sympatyczne. Doczekaliśmy do obejrzenia, jak młodzi kroją torcik i wraz z Porucznikami grzecznie się pożegnaliśmy: Porucznikowie po przemyśleniu logistyki uznali, że jakoś się pomieścimy w ich yarrisce, a myśmy chętnie na to przystali, gdyż nie uśmiechała nam się podróż pociągiem w wytwornym odzieniu.
Droga upłynęła sympatycznie, zatrzymaliśmy się na krótką kawę (tam, gdzie wtedy z Breblebrajtami!), Antoś śpiewał scatem, Porucznik sypnął kilka tekstów, które zapodam wieczorem w szprotokół i odnaleźliśmy nawet komplet do samochodu z drogi w tamtą stronę: otóż na otwarty wówczas bagażnik zwrócili nam uwagę ludzie w aucie przystrojonego dwoma tablicami, polską i amerykańską. W drodze powrotnej jechał przed nami taki, co nie miał ani jednej!

4.9.08

A odpocznę dopiero w niedzielę

Przynajmniej o tyle, że pośpię do jakiejś normalnej godziny.
Już wprawdzie przestawiłam się na tyle, że nie odsypiam po południu prawie wcale. Czasem z godzinkę. Za to idę spać koło 23:00 i zasypiam bez problemów; budzę się klasycznie po czterech godzinach, kręcę się trochę i zasypiam na kolejne dwie.
Wczoraj miłe spotkanie u Mag.giAardów z zadziwiająco typowym podziałem ról: ja, Mag.gie i Miau rajcowałyśmy w kuchni, przy czym Miau czyniła mi nader udanego frencza, którego jutro zamierzam poprawić, by na sobotę był jeszcze cudowniejszy. "Pan podrapano na głowa" bez białej glisty, za to z wystawką przodków różnych zwierząt, m.in. mułoskoczka, innymi słowy Borys zasiadł w Mag.giAardziej sypialni zgłębiać zawartość dwóch płyt z jednym filmem. Panowie zaś, czyli Aard i Huann trochę żarli z nami pizzę, Miauową pyszną sałatkę tudzież miętowe płatki, a trochę rychtowali swoje stalowe rumaki, nic nie psując, ale gubiąc sworzeń (nieboskie sworzenie!).
Dziś zasiadłam do kompa z postanowieniem obejrzenia wypożyczonego od Miau "Jutro idziemy do kina". Obejrzałam nawet dokładnie. Czołówkę i jakąś pierwszą minutę filmu, i nawet już uznałam, że mi się podoba (zresztą, z tego, co czytałam o tym filmie, dalsze minuty filmu również mi się spodobają), a potem Miau się stęskniła i zażądała zużycia na nią erajednostek.
Jutro fryzjer. Fryzjer jest młody człowiek i gej, z tych zniewieściałych, miękkich w kibici i o głosie wyższym od mojego (co poniekąd nietrudne). Co dobrze wróży mej przyszłej fryzurze. Potem frencz u Miau. Potem, jeśli pewien misterny plan pójdzie w pizdu, jeszcze jakaś guaneria ludzka. A potem wrócę i z właściwym sobie wdziękiem rozczochranej wiedźmy padnę na ryj.

Drobiażdżek z pracusi: koleżanka Ewa w dniu wczorajszym jakoś szalenie intensywnie przyglądała się swojej zawartości torebki, a nie należy do osób, które noszą kilkanaście błyszczyków na różne okazje, kilka rozmiarów tamponów i klucze od jariski. Gdy napotkała moje pytające spojrzenie, zaczęła się cicho, acz nieprzytomnie śmiać i wyłowiła z torebki nieco sfatygowaną, wklęśniętą z jednej strony piłeczkę ping-pongową.
Otóż z narażeniem życia, zdrowia i atrakcyjnego wyglądu mieszkająca z nią kotka upolowała piłeczkę i wetknęła swojemu człowiekowi do torebki, żeby się podzielić, bo przecież człowiek to taka pierdoła, co sobie sama nie upoluje.

Zrobię jeszcze ze dwa kliki na arenie Albionu i idę spać.

2.9.08

Wiersz

Plącze mi się po głowie, bez żadnych konkretnych przyczyn, co najwyżej na jakiejś fali nostalgii.

szklanka rozbiła się
na dziesięć tysięcy kawałków
więc nawet wy ręce
odmawiacie mi posłuszeństwa
okruchy leżały na podłodze
jak zastygłe w kryształ łzy
które za tobą wylałam
stanęłam na nich bosą stopą
i tak jak wtedy
czułam że nie chcę się cofnąć
(Marek Nowak)

Pamiętam pierwsze próby, jeszcze w białym pałacyku na Siedleckiej (późniejsze były w AOK, na Piotrkowskiej 77). Maciek, gitarzysta, z którym wówczas byłam, ciułał kasę na efekt do gitary i klarował Markowi, że zagra mu chmury i dymy, jak go kupi (rzeczywiście zagrał, przestrzenne, rozlewające się, chropowate dźwięki wzmocnione flendżerem). Marek tłumaczył Gosi, że ten tekst o szklance musi wykrzyczeć, na granicy histerii, na co Gosia mu wyjaśniała, że ona, jak histeryzuje, to piszczy i na pewno nie chce tego słyszeć.
Jak potem nastała Justyna, nikt nie musiał jej niczego tłumaczyć. Była fantastyczna.

To były dobre czasy. Picia nie było dużo (pojawiło się później, z otwarciem Forum Fabricum), za to były próby, burze mózgów i lęgnięcie się pomysłów na moich oczach, choć raczej nie z moim udziałem. Wariackie wizje Marka, z zachwytem aprobowane przez Maćka, z dobrodziejstwem inwentarza znoszone przez Julka i - w późniejszych czasach - postponowane przez Luc'a, choć oczywiście podział ról nie zawsze był aż tak schematyczny. Goniło się Luc'a za niepamiętanie tekstów i wspierało Maćka w graniu tych chmur i dymów.

Nostalgia sucks!