30.12.07

mmmmmuffiny...

Są do obejrzenia tu. A ja mogę tylko powiedzieć, że smakują chyba jeszcze lepiej niż wyglądają. Tak, można mieć taką żonę jak Keltoi :D
Poza tym mam za sobą kolejne spotkanie klasowe zakończone o 3:00 w nocy (było przesympatycznie!), wydałam znów pieniądze na filmy DVD i walczę z bólem głowy. Dziś śpiewa mi Turnau i tu nawiązując do komentarza Lavinki: otóż odszczekuję, śpiewam, gdy mam w odsłuchu Turnaua (i nikt nie słucha, bo inaczej ludzie się śmieją i wstyd).

A tego Stuhra wynalazła moja żona czyli Keltoi:


Nadal nie wiem, co z Sylwestrem. Może nic?

update po obejrzeniu Epoki Lodowcowej i Baskervillów Psa:
Jednak coś. I zdaje się, że ściągnę nań podstawówkową koleżankę. Tak nam się wczoraj miło gadało, że jakoś nie mam obaw, że się z nami nie zintegruje.

OMG, co ja na siebie włożę?!

27.12.07

Sentencjonalne IPOŚWIĘTACH

Pierwszy dzień po świętach jest zawsze najgorszy. Człowiek się rozbyczył, kładł o 3:00, wstawał o 11:00, a tu o 7:30 budzik ryczy Disturbed'em "I wanna get psycho" i faktycznie się doznaje psychozy. Więc wstaję, macam szlafrok albo polar, bo zimno w łapy, wychodzę z sypialni, potykając o co najmniej jednego kota, doczłapuję do kuchni, gdzie trza zażegnąć płomyczek w gazowym piecyku i łyknąć magnez jak emeryt (potem nie włączam discovery, gdyż nie mam telewizora, a trochę njusów z najnowszej afery dotrze do mnie za pomocą wiadomości z PAP umieszczanych w intranecie). Prysznic musi trwać długo, a jedyną w jego trakcie wyrazistą myślą, na jaką mnie stać, jest "zimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarni zimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarni zimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarnizimnojakwpsiarni". W psiarni jest zimno?!
Budzę się po spożyciu kaszki, mniej więcej po piątym łyku kawy. To jest jakiś kwadrans jednoczesnego czytania, wchłaniania produktu pszenno-ryżowego, płukania ust kofeiną i głaskania co najmniej jednego kota.
O 8:30 miewam autobus linii 87, który mi odjeżdża z przystanku Julianowska-Głogowa, by dowieźć na przystanek Wersalska-Stomil. Przyjazd autobusu jest miernikiem farta. Tu dwubiegunowa alternatywa: przyjedzie albo nie - jest banalna, chamska i prostacka. Musi ona obrosnąć w dodatkowe, frapujące elementy jak: przyjedzie, ale trzy minuty za wcześnie; spóźni się minut 7; pojawi się wraz z wesołym towarzystwem dwóch zetek, w tym przynajmniej jednej pod postacią jęczącego jelcza, co oznacza, że stratują mnie wysiadający zetkowicze, wsiadający zetkowicze i popłynę pchana falą osiemdziesięciosiódemkowiczów do wnętrza potwora (właśnie połknął ludzi tłum), by koneser sportów ekstremalnych, jakim jest każdy pasażer, zwłaszcza zimą, uznał ją za godną uznania.
Aha, czasem jeszcze przyjeżdża spóźnione 81, które z kolei dotrzęsie mnie wewnątrz siebie do przystanku Świętejteresyoddzieciątkajezus - Szczecińska (stamtąd 10 minut piechoty tej naaaszej piechoty do roboty, do roboty).
A dziś, na przykład, przyjechało tak jakoś ciut przed wpół do jakieś cóżeś niewyraźne, z ubłoconym wyświetlaczem, że się dopatrzyłam jedynki w numerze, tom pomyślała, że pewnie właśnie 81. A tu zonk, a swoją drogą czy to poświąteczna tradycja, że kasowniki poblokowane? bo były! i tak oto, na pół godziny przed pracą ruszyłam miast na zachód, to na południe, gdzie owszem też była cywilizacja. Dotarłam na czas, głównie dzięki dzikiemu fartowi, który widocznie uznał za stosowne wynagrodzić mi tę pomyłkę z Z1 udającym 81.


proponuję kliknąć, aby powiększyć (mapka ściągnięta z serwisu http://mpk.lodz.pl)

Nie twierdzę, że nie mogę się doczekać, co będzie jutro...
(tymczasem Harry Potter i Półkrwi Książę w tłumaczeniu Armii Świstaka oraz herbata zielona żeńszeniowo-miodowo-cytrynowa. W kubku z Kubusiem Puchatkiem, oczywiście)

24.12.07

Nie wiem, co dostałam na gwiazdkę!

Tzn w większości prezenty udało mi się zidentyfikować, a tak miłego przydasia jak ciepłe skarpetki mam już nawet na sobie. Natomiast sąsiad sprezentował mi małe, tekturowe pudełeczko z napisem Aladdin by Paike (guglałam już, ale zawartości tego konkretnego pudełeczka nie wyguglałam), w którym znalazłam metalowe pióro kulkowe, wypasioną metalową zapalniczkę gazową i owo tajemnicze coś.
Coś jest podługowate, metalowe, złożone z kilku części. Ma wkomponowane wzdłuż lekko odstające jakby trzymadełko, a gdy naciśnie się z boku magiczny przycisk "open" wypsywa rączkę, którą można lekko giąć wedle woli, zakończoną silną diódką. Prawdę powiedziawszy najbardziej mi się kojarzy z Wygodną Latarką Do Czytania Pod Kołdrą, ale mam wrażenie, że sąsiad wie, iż wyrosłam z wieku czytania pod kołdrą. Bogiem a prawdą nigdy nie czytałam pod kołdrą; w bolesnym wieku wczesnego pokwitania czytanie było jedną z niewielu czynności, której rodzice mi nie zabraniali.
Wklejam zdjęcia, może ktoś z mniej lub bardziej wiernych czytelników (z sześć osób się znajdzie, więc jest szansa na burzę mózgów) rozszyfruje lub wręcz podzieli się doświadczeniem.

rzut z góry:


rzut z boku z wypsniętą rączką:


rzut z góry z wypsniętą jak wyżej:


update:
Mag.gie wiedziała i powiedziała. Otóż jest to Wygodna Lampa do Czytania w Warunkach Polowych.

Mag.gie przyznaję order umnego rozgryzienia lampki polowej i wysyłam go mejlem :)

No więc chwila prawdy

...względem fryzury:




Nie mogłam się zdecydować, które zdjęcie najmniej nieudane pod względem wykadrowania i ziarna (robione komórką, 2mpx, ale taka matryca w telefonie z serii walkman niewiele znaczy). Jak widać, żadna rewolucja w stosunku do zdjęcia, które najczęściej ostatnio umieszczam po skajpowych i naszo-klasowych profilach.

Cały dzień słucham dziś tego:
W miasteczku anioły
( muzyka Grzegorz Turnau,
słowa Kazimierz Mikulski )

Są mosty na wzgórzu spalone w południe

i tarcza blaszana nad drzwiami fryzjera

i brzytwa po której nie krzepnąc krew spływa

w miasteczku anioły więdnące na drzewach

od czterech miesięcy nie golą już bród

Za murem szkło tłucze wylękła dziewczyna

a tarcza blaszana jak słonce się żarzy

wiec mruży dziewczyna swe oczy i ślepnie

w miasteczku anioły więdnące na drzewach

od czterech miesięcy nie golą już bród

Nie żyje już fryzjer zmęczony nad rzeką

pod drzwiami zostawił list i znaczki cztery

i brzytwę i ucho odcięte lecz czuje

rodzina napisze nagrobek jak wróci

w miasteczku anioły więdnące na drzewach

od czterech miesięcy nie golą już bród
Przejmujące.

22.12.07

Wolne! Pięć dni wolnego!

Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiihaaaaaaaaa! Do 11:00 dziś spałam! Iiihahhahaha!
Wysprzątałam chałupę i aż mi dziwnie. Lśniąco, pachnąco i omal straszno. Ten mój stały rozgardiasz ze skarpetkami pośrodku sypialni i umywalką zasłaną starymi numerami WO był jakby przytulny. Nic to, tydzień, dwa i wszystko wróci do normy (powinnam jeszcze doprowadzić do stanu używalności klatkę schodową. Ale to w poniedziałek, bo wszak i tak się tam najszybciej brudzi, a zdecydowanie wolę sprzątać raz niż dwa razy).
No i ściągnęłam tego pacza do Wiedźmina i ani razu gry nie odpaliłam. Jakoś mam jazdę na czytanie, nie klikanie. Więc chwilowo e-bookowo Harry Potter, którego uważam za znakomitą świąteczną lekturę. Yaviniaki, które zapowiedziały się na drugi dzień świąt, też obiecały przywieźć coś do czytania, jakąś niespodziankę.
Wczoraj długa w noc rozmowa z Miau. Się czuję podporą duchową, aczkolwiek nie wiem, czy mam w sobie tyle siły... No nic, grunt to o niej myśleć, a nie o sobie, to wtedy i sił starczy. Rozmowa zeszła na Rickmana, który jako Snape jest oczywiście bosssski i Innych Wspaniałych Nieprzystępnych Facetów w Filmach. Guglając i jutubując Marva z Sin City znalazłam smakowitość, dla mnie podwójną, bo raz, że Marv tak pięknie w tym płaszczu biega, a dwa, że w rytm naprawdę przeze mnie lubianej muzyki (co pewien czas obiecuję sobie nabycie jakiegoś dziełka Franka Millera, by wiedzieć, z czego Rodriguez czerpał tak wiernie i na obietnicach się kończy). Dzieło z jutuba z niekłamaną przyjemnością wklejam poniżej i uprzedzam, by ściszyć głośniczki, bo Disturbed wprawdzie melodyjnie, niemniej jednak łomocą.
Aha, wersja polska bloggera zawiera błąd w dacie. Nie 22 grudzień (bo to już mój trzydziesty), tylko 22 grudnia. Niniejszym poczyniam rewolucyjną zmianę, gdyż mię mierzi.

20.12.07

Ściąga mi się

paczyk do Wiedźmina, co to podobno zezwoli na szybsze wczytywanie lokacji i zapisywanie gry. Pogram pewnie już jutro, bo zamierza się ściągać jeszcze godzinę...
Rozdrażniona dziś jestem. Mam dosyć ludzi i realnego z nimi kontaktu. Chcę ciszy i świętego spokoju.

update o 23:00
Nadal się ściąga. Dwa razy się ściągnął w formie kilkunastu procent. Teraz idzie (zwariować) trzeci raz. Nie doczekam dziś całości ściągnięcia, bo chciałabym te osiem godzin snu wyłapać.
Trafiłam podczas guglania Christophera Moore'a (Miau mi obiecała pożyczyć "Najgłupszego Anioła" tegoż) na bloga Teklaka, który parę lat temu był przeze mnie namiętnie czytany jako twórca prześmiewczych, znakomicie napisanych streszczeń do kolejnych porażek wytworu Heritage Films, czyli serialu Wiedźmin. Pyszności. Doprawdy, coraz więcej fajnych blogów znajduję i kiedy mam to wszystko czytać? A chcę czytać, no.
Pewnym tropem wyjaśniającym mój dzisiejszy wkurw jest zapis rozmowy z Vaubanem:

Vauban 19:45:47
Nie jestem dziś w humorze, i nawet koty mogą to potwierdzić...
Szprota 19:46:24
o. witaj w klubie.
Vauban 19:46:39
Co, ty także ?
Szprota 19:47:04
syndrom baby, co wyszła od fryzjera.
Vauban 19:47:20
Uuuu...
Ja byłem przedwczoraj. I też wyglądam, jak pół dupy zza krzaka. Podobno jednak wcześniej było jeszcze gorzej.
Szprota 19:48:57
Gdybym była typową babą, wrzasnęłabym teraz na ciebie: dlaczego zakładasz, że i ja wyglądam jak półdupek?! - na szczęście nie jestem. Mam dość przedświątecznej atmosfery i ludzi.

18.12.07

Leniwe

przygrzała mikrofalówka dzisiaj. Było trochę rwania włosów z głowy i nerwowego wertowania instrukcji, macania pokręteł i przycisków, ale ostatecznie po trzech minutach talerz leniwych wyszedł z operacji cały i gorący :D
Tacie też już nabyłam prezent, ba, nawet sobie fikuśną bluzeczkę (bo ostatnio jakoś tak bezpłciowo się ubieram, pewno z zimna), tak że gorączkę zakupów mam już za sobą. Liczę dni do świąt. Pal sześć święta jako takie, nie przepadam, nie jestem religijna i nie kocham rodzinnych spotkań, ale pięć dni wolnego.

15.12.07

Ajne klajne drobiazg

Porwał mnie dzisiaj tatko na ekstremalną wyprawę po Prezent dla Mamy. Już od miesiąca było ustalone, że będzie to mikrofalówka, po trosze dlatego, że ja ciągle jem odgrzewane, odsmażane, odpiekane; po większości dlatego, że w aktualnej kuchence gazowej piekarnik żyje własnym życiem. A mama piec lubi. I umie. Pewnie dlatego nie garnę się do kuchni, mistrzostwa mojej mamy nie osiągnę.
Po przestudiowaniu folderów reklamowych i kilku wizytacjach wybór padł na media markt i kuchenkę daewoo kog6c6r za 299. Wprawdzie na księżniczkę z obsługi trzeba było dość długo czekać, ale ten czas najpierw wykorzystałam ja na pobuszowanie w pobliskim koszu z filmami dvd (znalazłam Pret-a-Porter i pierwszych Sprzedawców za 6,99 sztuka!), a potem tata na przejście się piechotą. Gdy panienka się w końcu zjawiła, zastała mnie pozbawioną towarzystwa ojca, z lekka już zgrzytającą zębami, bo nie po to jadę coś kupować, by kwadrans stać i się gapić na mikrofale, z których zresztą kumam tyle, co nic.
-To jak pani mąż wróci, to zapraszam na drugą stronę - osłabiła mnie panienka.
-To nie mąż, to tatuś - odrzekłam i udałam, że zęby szczerzę ze śmiechu.
Tatulek mi potem wytłumaczył, że to nie ja tak poważnie wyglądam, tylko on tak młodo.

14.12.07

Zimno, zimno, brr

Cóż chcieć, zaledwie kilka dni do solstycjum.
Było się w kinie. Podjąwszy wielkie ryzyko poszło się do Polonii. Czemuż ryzyko, zapytacie. A bo koleżanka Magda wygrawszy ostatnio identyczną drogą bilety do tegoż kina (wszyscy kochamy piątkowe wydania Wyborczej i konkursy Co Jest Grane, a jeszcze bardziej bilety do Bałtyku tudzież Polonii, których zazwyczaj jest aż osiemnaście) wzięła męża Tomasza pod pachę i zawiodła tamże. Po czym nazajutrz opowiadała z dość szczerym oburzeniem, że primo było pieruńsko zimno, secundo zaś, śmierdziało, z przeproszeniem, moczem. Jednak po pobieżnej lekturze repertuaru tych dwóch kin i uwzględnienia grafika, który dawał szansę wyłącznie na seans w okolicach godziny 21:00 wybór padł na Polonię i film "Sztuczki"




(w Bałtyku są mordowani piraci z Karaibów, nomen omen, na przemian z filmem o pszczołach. W "Sztuczkach" gra Damian Ul, więc mieliśmy namiastkę). W Polonii w sali A nie śmierdziało i było wręcz za ciepło, co po spożyciu znakomitej tagliatelli z polędwiczką i grzybami tudzież karkówki napełniło nas obawami, że uśniemy. Fakt, że projekcja odbyła się wyłącznie dla nas dwojga dublował te obawy.
Dość dobrze oddająca moje wrażenia po filmie recenzja znajduje się tu. Ogólnie: ciepły, pogodny a niecukierkowy film. Niemniej nie szukałabym w nim fajerwerków na miarę błyskotliwych dialogów, które się pamięta po wyjściu z kina czy łez, jakichkolwiek, wzruszenia czy śmiechu. Snuj przyjemny a niespieszny po prostu.

12.12.07

szkolenie szklenie

Bywałam na lepszych. Rzecz jasna, elementarz, który powtarzaliśmy na szkoleniu: zbijanie obiekcji, techniki finalizacji na pewno się przydaje powtórzyć. Natomiast mam wrażenie, że myśmy już są przygotowani do wyższej szkoły jazdy i podręcznikowy przykład "nowi klienci mają lepiej" w żaden sposób nie poszerza mojej wiedzy, bo na to argumenty trzepię jak z rękawa. Bardziej by się przydało oddziaływanie na emocje klienta, bo w racjonalnej dyskusji jesteśmy nie do przegadania (pięknie to było widać w piątek u Mag.giAardów, gdyśmy z Breble wpadły w dysputę o modzie na n-k.pl na wwalanie w profile zdjęć z dziećmi. Ja dałam wyraz swemu po trosze smutku, po trosze rozbawieniu, że oto są ludzie, którzy odsunęli inne swoje zainteresowania i osiągnięcia precz, tak jakby u zdrowego człeka doprowadzenie do przyjścia na świat nowej istoty było czymś szczególnym. Ola twierdziła, że tak jak ja mam hysia na punkcie, dajmy na to, Wiedźmina, tak ktoś może mieć na punkcie dziecka. Ja na to, że niechże ma, ale ja wobec takich hysiów mam właśnie takie a nie inne emocje. Nie przegadałyśmy się, a najzabawniejsze było to, że ani mnie, ani Breble nie podniosło się specjalnie ciśnienie, a reszta towarzystwa bała się, że za chwilę damy sobie z liścia). Albo co czynić z klientem, który swych obiekcji ujawnić nie chce. O.
PoGGawędziłam również z kolegą Mariuszem ze studiów. Nie żeby jakoś mnie ciągnęło w studenckie wspominki, choć zwłaszcza pierwsze dwa lata były szalenie fajnym czasem (z naciskiem, niestety, na szalenie). Ale jakoś mi się rzewnie zrobiło, gdy Maniek wzorem starych czasów nazwał mnie pokurczem i starym próchnem.

9.12.07

A na niedzielę

najlepsze są babskie pogaduchy, morze fajek i słodycze. Dzięki, Miau :D

A jutro na ósmą. I pojutrze też. Najwyżej na starość się wyśpię.

8.12.07

Wreszcie weekend ;)

Nie napracowałam się w tym tygodniu przesadnie, ale świadomość, że nic nie muszę jest szalenie cenna. I to nie muszę do środy, gdyż w poniedziałek i wtorek mam dzierżbór max szkolonko!
Muszę jednak przyznać z radością, że przez tych kilka dni stęskniłam się za ludźmi z pracy. No fajni są!
Plan na dziś: opieprzam się do obiadu, który pewnie nastąpi koło 14:00 (czyli robię kontrolny przelot po ulubionych forach i blogach... niestety nie mam szprotokołu do wrzucenia). Następnie jadę do gazwybu na Sienkiewicza celem odebrania wczoraj wygranych biletów do kina do Polonii bądź Bałtyku na dowolny seans od dziś do czwartku (pewnie skończy się na seansie "Nie ma takiego numeru" w Polonii). Może zajrzę do Guanerii Ludzkiej, bo jakoś dawno nie snułam się po sklepach, a pogoda, odpukać, sprzyja. A potem wrócę do domu, wypiję dobrej herbaty, pojem słodkości (mam całkiem obiecujące orzechowo-czekoladowe batoniki) i trochę pogram, trochę poczytam i nic nie będę musiała. Oj lubię tak :)

update wieczorny
Wbrew ostrzeżeniom Lavinki (i mojej mamy też) nie było tak strasznie, chociaż tłum dziki a jasełkowy przeraźliwie. Jeszcze niecałe trzy tygodnie... Miałam imperatyw wewnętrzny zajrzenia do Rossmana po waciki. Kupiłam jeszcze parę innych drobiazgów celem zapewnienia sobie samopoczucia kobiety zadbanej, co osobny krem na dzień, a osobny na noc.
Przy gazwybie śmieszny ochroniarz.
-Pani do kogo?
-Po odbiór nagrody z Co Jest Grane.
-Łeee. myślałem, że po mnie...
-Tym razem pana nie wylosowałam.
(...i mam nadzieję, że nie wylosuję. Ale lubię takie pogaduchy)
Najdziksze tłumy były jednak nie w Galerii Łódzkiej, a w każdym razie nie tam dały się najbardziej we znaki. Niech już wybudują te torowiska i zainaugurują ten Łódzki Tramwaj Regionalny, bo też MPK jeździ jak chce, z dokładnością do półtorej doby. Osobiście nie lubię w ścisku mieć nosa wtulonego w watowany brzuch strasznego dziadunia, w uszach kretyńskich dzwonków w komórkach i ochrypłych kurew maci ogłaszanych głosami okołomutacyjnymi, przed oczami różnorodnych butów i reklamówek, a ogólnie jeszcze czuć zapach ich zawartości.
Survival.

5.12.07

Ostatni dzień laby

W przeciwieństwie do przedostatniego, urozmaiconego lataniną do wypęku, nadzwyczaj spokojny, poświęcony forumowym wspominkom i wreszcie trochę sprawom osobistym. Wypróbowałam też fantastyczną krągłą szczotę w połączeniu z nowiuśką suszarką - mierne efekty tych prób składam na karb braku wprawy.
Wiedźmina na troszkę odłożyłam, po tym, jak mi się przyśniło, że łódzką ulicę Warszawską przemianowano na ulicę Geralta z Rivii, a ul. Deczyńskiego na ul. Berengara (postaci z gry, też zresztą wiedźmina).


Dziś sobie jeszcze zagram, mam bardzo sympatyczny quest z południcami do przejścia. W ogóle, całą grę warto odpalić dla czwartego rozdziału - jest sielankowy i prześliczny graficznie. No i mam mahamskiego sihilla :D
Chyba nabrałam sił. A gardło? Cóż, po skończeniu leczenia antybiotykowego, po świętach zajrzę do LIMu i dam sobie zrobić z niego wymaz - wtedy rozstrzygniemy, co z tymi migdałkami.

1.12.07

"Ewakuacja treści żołądka"


...spokojnie, nie w moim wykonaniu, chociaż przeżarłam się słodkościami przywiezionymi przez Miau. To, niestety, owo egzotyczne stworzenie, które ze sobą przywiozła, czyli jej synek Borys (egzotyczne raczej dlatego, że dla mnie każde dziecko jest terra incognita. Kompletnie nie mam z nimi styczności, a co za tym idzie, zupełnie nie wiem, jak się wobec nich zachowywać. Borys był łatwy w obsłudze, zajął się kotami, rysowaniem i wzbudził mój aplauz wspaniałą figurą ptasznika przywiezioną w plecaku). Zaszkodziło coś biedactwu :( Ale muszę przyznać, że trzymał fason - nic się zresztą nie stało - a podsumowanie sytuacji, które z jego ust wyszło, dałam w tytuł wpisu. Nader zręczne :D


Leniuchuję. W czwartek świńskim truchtem pognałam do lekarki na rejon, przerażona zapchanym całym ośrodkiem mowy i lekką gorączką - niby nic strasznego, ale wszak miała to być dwudniowa infekcja! Nie mając zaufania do lekarek z Medaxu* - na tych kilka lat uczęszczania do przychodni chyba ze dwa razy tylko trafiłam na tę samą, a jak tu lekarz ma wyleczyć, nie znając dobrze historii pacjenta? - poszłam, jak rzekłam, na rejon, do kobietki, która leczy moich rodziców, a i mnie z czasów przedpracowych wiodła przez meandry schorzeń i uszkodzeń.
Pani doktor Węglarska rzuciła bacznym oczkiem na stan ogólny, rzekła ciepło "przeziębiło się dziecko?", zajrzała do gardła (bez wtykania tej cholernej drewnianej szpatuły, na którą mam zawsze chęć wyewakuować treść żołądka), zsurowiała i spytała, kiedy byłam u laryngologa.
Przypomniałam sobie, że przy badaniach okresowych, pewnikiem w tym roku. Laryngolożka też była medaksowa, pamiętałam, że popatrzyła w uszy, ucieszyła się, że czyste (no a jakie niby miałyby być?!), oględzin gardła nie pamiętam. Wiem, że mam je zryte, jakby ktoś pogrzebaczem mi zeń ość wyjmował, bo wszak ciągle nim pracuję i palę. I otóż dostałam skierowanie, bo ponoć migdały nieciekawe. Tudzież L4, tylko dzięki moim protestom nie do końca przyszłego tygodnia, a do środy włącznie. Jak również antybiotyk, z tym, że ten już nie dostany, a kupiony za ciężkie 12 zł. Do laryngologa zapisałam się (on-line! ależ już mamy Europę!) na wtorek, antybiotyk dzielnie żrę i chwilowo czuję, że temat chorowania na blogu chyba wypada zamknąć, bo się zaczyna robić poczekalnia tutaj. Czuję się już dobrze, kataru prawie nie mam, ból gardła pojawia się rano i wczesnym popołudniem.

Z innych: przez choróbsko nie wybrałam się do Wodza na parapetówę. Ciut żałuję, ale tak to sobie Elbrusięta uskutecznią samczą imprezę.
W Wysokich Obcasach sążnisty artykuł o forum Fanów Małgorzaty Musierowicz, na którym ja wprawdzie dość biernie, ale figuruje mi w ulubionych. Stosunkowo, wbrew obawom, niewiele uproszczeń. Przypominam tylko autorce, że krytyka nie wyklucza sympatii, a często ją warunkuje.
Trudny fragment w grze Wiedźmin przecheatowałam: napisałam na forum, czy ktoś nie ma sejwa z grą i jeden dobry człowiek nawet nie tyle przesłał mi swojego, co podesłałam mu na jego prośbę swój zapis sprzed walki, przeszedł walkę i odesłał pliczysko z zapisaną grą. Będę na pewno tę grę przechodzić jeszcze przynajmniej raz, więc może następnym razem poradzę sobie sama.

--
* Do Medaxu chodzę dlatego, że firma, w której pracuję, wykupiła mi pakiet usług w centrum medycznym LIM, a Medax jest placówką, która z tym centrum współpracuje. Przy internistach to ma pomniejsze znaczenie, ale inni specjaliści w tej przychodzi, których konsultacje kosztują po kilkadziesiąt złotych, mnie przyjmują darmo.