14.9.09

Saturday, bloody Saturday

Zacząć trzeba od tego, że cały poprzedni tydzień przesiedziałam na L4. Siadła bardziej energia niż zdrowie, bo jednak w robocie dłubanina bywa ciężka, a ostatnich kilka tygodni spędzałam w biegu, sporadycznie mając czas na zjedzenie obiadu i popadnięcie w dysputy ciuchoznawcze z mamą. Ukoronowaniem był znów weekend z żoną i mężem, najpierw uwzględniający solenne zaliczenie kolejnego bollywoodzkiego filmu (seansowi dodatkowego smaczku nadawał fakt, że tuż za nami usiadła grupa Hindusów radośnie komentujących wydarzenia na ekranie, a jeszcze bardziej to, że Elaine nieźle rozumiała, co mówią i śmiała się wraz z nimi). Potem znów Iron Horse do zamknięcia, potem wyjątkowo owocny powrót taksówką, potem jeszcze oglądanie z żoną co ulubieńszych kawałków z filmów o wąpierzach... Gdy po siódmej rano postanowiłyśmy jednak zalec, trzeba było jeszcze zwlec Tomasza z fotela, oderwać jego dłonie od nóżki stoliczka, zaciągnąć resztę jego członków do sypialni, wskazać łysej kotce Dzidzi najwygodniejsze miejsce na mojej klacie i już można było spać.

W poniedziałek zatem stwierdziłam autorytatywnie, że są takie chwile, gdy człowieka poniedziałek przerasta, zwłaszcza wobec soboty zakończonej o ósmej rano. Perypetii w przychodni, poniekąd prywatnej, ale na umowie z NFZtem, już szczegółowo opowiadać nie będę. Dość, że wspomnę, iż przede mną w kolejce siedziała charakterologicznie prawdziwa, żywa Pyza Pyziak, z dzielną i miłą grzywką, istna picka grochowa przepuszczająca wszelkie ciąże i gorączki. Zaledwie po półtorej godzinie oczekiwania (urozmaicanej zwalnianiem pani z rejestracji) dostałam się do gabinetu, stoczyłam bójkę, by zwolnienie obejmowało zaledwie tydzień i już mogłam oddać się chorobie.
Choroba nie była zbyt poważna, klasyczny zestaw aspiryny C, rutinoscorbinu i soku malinowego oraz działań zmierzających do wypocenia skurczybyka dało jak zwykle efekt. Cuda zdziałała też stosowana przeze mnie medycyna niekonfesjonalna polegająca na regularnym mierzeniu temperatury. Niezdrowo zainteresowanych objaśniam, że pod pachą :P
Tydzień zatem przeszedł mi przyjemnie, bo samopoczucie nie dokuczało zanadto, gierek przeglądarkowych do młócenia w aktualnie mam sporo, a do tego zajrzałam na strych celem znalezienia anihilowanego Koziołka Matołka i znalazłam antykoziołka, a mianowicie mnóstwo książek z dzieciństwa, jak "Puch, kot nad koty" czy "Zegar Mistrza Kukułki".

Piątek zapisał się złotymi zgłosky, albowiem odbył się sabat urodzinowy. Ponieważ Kotbert buńczucznie zapewniała, że wpadnie na torcik, postanowiłam nie utrudniać i torcik jako żywo poczyniłam. Nie posłużył jednak Kotbert do wpadania pyskiem ani żadną inną kończyną, lecz konsumpcji. Powiadają, że dobry. Ja powiadam, że jednakowoż za słodki.
Tradycją już się stało, że wiedźmy dają mi prezent, który nie jest do natychmiastowego użytku. W zeszłym roku z zaplanowanego kompletu kolczyki + wisiorek na czas miały tylko łańcuszek do wisiorka, jak się okazało zresztą, zerwany. W tym roku otrzymałam równie przepiękny zegarek na rękę z czarnym kotem na cyferblacie, który z kolei wymaga zmiany baterii. Zaznaczam od razu, że jak co wymaga troski i uwagi, choćby i wymiany baterii lub czekania na przesyłkę z allegro, to zaraz to okropniej kocham. Jednym słowem jestem zachwycona.

Po takim piątku sobota musiała zacząć się przytupem czyli migreną. Migrena poszła precz po bojowej mieszance środków przeciwbólowych, kurze w kątach również, gdyż wieczorem miały przyjechać Loliki kibicujące, więc doznałam jakże rzadko odczuwanego "matko, muszę posprzątać". Lolikami zachwycać się nie będę, bo i tak nie przeczytają. Ale stanowczo oświadczam, że musimy zgęstnieć. Widzieliśmy się ostatnio wszak ponad cztery lata temu...!
Wczesnym popołudniem dokonałam ablucji, naprostowałam bojowo grzywę, ubrałam się a la dziewczę z college'u w szkocką spódniczkę i półbutki i tak przyozdobiona podążyłam pod USC, jako że o 15:30 miał się odbyć śnielub mojego byłego zwanego pospolicie Maticem. O 15:20 pławiłam się w samozadowoleniu, że zdążyłam ze wszystkim. O 15:25 odczułam pewien niepokój, gdyż goście wyglądali mi jakoś podejrzanie strojnie i mało znajomo. O 15:29 postanowiłam zerknąć w SMSa, w którym Maciuś zaprasza na ślub...
Od tej pory postanowiłam co sobota o 15:30 wykonywać spacer pod Urząd Stanu Cywilnego i tam odczytywać wszystkie zaległe SMSy z całego tygodnia. Ubrana w kraciastą spódnicę i półbuty, rzecz jasna. Po prawdzie już drugiej soboty bym trafiła na ślub właściwy.

Ślubofobów w tym miejscu uprzejmie uspokajam, że ja zasadniczo też nie lubię. Ale Matic to Matic. Należy mu się.

Po tak spektakularnym pokazie roztargnienia małym pikusiem zdaje się być niewymienienie żarówki w kuchni i krojenie bułek po ciemku. Na szczęście ociekałam głównie do zlewu...

7 komentarzy:

ms.black pisze...

Ci jeszcze raz pożyczę wszystkiego.
Dziś krwią cieknę ja ;) Odzywam się na blogu i czasem na fujzbuku.

Szprota pisze...

Dziękuję. kochana :*

Unknown pisze...

Za długie. Chyba dlatego, że za rzadkie :p

Szprota pisze...

Wiem skądinąd, że parę osób przeczytało. A wersji audio chwilowo nie planuję :P

Unknown pisze...

Ależ przeczytaliśmy. Ale i tak za długie :p

Szprota pisze...

OK, wezmę to pod uwagę :)

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.