22.11.09

AC piorun NR

Termin Assessment Centre - także centrum / ośrodek ocen - funkcjonuje najpowszechniej w dwóch znaczeniach:

* jako określenie różnych ćwiczeń symulacyjnych, scenek, różnych zadań i ćwiczeń praktycznych (prawidłowym określeniem byłyby tu elementy Assessment Centre), oraz
* jako określenie na całą procedurę selekcji, w której integralnym elementem są wcześniej wspomniane ćwiczenia, ale też rozmowa kwalifikacyjna, analiza aplikacji czy sprawdzenie referencji.

Najważniejszy element Assessment Centre - oprócz ćwiczenia samego w sobie - to asesorzy, czyli bezstronni obserwatorzy oceniający uczestników ćwiczeń. Zazwyczaj jest to trzyosobowa komisja odpowiednio przeszkolonych „oceniaczy” dysponujących takimi samymi kryteriami i kartami do oceny uczestników. Taka procedura zapewnia dużą obiektywność ocen i ich niezależność od indywidualnych gustów i przekonań asesorów. (Za Wiki)

W mojej praktyce wyglądało to tak, że na warszawski geograficzny odpowiednik łódzkiego Teofilowa zaproszono grupę 12 osób, podzieloną w trakcie badania na dwie podgrupy, które poddano ośmiogodzinnemu maratonowi. Na maraton składały się:
1. Analiza przypadku - trzeba było spośród czterech potencjalnych kontrahentów wybrać co najmniej jednego przy założeniu konkretnej polityki firmy i jej zasobów ludzkich.
2. Prezentacja - zaprezentowanie tegoż wyboru wraz z uzasadnieniem.
3. Dyskusja - klasyka, omówienie 5 przypadków z poszukiwaniem rozwiązania danego problemu w ciągu trzech kwadransów, czyli jakieś 9 minut na każdy przypadek, co przy sześciu osobach dało mordercze tempo
4. Dokumenty na biurku - osoba, która mam zastąpić nagle wyjeżdża, ja jestem tuż przed urlopem i muszę uporządkować pozostawione przez nią papiery wg hierarchii ważności, rozdysponować wg nich zadania, poumawiać spotkania celem przekazania tego mojemu zastępcy
5. Analiza danych: czyli wykresiki i tabelki, na podstawie których odpowiadałam na pytania z testu
6. Dyskusje z podziałem ról: firma dostała dodatkowa kasę, każdy uczestnik dyskusji reprezentuje inny dział w tej firmie, każdy chce uszarpać trochę z tej kwoty, a kołderka, rzecz jasna, jest za krótka. Trzeba osiągnąć consensus.
Jestem dobrej myśli, sądzę, że najlepiej mi poszły dokumenty na biurku i pierwsza dyskusja; nie najgorzej najtrudniejsza dla mnie prezentacja po analizie przypadku. Przy drugiej dyskusji byłam nieco zbyt bierna, na ile mogę teraz ocenić, ale było to trochę związane z faktem, że mieliśmy w grupie urodzonego moderatora dyskusji, który praktycznie całą argumentację i osiągnięcie kompromisu odpracował za nas.
Spałam u Paulinki, gadałyśmy do wpół do drugiej w nocy, ja zainfekowana skądinąd sympatycznym serialem "Siostra Jackie". Tym samym po powrocie z Warszawy ograniczyłam swoją działalność do pozostawienia w samochodzie koleżanki telefonu służbowego i klasycznego padnięcia na pysk.
Z wczoraj na dziś z kolei byłam na Nocy Reklamożerców. Co roku się wybierałam, co roku coś mi stawało na przeszkodzie (koniec listopada to sezon imieninowy). Uwielbiam dobre reklamy. Jestem nieodmiennie zafascynowana, jak kilkudziesięciosekundowy filmik jest w stanie zmienić rzeczywistość na podporządkowaną danej potrzebie, która sprawia, że konsument musi nabyć dany produkt. Zafiksowane cudeńko!
Osobną estymą darzę reklamy społeczne, ze względu na ich maksymalne nasycenie emocjami i siłę przekazu. Zdarza mi się przy nich płakać.
Nie dałam rady zostać do końca, obejrzałam tylko dwa sety. Zabawna odpowiedź Chevroleta na citroenowe reklamy "Alive with technology", urokliwe reklamy kliniki leczenia zaburzeń seksualnych, rewelacyjnie opowiedziane zalety żelu nawilżającego. Kilka marnych francuskich reklam o euroloterii. Kontynuacja słynnego budweiserowego wazzzzup z Obamą w tle. Warto było!

Poniżej reklama, którą chyba zapamiętałam najlepiej (niestety nie mogę znaleźć na yt wersji z piosenką "Dont'give up" Petera Gabriela):

1 komentarz:

drAA pisze...

Uch! Mocne...