na rowerze, oczywiście. Wczoraj wyśrubowałam swój rekord ever made - 64 km jednego dnia, dziś o 10 mniej. Organizm zachowuje się jak po dobrym seksie: bolą pośladki, uda i nadgarstki. Oraz jestem senna.
Szczegółowszą relację zapodam, gdy H. uprzystępni foty. Na ten moment: pojechało się do Zelowa z Huą i Aardem (Aardzie, MicinSrótóty wiedzą, że jechałeś z nami, wytłumaczyliśmy Cię nocną zmianą Mag i koniecznością otaczania troską Poli), nawiedziło Micin i Srootoota właśnie, zanocowało w Jamborze, zahaczyło o Grabię i kilka innych cudowności krajobrazowych, wróciło. B. przyjemnie (pomijając momenty, gdy cywilizacja objawiała się koniecznością współdzielenia ruchu z samochodami - no nie lubię! są duże, głośne i śmierdzą!). Łono natury kąsnęło mnie jednym komarem zaledwie.
Naszym tym razem kibicowałam z artefaktami: KotRedy przyniosły szalik, hełm wikiński i flagę, jak wiadomo, nic to nie dało i należy się cieszyć, że tylko 0:1. Generalnie całym sercem jestem jednak z Chorwacją i bardzo jej życzę, by spotkała się w finale z Holandią.
Na golmanii ogólnie bez większych zmian, mam zaszczytne drugie miejsce na równi z Brajtem i Fikmikfiglami, Aard odskoczył do nas odgadłszy dziś zwycięzców w obu meczach + różnicę goli w jednym. Idzie na plazmę. Ale jeden dobry dzień, dwa zgadnięte wyniki i mijam go o krótki pysk. Nie przewidziałam, że Niemcy nastukają Austriakom jednak :/
4 komentarze:
A i tak wstyd, bo obstawiłem, że Polacy jednak strzelą JAKĄŚ bramkę... :(((
Samobójcza też byłaby punktowana? :]
...też :P
Mnie po takich kilometrach głownie bolał kręgosłup :) Ale ja wzięłam niecałe 75. Jednak powyżej 50km dziennie to za dużo na me biedne star kości...
Prześlij komentarz