...że się kończą, i ten powrót do codzienności jakoś tak skrzeczy.
Na razie jeszcze aura chwały: "o, jak się opaliłaś!" (ludzie w pracy nie chcą wierzyć, że byłam nad polskim morzem, a przecież to samo słońce wszędzie świeci), "gdzie byłaś?" (zasadniczo to się poruszałam na trasie Czołpino - Rowy - Słupsk - Ustka - Jarosławiec - Darłówko), "wypoczęta?" (a gdzie tam, co najmniej tydzień bym jeszcze!) i "a po co ci był rower?" (po zrobienie blisko setki kilometrów, a jeśli się doliczy nieszczęsne osiem na falstarcie, to ponad setki). Ale to przecie zaraz minie.
W pracy zmiany. Nie tylko te związane z cudownym namnożeniem magnesików Łódź ESK 2016. Przestajemy dzielić salę z hotline'em i schodzimy dwa piętra niżej, do wydzielonego osobno pokoiku. Wprawdzie będzie mi brakować bliskości HL (ten szum rozmów, te kurwy macie na mjucie), ale generalnie będzie ciszej (ten szum rozmów, te kurwy macie na mjucie), będzie można wejść z normalnym, a nie termiczno-przykrywkowym kubkiem z kawą na obiekt lub nawet bezczelnie zeżreć kanapkę przy stanowisku. Ba, będzie można zapuścić jakiś mjuzik. Coś czuję, że na dobry początek bezkonfliktowo - Depeche Mode.
Poza tym w podmuchu stanikomanii zamówiłam Panache Inferno w kororze kolalowym. Mam bona sodexho i jakieś ochłapy na karcie kredytowej, więc może przeżyję do 30-ego :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz