25.1.09

Jeśli są plecy

...jakieś plecy w jakiejś knajpie, na których wyląduje piwo niesione przez (wersja optymistyczna) niezręczną barmankę lub (wersja pesymistyczna) napierdolonego idiotę, to bez wątpienia będą to moje plecy.
To jest po prostu jedna z tych rzeczy, tak jak ta słynna szansa jedna na milion, która się zawsze daje wykorzystać (lub zepsute zęby basistów). Ponieważ, z przyczyn nie tylko estetycznych, organicznie nienawidzę śmierdzieć piwskiem, jest oczywiste, że to właśnie ja przyciągnę długie nogi przyczepione do dziewczęcia w Roosterze lub mnóstwo innych, kompletnie nieskoordynowanych części ciała przynależnych do smakosza baru w Kaliskiej. Sytuacja zniesmaczyła mnie jeszcze o tyle, że na drugim poziomie w rzeczonej Kaliskiej nie jest ciepło. Nie wiem, czy to kwestia przegiętej klimy, czy polityka właścicieli, by ludzi odgonić od stolików na parkiet, ale piździło serdecznie, rzetelnie i dygotliwie.
Poza tym wieczór sympatyczny, w tym zdawkowym, powierzchownym znaczeniu: było miło, nie będę się jednak upierać przy powtórkach.

Nawiasem mówiąc, klubu Incognito, powstałego w miejscu Tabasco, powstałego w miejscu Jamy Madejowej, też nie polecam, chyba że kto jest zwolennikiem klimatu tancbudy z przedmieścia.

edit wieczorny

Dodam, że istnieje wiele przyczyn, dla których lubię chadzać samotnie. Jedną z nich jest ta, że będąc sama bardziej zwracam uwagę na otoczenie. Jak mi ktoś towarzyszy, zawsze oprócz otoczenia skupiam się jeszcze na interakcji. I przegapiam.

Na przykład jestem pewna, że dzięki temu właśnie doznałam wczoraj bardzo fajnego wstrząsu. Otóż szłam ja od nocnego, od Łagiewnickiej na durch przez pawilon pod 118 . W okolicach jedynym zbliżonym do źródełka miejscem jest knajpka Bonanza, ale zauważyłam już nieraz, że ona dziwnie kulturna i nie produkuje messerschmittów lecących kosząco, więc jest spokojnie i w miarę bezpiecznie mimo sporej ilości winkli, za którymi mogliby się czaić mordercy stojący w cieniu i niemający nic w kieszeniach. Bezpiecznie jednak czy nie, zawsze w takich razach mam oczy na szypułkach i stukam obcasami głośniej niż by wypadało. I nagle zza wspomnianego winkla dobiegły mnie odgłosy... nie, nie walki o byt ani o mienie, nie było to również miauczenie styczniującej się kotki. Był to dźwięk gitary. Elektrycznej. Ładnie, miękkie brzmienie, jak u Waglewskiego. I oto pod sklepem z armaturą ujrzałam człowieka podpiętego kablem do małego piecyka Marshalla z dechą, z której produkował te zaskakujące, przejmujące, śliczne dźwięki.

W American Beauty jest taki moment z tańczącą na wietrze torebką foliową. To był jeden z nich :)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

nagrałaś?

Szprota pisze...

Nie, tym się różniła ta chwila, że nie było wiatru, torebki i sprzętu nagrywającego (aparat mi w telefonie czasem szwankuje). Ale poza tym zupełnie tak samo ;)