22.1.09

It's gonna be big fucking nothing

...i po szkoleniach.
Doszłam do wniosku, że są jakieś inicjacje jeszcze przede mną. W tym roku udało mi się już dokonać dwóch: zjedzenia sushi i poprowadzenia szkolenia. A to dopiero styczeń!

Big fucking nothing niech sobie wisi tutaj ku przestrodze zaś, bym nie nakładała sobie przesadnie klapek na oczy, bo już było blisko. Na szczęście nie było żadnego końca świata i żaden żandarm nie musiał mi dawać w pysk, uświadomiłam sobie sama, gdzieś na Plantowej, gdzieś w samochodzie...

...podczas kolejnego zdawkowego pocałunku w policzek, który oczywiście nigdy nie był niczym więcej niż nieco sympatyczniejszym odpowiednikiem uściśnięcia ręki.

W Trójcy Jedyni, czyli ja, Igor i Luc przez kwadrans byli znów razem. Nie wiem, czy umiem nawet opisać ten stan umysłu, jaki wówczas mieliśmy. Wkraczaliśmy do knajpy na koncert Piany Złudzeń, w czarnych skórzanych płaszczach, glanach lub (w moim wykonaniu) wysokich kozakach. To miasto było nasze do ostatniej rysy na chodniku, do świtu, do przeklętych popołudniówek na kacu i wyczekiwania w alkoholowej drżączce do nocy, by znów wyruszyć. Jak powiedział Marv z Sin City, "It's the old days. The bad days. The all-or-nothing days".
Szczęśliwie they're not back, there are many choices left and I don't have to be
ready for a war.
Innymi słowy - nie tęsknię za tamtymi czasami. Ale nie mogę zamykać oczu na fakt, że miały swój wariacki wdzięk.

2 komentarze:

krold pisze...

ja lubię wspominać :-)

czy wydra wygra? pisze...

To już minęło, te czasy, ten luz.
Wspaniali ludzie nie powrócą,
Nie powrócą już, nie!