23.1.11

Czas by coś spłodzić

Notkę, znaczy, płodzenia żywego organizmu się nie podejmuję.

Wkraczając w rok 2011 oraz, jednocześnie, wiek cztern... szesn... stu czterech lat uznałam, że czas na zmiany. W sumie fajnie się siedzi przy kompie, świntuszy na googletalku, rzeźbi analizy na SuS, ale za fajerłolem chadzają żywe ludzie, które nie potrzebują klawiatury do lansu. Znaczy: potrzebują, bo dobrze piszą, ale celem podtrzymania znajomości spotykają się paszcza w paszczę, jak zwierzęta.

Konstatacja ta spowodowała zrazu uczestnictwo w całych dwóch sesjach RPG u kolegi Sikorsky'ego, co było niezłym patentem na płynne przejście między wirtualem a outernetem, bo reguły gry równie proste jak w cyberświecie, ale jednak trzeba było już komunikować się z ludźmi za pomocą głosu. Mam skądinąd nadzieję, że sesje się powtórzą, bo mag ognia Lobo (o hai, Borys!) budzi mój szczery sentyment, i to nie tylko dlatego, że w stresującej sytuacji zionął ogniem przeciwieństwem pyska.

Następnie zaś uczyniłam dwukrotną dzidę do stolycy, gdzie pozwoliłam się zdewirtualizować ludziom jakby bardziej w moim wieku i z zaskakująco zbliżonym poglądem na rzeczywistość (przerwa na reklamę: tu sporo o rzeczonym poglądzie. Oraz bardzo lubię styl Barta). I szczerze liczę na to, że spotkania nabiorą regularności, bo jednak piątkowo-sobotnie wieczory powinny być spędzane w knajpie, w oparach piwska (lub w moim przypadku jego mentalnego odpowiednika), fajek i dużej dozy absurdu. A nie na komciowaniu na fejsie, chociaż tam też bywa absurdalnie.

Tutaj powinna być teraz recenzja Tron: Legacy, bo jakoś mi nijak ot, tak, napisać o życiu bez jakiegoś parapublicystycznego wtrętu. Ale dochodzi druga, wczorajsza dewirtualizacja w Warszawie przeciągnęła się do jakiejś bardzo niezdrowej godziny (na pewno słyszałam już dzienne tramwaje) i boję się, że mogłabym niechcący zrecenzować "Prosto w serce" czy inną "Majkę". Generalnie: polecam. Tylko żebym nie uprzedzała: to jest śliczne wizualnie i bardzo udane muzycznie widowisko. Postawiłabym je wyżej niż Avatar, bo estetyka jakby bardziej w moim guście, zdehumanizowana i minimalistyczna. Ale jednak  widowisko. Przyjemnie się ogląda, przyjemnie się słucha (OST w wykonaniu Daft Punk nawet zassałam), Trzynastce ślicznie w czarnej peruczce, Jeff Bridges (który cały czas jest dla mnie Obie'em z Iron Mana) daje radę w podwójnej roli, ale nie oczekujcie porywającej fabuły ani przesadnego posmaku cyberpunku, bo to jednak skończyło się na Cube i Matrixie.

Aha, a pani Agnieszce Jasieńskiej przypominam, że podpieprzenie fotki i wypowiedzi z internetsów to jest kradzież, a kraść to wstyd. Zachęcam do ćwiczenia intelektualnego, niezbyt skomplikowanego, bo weekend nadal krąży nad miastem: czy w wieku nastoletnim podbierałam siostrze ciuchy i dlaczego, gdy spytałam, czy mogę pożyczyć, zamiast brać bez pytania, siostra denerwowała się jakby mniej. W przypadku braku siostry proszę siostrę zamienić na brata (no co, ja pożyczałam od taty grunge'ową kraciastą koszulę), mamę, tatę lub koleżankę z internatu łamane przez akademika.

Brak komentarzy: