5.4.10

No dobra

Jak się człowiek - czyli Szprota - rozmienia na drobne po fujzbukowych statusach, co oczywiście jest bardzo przyjemne, zabawne i interaktywne - to jakoś parcia na pisanie bloga jest mniej. Zwłaszcza że w osobiste ewenementy moje życie uparcie nie obfituje, w pracy stabilnie i nieźle, a nawet nieźlej (rzadziej irytują mnie ci, którzy mieli taki zwyczaj jeszcze kilka miesięcy temu, nie wiem, czy przywykłam, czy po prostu lepiej poznałam) i generalnie nie szło pisać.

Zaś zrzutu z ostatnio obejrzanych filmów nie czynię, gdyż do Alicji chciałam się przygotować przeczytawszy najpierw książkę. Nie przeczytałam. Wspomnę więc, że wyszedłszy z kina uczucia miałam mocno mieszane. Z jednej strony, szalałam, zwłaszcza nad stroną wizualną, z zachwytu - piękny Kapelusznik, piękna Królowa Kier, piękny jej zamek. Co do filmu... hm. Wiem, że Burton o Alicji wiedział mnóstwo, chwyta tę jej podwójność baśni dla dzieci i surrealizmu dla dorosłych, więc to, co obejrzałam, musiało wynikać z którejś z dwóch przyczyn: albo ja Alicję rozumiem inaczej, bardziej alegorycznie i onirycznie, albo film był jednak efektem consensusu pomiędzy wyobraźnią i rozumem Burtona a wytwórnią Disneya. Gdyż obejrzałam film jeszcze bardziej dla dzieci niż Charlie i Fabryka Czekolady (w Charliem była jakaś przyjemna groteska, której w Alicji mi zabrakło). Oczywiście w filmach dla dzieci nie ma nic złego, a film dla dzieci bez gromady gadających zwierzaków jest wręcz przyjemną odmianą, ale Alicja jest cudowna właśnie dlatego, że nie jest wyłącznie dla dzieci. Nie ma questowej konstrukcji, a przeważającym doznaniem bohaterki nie jest poczucie obowiązku spełnienia misji, a nieadekwatność względem świata, w którym się znalazła.
No i masakrycznie dopowiedziany do ostatniego szczegółu happy-end, a fuj, a błe.
Tłumaczę sobie, że Burton zarobi na Alicji tyle, by nakręcić jakiś mniej kasowy, mroczny film z dużą ilością krwi, zębatych kółek i tercetem Rickman-Bonham Carter - Depp w rolach głównych.

Nadmienię, że byłam również na Avatarze, film jak główny bohater, bardzo śliczny, bardzo głupi, Cameron jak zwykle nie wiedział, kiedy skończyć i przeciągnął film ponad miarę. Wizualnie wymiata, ale osobiście lubię obejrzeć film po to, by poznać jakąś historię: jej sposób opowiadania zależy ex definitione od obrazu, ale to jednak opowieść jest nadrzędna, nie ów obraz. Niewykluczone, że właśnie dlatego znajduję upodobanie w prostych, rozrywkowych filmach typu Tomb Raider, w których od zagłady świata dzielą nas precyzyjnie odmierzane sekundy, a dzielna i śliczna Lara biega po maskach samochodów i głowach terakotowych rycerzy, skacze o tyczce do samolotu, trafia szybując ze spadochronem w maleńką łódkę i wyczynia mnóstwo pomniejszych cudowności. Przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest: miał być film o fenomenalnej postaci z gier komputerowych i jest, czego chcieć więcej.

W ostatnich dniach pozyskałam kilka klasycznych filmów o Draculi, niewykluczone więc, że poczynię jakieś głębsze studium. Trzeba dać jakąś przeciwwagę dla "New Moon"...

Brak komentarzy: