Nie aktualizowałam, coby nie wpaść w kierat i poczucie obowiązku, bo z obowiązku to nawet seks brzydnie.
Z filmów z drogim Johnnym obejrzałam jeszcze trzy: zachwalany przez Mag.gie Benny & Joon, Co Gryzie Gilberta Grape'a oraz Edwarda Nożycorękiego.
Jest w tych filmach wspólny mianownik (jak zresztą w wielu filmach obsadzanych Deppem): istoty odmiennej, nieprzystosowanej, niezsocjalizowanej, a przy tym mniej lub bardziej bezbronnej i wobec powyższego wymagającej opieki.
W Benny i Joon jest to prosta historia zdrowo odchylonych ludzi i trudno powiedzieć, kto się kim opiekuje. Film opowiada się niespiesznie i w sferze emocjonalnej, a przy tym jest doskonale zilustrowany muzycznie. Nie ma tu wyższych idei, drugiego dna ani jakiegoś ważnego przesłania oprócz tego, które opowiada się odkąd ludzie zaczęli sobie opowiadać historie: że tylko miłość się liczy. Brawa dla Johnny'ego za image Bustera Keatona i kilka sekwencji slapstickowych z jego udziałem.
W Gilbercie Grape'ie, filmie już dość leciwym, acz moim zdaniem nieprzestarzałym, mamy Johnny'ego w roli tego, który opieką otacza. Otacza wszystko jak leci, chorego brata (ach, jaka szkoda, że Leo DiCaprio nie skorzystał z tak dobrego początku i dał się uwikłać w Titaniki!), siostry, mamę, kochankę, nowo przybyłą Becky. Jest w tej roli bardzo podobny do Alexa z Arizony Dream: młody człowiek bez oczekiwań, potrzeb, własnych planów. Dopiero Becky zadaje mu pytanie, czego chciałby dla samego siebie i widz nie jest zaskoczony, że Gilbert ma trudności z odpowiedzią.
W Edwardzie Nożycorękim jest istotą, którą z kolei trzeba się zaopiekować. Tim Burton prowadzi narrację w dość specyficzny sposób, bo ma z jednej strony zamiłowanie do makabry, grozy i mroku, z drugiej zaś z dużym rozmachem kreśli wizję sielankowego, sennego, amerykańskiego miasteczka. Radzę zwrócić uwagę na pierwsze sceny, gdy spod klockowatych legodomków wyruszają samochodziki w cukierkowych kolorach i przyrównać je do fantastycznie ponurego zamczyska, w którym mieszka Edward. Wahnięcie od kiczu słodkiego do kiczu mhrocznego, a wszystko po to, by nas przekonać, że potwory też mają duszę i trzeba je pokochać, bo wszak potworem może być każdy z nas. Bardzo to amerykańskie, prawda? Dobrze, że środki, po które sięga są jednak dość europejskie!
Z filmów spoza nurtu "Uwielbiam Johnny'ego D." to doznałam jeszcze wstrząsu estetycznego obejrzawszy Push. Jak czytamy w opisie dystrybutora: "Push" to zapierający dech w piersiach efektami specjalnymi thriller SF. Scenariusz filmu został oparty w znacznym stopniu na eksperymentach z dziedziny parapsychologii. To właśnie zwykli ludzie obdarzeni nadludzkimi zdolnościami przewidywania przyszłości lub potrafiącymi sterować cudzymi myślami stali się inspiracją twórców filmu, ale też obiektem zainteresowań kontrwywiadu."
No, mnie zaparło dech, gdy obejrzałam jedną z pierwszych sekwencji. Pojawia się w niej młody i czupurny we fryzurze Azjata, zdejmuje okulary słoneczne, stawia oczki w słup, a źrenice w pion i rozwiera paszczę.
Widz słyszy dość przenikliwy, ale generalnie znośny dźwięk, takie dość niskie w tonie sprzężenie, gdy tymczasem na filmie wszystko zaczyna swawolić: pęka z imponującym rozbryzgiem szkło, rozpukują się piranie w akwarium, walą się stragany, zaś główny bohater o wdzięcznym imieniu Nick miota się jak znerwicowany padalec po podłożu i plami je krwią z uszu.
Dobrze, że nie mam zwyczaju wpychać w siebie plastiku na maśle, tj. popcornu w kinie i nie miałam się czym zakrztusić!
W następnym odcinku popastwię się nad Aniołami i Demonami, a jak się uda, to również rozpłynę się nad Star Trekiem. "Twilight" opiszę po przeczytaniu całej sagi.
2 komentarze:
Popastw się!
Popastwię. Muszę tylko odpowiednio dużo jadu w sobie nagromadzić...
Prześlij komentarz