A było to tak:
z okazji święta pracy niektórzy ludzie, uważani kiedyś przeze mnie za normalnych, dopóki nie dołączyłam do ich grona, mają wolne. Takoż ma Miau, Kotbert tudzież Karolina. Z poduszczenia Miau, niesytej sabatów, gdyż ostatni ją ominął z okazji warszawskich wojaży postanowiłyśmy spotkać się m.in. z dwoma żyrafami, czyli mówiąc prościej połączyć przyjemne z pożytecznym: odbyć sabat i zabrać Młodego do zoo.
Do zoo dojechałam Maksymem, w stylu szprocim czyli chaotycznie i wariacko, ale do celu. Tym razem udało mi się nie skręcić z Al. Włókniarzy w Konstantynowską, u zbiegu której to ulicy wraz z ulicą Krzemieniecką znajduje się zoo, a wręcz przeciwnie, pomknąć radośnie, choć już jakby z pewnym trudem aż do Wróblewskiego. Wróblewski mi się nie spodobał, zwłaszcza że Aleja Włókniarzy zmieniła się w Aleję Jana Pawła. Drugiego.
Tu muszę dodać, że szalenie kocham swój telefon, gdyż ostatnimy czasy wgrałam mu sporo aplikacyjek związanych z lokalizowaniem i mapowaniem. Tak i teraz odpaliłam mapkę Łodzi, poszukałam się, poszukałam Konstatynowskiej, wyrzekłam kilka złych słów po polsku, dałam smsa Miau, że jeszcze z 10 minut i ruszyłam w odwrotnym kierunku.
Ta małpa Konstantynowska postanowiła drugi raz mnie ominąć i tym razem rzucił się na mnie bęcwał Bandurski wraz z kretynką Krzemieniecką. Do zoo dojechałam nadziawszy się jeszcze na idiotkę Retkińską. Na szczęście czarownice nie trwały w nerwowym oczekiwaniu i nie miotnęły w moim kierunku słów pretensji i opisu tej nieodpowiedzialnej osoby, na którą się czeka prawie pół godziny. Wprost przeciwnie, żarły gofry, które wystąpią w szprotokole (to jutro, Karolina musi mi zdjęcia), a Miau frytki do tego.
W zoo trzasnęła mnie cholera za ladą, co rzekła, że tu z rowerami nie wolno, bo jakoby zajmują za dużo miejsca. Ciekawa rzecz, że wózki dziecięce spacerowe, rowerki trójkołowe tudzież motorki z napędem elektrycznym - nie. Babska nie udusiłam tylko dlatego, że była za okienkiem, strapiony cieć, który też oberwał, tłumaczył zmartwiony, że wie pani, to przecież nie ja wymyśliłem i zaprowadził nas do stojaczka. Obiecał, że popatrzy. Od razu mogę powiedzieć, że nie wiem, czy patrzył, ale prócz Maksyma później stały jeszcze ze dwa rowerki, więc chyba dałam dobry przykład. A swoją drogą tłum przez zoo przewalał się taki dziki, że nie wiem, czy nie było lepiej niż jeździć im kołami po piętach.
W sumie jaki mógł przyjść do zoo tłum, jak nie dziki?
Zoo jak zoo. Generalnie nie przepadam, choć nie nienawidzę. Tkwiła we mnie zresztą myśl o Maksymie. Zwierzęta nie dawały żadnych pokazów pożycia, pewną atrakcją był paw, którego Borys w przypływie natchnienia sprowokował do prezentacji ogona (uniósł kurtkę nad ramionami na wzór i paw zareagował!), a na papugi Miau wrzeszczała, że może mordy, bo my tu chcemy spokojnie wypalić. Swoją drogą z rowerem nie można, a palić w tej dziczy gimnazjalnej (określenie Miau?) można. Hm.
tu było zdjęcie, a na nim trzy znudzone czarownice, nie licząc popcornu, ale Karolina poprosiła wykasować. Zastępuję je trzema poruszonymi czarownicami, przy czym Szprota wykazuje przejaw kobiecości (i , teraz to widzę, wspaniały przykład niedopasowanego stanika z przymałymi miseczkami). Photo by Karolina - dzięki ;-)
Powrót względem trasy wypadł już całkowicie normalnie i nawet przez chwilę mnie dziwiło, że ot tak wsiadłam i dojadę bez żadnych przygód. Ale w kole coś jakby tarło, a i pedałowało ciężej. W jedną stronę składałam to na karb wmordewindu, ale w powrotnej drodze? Niby nie ma przepisu, że nie mógł zmienić kierunku, niemniej frapowało mnie tarcie. No i jak pomacałam Maksa po tylnym kole, wyszło szydło z worka. Ciekawe, czy załatwił nas ten kretyński krawężnik przy przecięciu Włókniarzy z Długosza, czy coś innego? Szkła wszak nie było, no, dwa dni temu w pobliżu Ronda Korfantego, ale to by poszło od razu, a tu się sukcesywnie powietrze spuszczało do imentu. Nie rozstrzygnę. Maks był na tyle przyzwoity, że pokazał koło w pobliżu stacji benzynowej, więc podeszliśmy pod kompresor, nieco stremowani, bo używaliśmy go pierwszy raz. Jakoś poszło, ośle, opona wzniośle się wydęła i po 20 przejechanych metrach smętnie sklęsła. Więceśmy podreptali z buta - oceniam spacerek na jakieś 4 km, w tempie, jak się okazało, 5 km/h.
Ciekawe, czy jutro znajdę jakiś czynny serwis w pobliżu. W najgorszym razie - GoSport w Manu.
Jutro znów sabacik, tym razem u Mag.gie. Zapraszam.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jest ładnie z Maksymem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jest ładnie z Maksymem. Pokaż wszystkie posty
1.5.08
30.3.08
Jeśli ktoś pyta, co porabiam
to właśnie podbijam blogfrogrank Poli, onanizuję się zdjęciami poczynionymi dziś i kiedyś, sączę zieloną herbatę z miodem spadziowym, podżeram bez większej pasji krem czekoladowy i generalnie uprawiam wypoczynek.
Sama nie wiem, co jest najprzyjemniejsze w wycieczkach z Maksymem: czy samo jeżdżenie, kompletnie bez planu podróży, co skutkuje trasą slalomu pijanego zająca; czy robienie zdjęć (a słońce dziś, więc fajne światło); czy odkrywanie w zapomnianych uliczkach zapomnianych miejsc?
A może późniejsza obróbka fot na picasie, co zazwyczaj ogranicza się do ewentualnego przycięcia, dokontraszczenia i doostrzenia. A może finisz: wpisanie wyniku w bajkstatach?
A nie, już wiem.
Wejście pod prysznic i spłukanie z siebie kurzu utrudzonego wędrowca.
update
Zassałam sobie Strachy Na Lachy. Kurczę, no nawet Gintrowskiego ładnie przerobili.
A ta smętna balladka przez jakiś czas budziła mnie na Esce Rock:
Sama nie wiem, co jest najprzyjemniejsze w wycieczkach z Maksymem: czy samo jeżdżenie, kompletnie bez planu podróży, co skutkuje trasą slalomu pijanego zająca; czy robienie zdjęć (a słońce dziś, więc fajne światło); czy odkrywanie w zapomnianych uliczkach zapomnianych miejsc?
A może późniejsza obróbka fot na picasie, co zazwyczaj ogranicza się do ewentualnego przycięcia, dokontraszczenia i doostrzenia. A może finisz: wpisanie wyniku w bajkstatach?
A nie, już wiem.
Wejście pod prysznic i spłukanie z siebie kurzu utrudzonego wędrowca.
update
Zassałam sobie Strachy Na Lachy. Kurczę, no nawet Gintrowskiego ładnie przerobili.
A ta smętna balladka przez jakiś czas budziła mnie na Esce Rock:
10.3.08
I tak może być przez najbliższy miesiąc
A potem się ewentualnie nieco ocieplić.
Zaczynamy trasę podobnie: wjeżdżamy do parku i skręcamy w lewo, czyli na zachód, jadąc równolegle do Biegańskiego. Dziś zatoczyliśmy koło wokół placu zabaw (jakoś żadne dziecko nie chciało nam wpaść pod koła), przemknęliśmy jak wicher obok pomnika ofiar września 1939 (Szprota ma za dobrze w pamięci obowiązkowe apele 1. września odbywane pod tym kamieniem - takie rykowiska potrafią zohydzić najpiękniejsze bohaterstwo) i skręciliśmy na północ, prezentowaną w poprzednim wpisie żwirową alejką z przepięknym zjazdem, zachęcającym do wpadnięcia do stawu, a w perspektywie istotnie wizytę na bardzo pobliskim cmentarzu św. Rocha. Następnie nieco mniej niż zwykle dysząc (nabyta wreszcie umiejętność płynnego zmieniania przerzutek? A może - o cudzie! - lepsza forma?) wjechaliśmy sobie na koronujący część więcej rekreacyjną parku pagórek. Widok z niego nieszczególny: na lewo komin, na wprost cmentarz, na prawo drugi, większy pagór, za stromy póki co dla Maksyma, od dupy strony owszem park, ale drzewa. Ale lubimy czasem wjechać, by móc zjechać.
Toteż zjechaliśmy ze świstem, odbiliśmy jeszcze bardziej na północ na Cygankę (trochę się bałam, że Maksym znów zaprotestuje łańcuchem, ale nie). Cyganka jest placem zabaw i tak, wiem, że na Złotnie też jest miejsce, które się tak nazywa. Plac jest dość menelski i dzieci tam raczej nie bywa, za to złotej od chmielu młodzieży a i owszem. Szczęśliwie grzecznie się huśtali i nie stanowili zagrożenia.
Z Cyganki ruszyliśmy na wschód, wzdłuż ulicy Jaworowej, ósemkując nieziemsko gruntowymi, wcale znośnymi nawet dla Aarda ścieżkami.
Aż ostatecznie wskrobaliśmy się na ulubiony Pagórek Psiarza. Lubię ten moment, gdy wyjeżdżam zza drzew i zapiera mi dech od tego nieba.
Po wyjechaniu z parku Aleją Róż zahaczyliśmy o domniemany pałacyk myśliwski od nieco innej strony.
I nadal ósemkując po osiedlowych uliczkach straszliwie (Przyrodnicza - Chabrowa - Aleja Róż again - Botaniczna - Hortensji - Bzowa - Jaskrowa - Aleja Róż hit me baby one more time) zwiedzaliśmy sobie Julianów. Heinzle Heinzlami, ale ten, kto powymyślał nazwy ulicom w osiedlu, był chyba jakimś jebanym florofilem...
Potem ruszyliśmy dla odmiany na zachód, przez najbardziej uczęszczaną część parku (dziś nie było tak wiele weekendowych obżartuchów, za to mnóstwo par ze zwiędniętymi tulipanami i tęsknotą za rozumem w oczach). Tymczasem muszli koncertowej się odbijało.
Nawiasem mówiąc, ścieżka wiodąca poprzez ławki ustawione pod muszlą nie jest godna polecenia, o pedałowaniu nie mówiąc. Wprawdzie Maksym spiskiwał się na piachu dzielnie, ale jednak z naciskiem na zgrzyt zębów. Mój, nie zębatek.
Potem słońce się nieco już chyliło, a mnie się przypomniała obiecana wieża ciśnień, co to wyjdzie lepiej za dnia. Więc wyjechaliśmy w Krzewową, gdzie u styku tejże z Karłowicza słońce miało się już tak:
...więc pojechaliśmy tą Krzewową tak, jak ona prowadzi, a proszę sobie w wolnej chwili popatrzeć na mapie, jak pokrętnie to czyni. Rekord ulicy Skarbowej, która jest sobie równoległą i prostopadłą, wydawał się nie do pobicia, a tu proszę - i to jak blisko!
Tymczasem przecięliśmy Biegańskiego (dobrze mu tak, staremu piernikowi) i skręciliśmy w Cisową, która sama wiedzie jak w pysk strzelił do Akacjowej.
Nawiasem mówiąc, czy Akacjowa ze Złotej Kuli Hanny Ożogowskiej to właśnie ta?
Z Akacjowej skręciliśmy w Skarbową. W prawo. Potem skręciliśmy w Skarbową. W lewo. I oto obiecana wieża:
Właściwie... czemu się uparłam ją sfotografować?
Zaczynamy trasę podobnie: wjeżdżamy do parku i skręcamy w lewo, czyli na zachód, jadąc równolegle do Biegańskiego. Dziś zatoczyliśmy koło wokół placu zabaw (jakoś żadne dziecko nie chciało nam wpaść pod koła), przemknęliśmy jak wicher obok pomnika ofiar września 1939 (Szprota ma za dobrze w pamięci obowiązkowe apele 1. września odbywane pod tym kamieniem - takie rykowiska potrafią zohydzić najpiękniejsze bohaterstwo) i skręciliśmy na północ, prezentowaną w poprzednim wpisie żwirową alejką z przepięknym zjazdem, zachęcającym do wpadnięcia do stawu, a w perspektywie istotnie wizytę na bardzo pobliskim cmentarzu św. Rocha. Następnie nieco mniej niż zwykle dysząc (nabyta wreszcie umiejętność płynnego zmieniania przerzutek? A może - o cudzie! - lepsza forma?) wjechaliśmy sobie na koronujący część więcej rekreacyjną parku pagórek. Widok z niego nieszczególny: na lewo komin, na wprost cmentarz, na prawo drugi, większy pagór, za stromy póki co dla Maksyma, od dupy strony owszem park, ale drzewa. Ale lubimy czasem wjechać, by móc zjechać.
Toteż zjechaliśmy ze świstem, odbiliśmy jeszcze bardziej na północ na Cygankę (trochę się bałam, że Maksym znów zaprotestuje łańcuchem, ale nie). Cyganka jest placem zabaw i tak, wiem, że na Złotnie też jest miejsce, które się tak nazywa. Plac jest dość menelski i dzieci tam raczej nie bywa, za to złotej od chmielu młodzieży a i owszem. Szczęśliwie grzecznie się huśtali i nie stanowili zagrożenia.
Z Cyganki ruszyliśmy na wschód, wzdłuż ulicy Jaworowej, ósemkując nieziemsko gruntowymi, wcale znośnymi nawet dla Aarda ścieżkami.
Aż ostatecznie wskrobaliśmy się na ulubiony Pagórek Psiarza. Lubię ten moment, gdy wyjeżdżam zza drzew i zapiera mi dech od tego nieba.
Po wyjechaniu z parku Aleją Róż zahaczyliśmy o domniemany pałacyk myśliwski od nieco innej strony.
I nadal ósemkując po osiedlowych uliczkach straszliwie (Przyrodnicza - Chabrowa - Aleja Róż again - Botaniczna - Hortensji - Bzowa - Jaskrowa - Aleja Róż hit me baby one more time) zwiedzaliśmy sobie Julianów. Heinzle Heinzlami, ale ten, kto powymyślał nazwy ulicom w osiedlu, był chyba jakimś jebanym florofilem...
Potem ruszyliśmy dla odmiany na zachód, przez najbardziej uczęszczaną część parku (dziś nie było tak wiele weekendowych obżartuchów, za to mnóstwo par ze zwiędniętymi tulipanami i tęsknotą za rozumem w oczach). Tymczasem muszli koncertowej się odbijało.
Nawiasem mówiąc, ścieżka wiodąca poprzez ławki ustawione pod muszlą nie jest godna polecenia, o pedałowaniu nie mówiąc. Wprawdzie Maksym spiskiwał się na piachu dzielnie, ale jednak z naciskiem na zgrzyt zębów. Mój, nie zębatek.
Potem słońce się nieco już chyliło, a mnie się przypomniała obiecana wieża ciśnień, co to wyjdzie lepiej za dnia. Więc wyjechaliśmy w Krzewową, gdzie u styku tejże z Karłowicza słońce miało się już tak:
...więc pojechaliśmy tą Krzewową tak, jak ona prowadzi, a proszę sobie w wolnej chwili popatrzeć na mapie, jak pokrętnie to czyni. Rekord ulicy Skarbowej, która jest sobie równoległą i prostopadłą, wydawał się nie do pobicia, a tu proszę - i to jak blisko!
Tymczasem przecięliśmy Biegańskiego (dobrze mu tak, staremu piernikowi) i skręciliśmy w Cisową, która sama wiedzie jak w pysk strzelił do Akacjowej.
Nawiasem mówiąc, czy Akacjowa ze Złotej Kuli Hanny Ożogowskiej to właśnie ta?
Z Akacjowej skręciliśmy w Skarbową. W prawo. Potem skręciliśmy w Skarbową. W lewo. I oto obiecana wieża:
Właściwie... czemu się uparłam ją sfotografować?
8.3.08
Jest ładnie z Maksymem
ubrałam się może nie w obcisłe, ale nadal z poczuciem, że bo to warto mieć styl
No - jest ładnie. Nadal poruszam się po Julianowie
...i dziś nastąpił moment, że pogratulowałam sobie niezbyt dużego oddalenia od domu. Otóż Maksym w pewnym momencie uznał z niesmakiem, że za takie szaleńcze zmienianie przerzutek należy mi się mała nauczka i spadł sobie łańcuch z tylnej przerzutki. Zrobił to, skurczybyk, wcale sprytnie, bo wmontował łańcuch pod zębatkę namniejszej tylnej przerzutki i to tak, że przez dobre pół godziny godziłam się z faktem, że chyba bez wzięcia w dłoń kombinerek się nie obędzie.
Nawiasem mówiąc, lekcja numer jeden: w plener wyruszamy ze szmatką. Gdyż smar smaruje.
Cóż, po wspomnianym czasie naprzemiennego klęcia, macania łańcucha, mazania sobie rąk i rękawiczek, palenia goldenów i wykonywania telefonów do Huanna i Aarda uznałam swą porażkę, kopnęłam ze złością Maksyma w nóżkę i powlokłam się z Cyganki w stronę muszli koncertowej. Tamże, jak bywalcom Parku im. Mickiewicza pewnie wiadomo, występuje spora łacha wcale nieźle już wyrośniętej trawy, więc postanowiłam podjąć jeszcze jedną desperacką próbę i ułożyłam Maksyma na boczku. Stwierdził chyba, że o, o to szło, bo wprawdzie niechętnie, niemniej wypuścił łańcuch ze szczęk (nałożenie go na zębiska kółka od przerzuty było już bułką z masłem).
I popedałowaliśmy dalej. Od wschodniej strony parku jest bardzo przepiękny wzgórek, gdzie jakoś zagląda mniej weekendowych, niemożebnie wystrojonych spacerowiczów, co to spożyli obiadek u teściów i wyszli wytrząść kalorie z rosołu. Psiarzy tu więcej, ale jakoś psy bardziej koncentrują się na patykach niż rowerzystach (moje doświadczenie jest wsparte nie tylko ostatnimi dwoma wypadami, lecz wcześniejszymi z tatulkiem, za podstawówkowych czasów. Pewne rzeczy się nie zmieniają).
Kierowaliśmy się na zachód (słońca), niekoniecznie z tęsknoty za cywilizacją
Pokazałam też Maksymowi moją podstawówkę:
oraz ulicę Makową, Botaniczną i Hortensji
update nazajutrzejszy
Kładę tu szprotokół, w razie gdyby jaka czarownica nie zabłądziła się na Utopię lub szprotokoły.
26.2.08
dziura na dupie dziurą na dupie
Subskrybuj:
Posty (Atom)