Sztuka jest dostępna raz na pół roku, najczęściej raz na kwartał. Otóż tak:
1. Trzeba mieć znajomą w kombajnie do zbierania respondentów na focus.
Focus to padanie, tfu! badanie rynku polegające na zebraniu grupy reprezentatywnej i oszałamiania jej nowym produktem tudzież jego reklamą; i kolekcjonowaniu informacji, co owa oszołomiona grupa o tym myśli. Grupa zazwyczaj myśli niewiele, ale dużo gada, bo dają dobrą kawę i ciasteczka, i jest takie fajne weneckie lustro jak w amerykańskich serialach kryminalnych. Po czym za fatygę grupa otrzymuje kwotę i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Kombajn zaś do zbierania respondentów to firma realizująca badania dla ośrodków badań opinii publicznej. Taki OBOP bowiem bada nie tylko na tysiącu zmanipulowanych grupą ITI wykształciuchów wpływ zrolowania skarpetek jednego z bliźniaków na odbiór pitbulla drugiego, ale także takie przyziemne historie, jak która biel jest bielsza i dlaczego 80% gospodyń domowych nie widzi różnicy. I to zleca zewnętrznym firmom, które z kolei zlecają innym zgarnięcie spełniających odpowiadające badaniu warunki respondentów.
2. Trzeba odebrać od znajomej telefon (niekoniecznie przemocą) i zapamiętać potok informacji.
Najczęściej ów potok dotyczy wykształcenia, dochodów, stanu matrymonialnego i rodzinnego + specyficzne zmienne odpowiadające badaniu. Ja najczęściej mam mniej więcej swoje wykształcenie, wiek i stan cywilny, ale kolega Motłoh kiedyś musiał się przebrać za trzydziestoparolatka mającego bodaj dwójkę dzieci, a któreś z moich znajomych bardzo się starało nie zdradzić, że ma ciut jakby więcej niż zawodówkę w papierach (choć czy ów papier przesądza, doprawdy. Ja mam średnie i jestem często mądrzejsza od magisterek, z którymi pracuję).
Jak sądzę, firma, dla której pracuje znajoma ma jakąś tam swoją bazę danych, z której wyciąga potrzebnego respondenta, ale znajoma często przymyka oko na zakaz brania udziału w takich badaniach częściej niż raz na rok. Oczywiście grupa traci swoją reprezentatywność, ale ja tam zawsze na focusie mówię, co myślę, to nie fałszuję badań, a to, czy na wynik badań ma wpływ opinia trzydziestojednoletniej panny, czy dwudziestoletniej mężatki, szczerze mówiąc mi lata gdzieniegdzie, zważywszy, że tyczą najczęściej tak ważkich kwestii, jak to, jaki smak soczku multiwitaminowego wprowadzić na rynek.
W każdym razie gdy dzwoni koleżanka S. i mówi tajemniczo: -Kasia, słuchaj...! Masz lat tyle co masz, słuchasz złotych przebojów i czasem zetki...- to ja grzecznie zapamiętuję, po czym dziękuję i pytam, ile to trwa i ile dają.
3. Trzeba odebrać telefon od kogoś, kto sprawdza znajomą.
I odpowiedzieć zgodnie z tym, co wcześniej podpowiedziała koleżanka S., oczywiście raczej nie recytując rytmicznie przytupując sobie do taktu nogą.
4. Przyjść na spotkanie z dowodem osobistym.
I nie zdradzać po sobie, że tę focusownię na rozkopanym masonie na rogu twórcy hamburgskich wodociągów zna się już doskonale. Przed spotkaniem się jeszcze raz wypełnia ankietę, którą wydziera z rąk zaaferowana pani i wszędobylskim okiem ocenia. Pani się później naszeptuje z jakimiś manifestującymi się wyłącznie akustycznie osobami i po kilku minutach nerwowego czekania, kiedy to człowiek obejrzy sobie resztę grupy, próbując w duchu zgadnąć, ile osób jest z łapanki, a ile na podobnych zasadach, jak on sam - pani wymienia nazwiska i zaprasza.
-A reszta pod ścianę? - spytała nerwowo jakaś sympatyczna dziewczyna z kaskiem (potem się okazało, że dziewczyna jest rocznik 1970, ale wspaniała gaduła i z twarzy moja rówieśniczka. Albo ja z twarzy rówieśniczka jej, cholera wie).
Otóż nie. Reszta do stolika wypełniać peselem pola w tabelce i odbierać trzydzieści złotych w bonach sodexho, albowiem we're not the chosen ones.
-Ale za to nie musicie państwo siedzieć dwóch godzin na spotkaniu - pocieszyła nas zaaferowana pani. Za siedzenie dawali 6 dych, a tu czekaliśmy wszystkiego kwadrans i dostajemy połowę. Się kalkuluje zatem, z czym się wszyscy zgodziliśmy. Przez chwilę nawet, w obliczu nadprogramowo wolnych dwóch godzin, rozważaliśmy plan wspólnego przehulania tych trzech dych, ale ostatecznie rozstaliśmy się w pogodnych nastrojach, ja odeskortowana przez jakieś młode chłopię, szalenie zainteresowane budowlą przyszłego sądu apelacyjnego i odnowioną cerkiewką na Kilińskiego i ogólnie bardzo rozmowne.
Dla uściślenia dodam, że ani z sympatycznym dziewczęciem, ani z młodym chłopięciem się wcześniej nie widziałam. Ale jakoś się od razu z nimi kontakt złapało. A gdzie moje splendid isolation?!
Poza tym mam przepiękne koty w uszach i w rowku między piersiami: czarownicoAard sprezentował mi bowiem, a wczoraj uszczęśliwił wręczeniem, kolczyki i wisiorek na łańcuszku w kształcie podługowatych kotów. Bardzo są. Bardzo! Sabat ogólnie miły, Miau trzęsła brodą i manikurowała nasze pazury, Mag.gie poczyniła pyszne zakiepanki bułkowo-pieczarkowe, a Kotbert się odprężała z kwadransu na kwadrans. A ja to nie wiem, co, poza tym, że koty i dziko fioletowe pazury.
Minio wyjechał na dwa dni i zrobił mnie zastępczynią. Nothing big deal, już wcześniej wyjeżdżał i trafiało zastępowanie na innych, co głównie polega na koordynacji kontaktów pomiędzy naszym teamem a Warszawą z Groźną Laleczką z Saskiej Porcelany na czele. GLzSP jest szefową szefów, ma nad sobą w sekcji zaledwie jedną osobę, wygląda krucho i delikatnie i jak większość drobnych osóbek jest cudownie apodyktyczna i wspaniale bezkompromisowa. Piszę to mając pełną świadomość, że gdybym miała z nią do czynienia na codzień, nie byłoby to wzbogacone aż tak entuzjastycznymi przysłówkami. Dość powiedzieć, że dziś zadzwoniła spytać, ile mamy w sali kompów, a ja stygłam po gorących potach jeszcze kwadrans później.
Jakkolwiek poczułam się wyróżniona, uzyskałam też pewność, że nie nadaję się na takiego opiekuna grupy. Po pierwsze, grupa mnie nie słucha. Pojedyncze osoby - tak. Ale komunikacja z więcej niż trzema osobami naraz mi nie idzie. Sabaty i szprotkania się nie liczą, bo to przyjaźń. Po drugie zaś, miałam stałe poczucie, że koniecznie muszę im we wszystkim pomagać i choć się chyba nie narzucałam, to miałam szalonego stresa, czy aby na pewno dobrze podpowiedziałam, nawet jeśli sprawdziłam trzy razy. To nie na moje nerwy!
Jutro impreza firmowa. Pazury wytrzymają z fioletem, ale w co ja się ubiorę?!
4 komentarze:
ważne rzeczy
ważne rzeczy
tak.
Żeby być szefem trzeba być trochę fiutem. Tak z moich życiowych obserwacji.
Prześlij komentarz