Ja zawsze w trakcie spotkań odbywających się u mnie mam wrażenie swoistego chaosu. I jak to z chaosem bywa, nie ma superbohatera, który by nad nim zapanował.
Tym razem więc nawet się nie starałam. Krówki, jakkolwiek bardzo dziwne w formie (już wiem, że mleka trzeba więcej, dużo więcej), w treści były, rzeknę nieskromne, znakomite i to zwłaszcza nie te z przepisu Nigelli, lecz z mojego wydumania "jak zmieszam białą czekoladę, kokos i migdały, to chyba też będzie dobre". Miau popisała się swoją kwaśno-słoną makaronową sałatką, zaś Keltoi szarlotką i śliwkotką.
Generalnie jeśli chodzi o żarcie zapanowała tradycyjna klęska urodzaju, w tym roku może o tyle mniej dotkliwa, że zrównoważyło się samo słodkie sporą ilością czipsów.
Ostatecznie w czasie imprezy ustabilizowały się zajęcia w podgrupach: czarownice polazły do kuchni czynić sobie manikurę, Rosomak latał i dyskutował, Brite sennie się kiwał na fotelu bujanym, HuannAard omawiał ich rychły wyjazd, przy czym Aarda w obliczu jakże niespodziewanego chłodu we wrześniu nagle zaczęło ciągnąć nie do Niemiec i Danii, lecz wręcz przeciwnie, na południe, bo tam cieplej (acz dalej i drożej). WeroZamki, przybyłe dość późno, popadły ze mną w dysputę o tym, że Nutria jest alter ego M.M., a Tygrys walczy o uwagę, koty były przylepne i głaskawe, goście sympatycznie obsługiwali się sami, pytając tylko co pewien czas, czy można tę kawę, a czy kubeczki w tej szafce też.
Prezentów z imienia przesadnie wymieniać nie będę, żeby nie było, że któryś faworyzuję, jednakowoż cośkolwiek wspomnieć muszę. Przyznam zatem, że łańcuch od kruka nieco mnie zdenerwował, bo naprawdę przez długą chwilę byłam przekonana, że uszkodziłam coś tymi swoimi maślanymi łapy... English tea z autobusu piętrowego natomiast bardzo jest smaczna z sokiem dziko-różanym, który wobec jeszcze chłodniejszego niż wczoraj chłodu był niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania Szproty.
Było więc przemiło. Przed imprezą myślałam o tym, by wrzucić na bloga kilka punktów instrukcji obsługi szprociego mieszkania, jak: nie zdejmuj butów, chyba że lubisz, gdyż nie mieszkam w muzeum; lub: jeśli chcesz kawy, to albo mi powiedz, albo sobie zrób, gdyż sama nie zawsze umiem się domyślić. Się jednak okazało, że moje goście już to wszystko wiedzą. A klamką w łazience proszę się nie przejmować, dziś została mi w ręce, kiedy udało mi się porządnie zamknąć drzwi będąc w środku i przez chwilę miałam klaustrofobiczną wizję spędzenia reszty życia w tym pomieszczeniu.
Ostatnimi gośćmy okazali się Rosomaczysko i Keltoi, których dość brutalnie wygoniłam przed pierwszą, jako że nazajutrz do pracy na godzinę siódmą. Udało mi się we wspaniałym stylu zignorować wrześniową zmianę rozkładu jazdy, nie zdążyć na autobus linii 87 i jak ostatni burżuj pojechać taksówką, wydając w ten rozrzutny sposób całe 18,50 zł z VAT.
W pracy dziś, nie kryję, stukałam co pewien czas czołem o klawiaturę i przez chwilę nawet rozważałam opcję zestawienia dwóch foteli, byłam bowiem sama na dyżurze, i walnięcia się na godzinę. Zrezygnowałam z pomysłu tylko dlatego, że po takiej drzemce w środku dnia zawsze się dość długo rozczmuchuję, a tu trzeba jednak coś rozpatrzyć i jakoś do domu wrócić. Za to jak wróciłam, jak zjadłam, jak wypiłam (celem uniknięcia poważniejszych skutków przemarznięcia: rano było całe dwa stopnie braku ciepła, a ja licząc na to, że się ociepli, jednak nie sięgnęłam po ciepłą kurtkę, lecz poprzestałam na grubym polarze i swetrze z golfem) aspirynę C ze wspomnianym sokiem! Jak walnęłam się spać...!
Teraz zaś, po odblokowaniu sobie konta w mBanku (udało mi się bowiem w trakcie rozmowy z Miau zablokować sobie dostęp przez internet) wcinam czipsy, słucham Eski Rock i poważnie myślę nad obejrzeniem jakiegoś filmu, w końcu jest 20:00 w sobotę.
3 komentarze:
cieszę się że byłam :-) bardzo
Też się cieszę, że byłaś :)
I ja się cieszę, że byliśmy wszyscy i było zajebiście!:)
Prześlij komentarz