Bluesa w Stereo Krogs poszłam z Izą. Izę znam od zawsze, a w każdym razie od omal 25 lat. Zjawia się w moim życiorysie rzadko, ale jest tak stałym w nim motywem, że rzec by można - refrenem. Z nią byłam na pierwszym w swoim życiu koncercie Acid Drinkers, z nią kiedyś wmontowałam się na after party po innym koncercie tegoż zespołu (Iza wówczas postanowiła trzymać honor Łodzi i pić równo z chłopakami, a dodać należy, że była wówczas na diecie, która polegała mniej więcej na tym, że nic nie jadła; za dotkliwą niesprawiedliwość poczytuję fakt, że nazajutrz to ja miałam megakaca, a nie ona. Ale Ślimak jest przefantastycznym facetem, więc było warto!); z nią byłam na Doorsach i na Rammsteinie.
Generalnie Iza jest kawał świetnej babki i znakomicie się z nią spędza wieczory.
W Stereo - tłum. Koncert miał się zacząć o 21:00, myśmy przybyły jakoś koło 19:00, sprytnie uplasowawszy się w pobliżu Sali Za Kratą, w której miał się owo dziwowisko rozpocząć. Jak się okazało, gdy już otwarto Kratę - tłumem dyrygowała krągła jejmość tryskająca energią z cudownie przechrypniętym wokalem - większość stolików miała rezerwację i stanęłyśmy w obliczu spędzenia koncertu na stojąco bądź, dla odmiany, na schodach do wyjścia ewakuacyjnego. Tu objawił się zmysł organizacyjny Izy: zanim się obejrzałam, wyczarowała stolik i trzy krzesła, więc miałyśmy komfort, widok na Wierzcholskiego i zazdrosne spojrzenia tych, którym nie starczyło geniuszu na pójście w nasze ślady. Do Izy dołączyła jej koleżanka Becia z facetem, ja zaś wobec poczucia wdzięczności za stolik starałam się Izę wyręczać w wizytach do baru, dopóki pozostawała przy napojach bezalkoholowych.
Przy barze - W. z Zelowa z kilkorgiem znajomych, nucący pod rozgrzewającego publiczność George'a Micheala "Freedom"; jak się okazało - nie bez kozery... Niemniej nie wdam się w szczegóły, bo to sprawy pomiędzy nim a B.
Koncert w pierwszym secie zdał mi się mało ogniowy. Niewykluczone, że wpływ na tę atmosferę miał fakt, iż ludzi było naprawdę naćkane jak szprot w puszce, nie było jak pohasać i popląsać do skądinąd sprawnie granych bluesiorów, do tego było sporo osób w wieku okołoemerytalnym, które, zasiadłszy zacnie przy stolikach, wylewnie i frenetycznie opieprzały tych, co stoją i zasłaniają, z pirzganiem wafelkami w stojących włącznie. Dziwny klimat. Dodam, że sama zebrałam opieprz od jakiegoś łysonia za to, że palę (bynajmniej, heja, nie jako jedyna osoba na sali, ale najwidoczniej akurat się napatoczyłam), co mnie zdumiało już tak, że mało onego papierosa nie popuściłam pod stolik.
Przyznam, że po tym wszystkim łapałam się na chęci dołączenia do W. i jego ekipy, która zwinęła się do Lizard Kinga. Uznałam jednak, że ta pani przyszła w tym futrze i w nim wychodzi... tfu! przyszłam tu z Izą i nie będziemy się rozdzielać. Iza zaś twierdziła, że warto Nocnikom dać jeszcze jedną szansę. Słusznie, bo drugi set, w obliczu ciut przerzedzonej już publiczności, wypadł dużo energetyczniej i było czego posłuchać.
Trzeba mi więcej takich wypadów, rzecz to oczywista!
A dziś sabacior u Miau. W planach czczenie Xymeny i klasyczne czynienie manikury. A jutro znów szkolenie, laboga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz