Niby dzień dziś taki był z rana, że nic tylko zaśpiewać pełną piersią "jak dobrze wstaaaaaaaaaaaać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić". Tymczasem Szprot, jako typowa sowa, rano nie śpiewa, a warczy ochrypłym basem i generalnie ma nastrój oraz wygląd stworzenia, co woły (wołki ;)) dusi na przekąskę.
Do tego miałam moralniaka kalorycznego, ale bo też Miau kusiła tymi czekoladami i pysznym ciastem, że o tortilli nie wspomnę! Zadziwiające, ale podziałał tak, że do 17:00 kompletnie nie czułam głodu.
W pracy w innym nastroju byłabym rozkwilona jak prosię w deszcz. Same łatwe sprawy, jedno odwołanie, jeden bardzo prosty pozytyw, poza tym same nie ulegające dyskusji negatywy, w tym jeden dany z prawdziwą przyjemnością, bo klient nie szczędził gorzkich słów, gdzie ma naszą firmę i rzecz jest pewna, że tam akurat to miłe słoneczko akurat niezbyt docierało. Jak i reszta rzeczywistości do całego klienta.
Podkurwiło mnie zaś głównie to, że jednak przez święta kombinowałam, jak to się stało, że przekroczyłam ten limit pracowniczy. No kurczę, wiem, jak korzystam z telefonu - od kilku miesięcy bardzo podobnie, tzn głównie go wykorzystuję do gmaila w komórce z drobnymi ewenementami typu półtoragodzinne rozmowy z Miau (ale do tej samej sieci, więc za śmieszne grosze) czy MMSy z Kotangensem w pudełku do wszech wiedźm. Zatem nastawiłam się na to, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię po przyjściu do pracy we wtorek to będzie usiądnięcie z Mińkiem i rozkminienie, co sprawiło, że tyle natrzaskałam. Tymczasem Miniek się nie zjawił i dopiero z autoodpowiedzi w outlooku dowiedziałam się, czemu. Zeźliło mnie, bo to nie pierwszy raz, kiedy o swojej nieobecności powiadamia nikogo albo losowo wybrane osoby, mając złudną nadzieję, że powiadomią resztę i ażem wysłała mu zgryźliwego mejla w tym temacie. Mimo całej sympatii do niego uznałam to za mocno niepoważne! Miniek był pod blackberry, dzięki któremu ma dostęp do poczty korporacyjnej i po wymianie kilku mejli chyba poniał, czemu jednak warto zadbać o przekazanie tej informacji całemu zespołowi.
Tymczasem wietrzę w tej całej straszliwej kwocie problem z taryfikacją internetu. Mojego rachunku szczegółowego jest, bagatela, 72 strony - gdybym była z tym numerem naszym klientem zewnętrznym, miałabym status megadiamentowoplatynowy - więc siłą rzeczy nie czytałam go kartka po kartce, ale co miesiąc na internet mam pakiet 500 MB i gdyby taktowanie było zgodne z taryfą, nie zużyłby mi się po trzech tygodniach, skoro w zeszłych cyklach nie wykorzystywałam go do końca. Zgłosiłam do IT, a jak Miniek wróci, poproszę go jeszcze, by poprosił naszego rodzimego szołmena-analityka o zerknięcie w to cudo technicznym okiem.
Nic to. Dieta trwa, jutro już środa, w piątek jakiś sabat się szykuje, a w sobotę bladym świtem jadę nawiedzić stolicę. Może nawet coś nabędę w Ikei, któż to wie.
4 komentarze:
Ha, ty też do Ikei? Będziecie we dwie mnie powstrzymywać przed wielkim szaleństwem zakupowym.
No skoro już się zrywam bladym świtem, by z Wami pojechać, to bym i do Ikei ruszyła, a co.
A potem na Bracką do Avocado może? ;>
Avocado jak najbardziej, tylko nie wiem, jak nam z czasem wyjdzie.
Zobaczymy :)
Prześlij komentarz