Tytuł dla zmyły. Niewykluczone, że będzie banalnie, ale wiosnę humanitarnie pominę.
Nagromadzenie królictwa doświadczalnego zaowocowało refleksją, że może kiedyś, z czasem, postępem i osiągnięciami, uda mi się wylądować jakoś w pobliżu HR. Bo przecież to, że w tak niedużym odstępie czasu zgłosiło się do mnie dwóch nie znających siebie wzajemnie facetów chcących ode mnie informacji zwrotnej na temat ich prezentacji wobec przyszłego pracodawcy, świadczy o tym, że gdzieś tam, czort wie, w jaki sposób, wykazuję cechy, które pozwalają im mniemać, że moja ocena będzie szczera i życzliwa.
I o ile w przypadku Walusia wiem, że to było poniekąd częścią jego planu: żeby przed tą oficjalną prezentacją złapać jak najwięcej informacji od jak największej ilości osób, o tyle w przypadku J. wiem, że wybrał mnie świadomie i nawet dobrowolnie.
Cenię kolegę J. Jest z tych głośnych, ekstrawertycznych, mocno asertywnych z lekkim przechyłem ku agresji facetów, którym najlepiej w czarnych ciuchach, glanach i w czymś, co dobrze jeździ z ładnym klangiem. Poniekąd typ Motłoha, ale dużo lepiej skomunikowany ze swoimi emocjami. Przeszedł terapię, jak ja, z tym, że jego staż jest blisko ośmioletni.
Myślę, że koleżeństwo z nim jest tym bardziej cenne, że kiedyś należał do grupy tych, którzy po szczeniacku mierzyli wartość spotkania ilością spożycia. Coś, co mnie się już teraz nie mieści w głowie, a jednak sześć lat temu było całkiem wykonalne: -Dobrze się bawiłaś? -Tak, wypiłam cztery warki strong.
Teraz oboje wiemy, że był to jeden z objawów koncentracji na alkoholu, przynależny naszej chorobie, która przecież miała również cechy zakochania w tych pieprzonych procentach. Wszak dialog: -Dobrze się bawiłaś? -Tak, był Tomek. - brzmi całkiem naturalnie, prawda?
Dodam jeszcze, że w naszej kulturze szalenie szkodliwy jest mit przeklętego artysty, który musi pić, by czuć ten, jak mu tam, ból istnienia, i dzięki niemu tworzyć. Brzmi to w chuj romantycznie. Taki słowiański rozmach, z zapalaniem cygara sturublowym banknotem i żłopaniem szampana w pozycji stojącej na parapecie tyłem do otwartego okna.
Tylko ten mit jakoś pomija to, co nazajutrz. A nazajutrz zarzygane bety, smoczysko straszliwe obok w łóżku, sklejone powieki, łomot pod czaszką i gonitwa myśli: co z tego, co pamiętam, się wydarzyło, a co było delirycznym snem?
Nikomu, szczerze i życzliwie, nikomu tego nie polecam.
1 komentarz:
no ba! Ale zarzygane epolety też mają swój urok. Oczywiście ja to się nie znam, bo epoletów nigdy się nie dorobiłem... a jak rzygałem to nie pamiętam.
Prześlij komentarz