Film Boba Fosse warto obejrzeć z wielu powodów. Urocza, zepsuta Sally Bowles (jej zielone pazurki, sztuczne rzęsy i bosssska dekadencja), wdzięcznie brytyjski Brian (tak, niebieski to jego kolor), cudowna muzyka, świetna choreografia. To wszystko można oglądać bezrefleksyjnie, nie dopatrując się najmniejszych interpretacji, bo, jak to u Boba Fosse, jest to kawał niezłej rozrywki.
Trudno jednak przeoczyć, że wydarzenia toczą się w latach 30-tych. W Berlinie. U schyłku Republiki Weimarskiej.
W początkowych scenach filmu człowiek w brunatnym mundurze zostaje wyrzucony z Klubu Kit-Kat. W późniejszych - dużo większa grupa w tych samych mundurach brutalnie bije właściciela klubu. To wszystko rozgrywa się w tle, omal niezauważalnie, aż nasi bohaterowie: Sally, Brian i Max, stawiający sobie za punkt honoru zepsuć tamtą dwójkę pieniędzmi trafiają na piknik; Sally, skacowana, śpi, Brian i Max wychylają toast za ich rychłą podróż do Afryki i oto:
Gdy słucha się tej piosenki wyabstrahowanej z kontekstu, cóż: patriotyzm, wiara, nadzieja. Samo dobre. Ciekawe jest to, że powstała jako pastisz, lecz dość szybko została zaanektowana przez nazistów i neonazistów jako swojego rodzaju hymn.
Miałam okazję jej słuchać kiedyś w Krakowie. Była noc, pełnia księżyca, aby było jeszcze bardziej przewrotnie - pub Singer na Kazimierzu. Lekko podpity gość rozdawał nam malusieńkie, kieszonkowe tomiki swoich wierszy (dacie mi tyle pieniędzy, ile uznacie, że to jest warte), a potem rozkładał ręce i pełnym głosem śpiewał tę piosenkę pod sączącą się muzykę w barze. Znał kontekst.
Ciarki przechodzą nawet nie wtedy, gdy widzi się mundur chłopca śpiewającego zwrotki, lecz gdy coraz więcej i więcej osób powstaje z tym zapałem w oczach, z tym ogniem w głosie i przyłącza się do chóru.
Oni to tak zrobili: uwiedli pięknem wiary i nadziei, że jutro należy do nas, do mnie i dzięki temu aż takie rzesze przyłączyły się do tego śpiewu. Kto mógł wiedzieć, że był to śpiew banshee...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz