Oczywiście: nabijałyśmy się w czasie sabatu z tej subkultury, sama nie wiem, czemu, chyba w ramach kultywacji szeroko zakorzenionej złośliwości (chociaż w bezinteresownej zgryźliwości, moim zdaniem, nikt Kotbertu nie dorówna). Było babsko i sympatycznie, choć mojem skromnem zdaniem sabat bez Miau to nie sabat. Mag.gie, szwankującej na zdrowiu (jak się dowiadujemy, dziś już wylizanej z choróbska) również zbrakło, natomiast interesującym i godnym powtórki nabytkiem była Karolina.
Efektem nabijań z emo był proces namawiania Breble, by dała sobie uciąć ukośnie grzywkę (nie protestowała jakoś strasznie i w sumie nie wiem, czemuśmy tego nie przeprowadziły). Ostatecznie ucharakteryzowałyśmy dziewczę (bez grama kosmetyków, zaznaczam) i o, proszę - Ola też jest emo i to jakie dekoracyjne!

Dziś z kolei słońce nie dawało spać od ósmej rano, więc koniec końców przestałam je ignorować i wybrałam się na przejażdżkę. Park lekko mi się znudził, chociaż szalenie już zielono i ładnie, wiewiórków jak mrówków, chyba ze cztery spotkałam, ale postanowiłam przewąchać samodzielnie trasę do pracy. Oczywiście musiałam trochę polansować rowerem, przepięknymi bergsonowymi okularami i całą resztą przed ludźmi z pracy!

W drodze powrotnej nieco przekombinowałam i jechałam blisko godzinę. Slalom pijanego zająca na załączonej mapce - dziękujemy zumi.pl za ładne, wyraźne mapki.
Skończyło się na 22 km w niecałe dwie godziny. Na jutro niestety zapowiadają deszcz, więc dojeżdżanie do pracy chyba się zacznie dopiero po majówce.