To by było na tyle (co i na przodzie) względem regularnego pisania.
Aktualnie ciut na to czasu, ze względu na stan okołochorobowy (czyt. gardło ciut boli, nos ciut zapchany, termometr wskazuje ciut powyże 37) i radujące oko L4. Przyda się odpoczynek od gawędzenia o tym, który telefon dobry i za złotówkę - miałam już tego serdecznie dość!
W domu pandemonium pod postacią malowania - tatko był na tyle dobry, że uznał, iż czuje się na siłach rzucić żółcień na ściany dużego pokoju, przedpokoju i kuchni (w porywach do łazienki). Malowanie składa się z: leżenia na tapczanie przeze mnie oblepioną przez przeszczęśliwe koty (jesteś chora, córcia, więc sobie leż), wskazywania tacie, gdzie leżą fajki, kombinerki, śrubokręt i inne niezbędniki, wyrywania gwoździków i haków, gipsowania dziur po gwoździkach i hakach (fascynująca jest zwłaszcza ta w kuchni) tudzież klęcia na sufit, że wysoki i kostropaty, a na drabinę, że ciężka i kostropata.
Jutro część właściwa czyli miotanie żółcieniem po ścianach.
Ratunku.
Ponadto popadłam w manię czytania Agathy Christie - rozpaczliwie szukałam czegoś lekkiego, zabawnego, ale wciągającego, a bagna do pochodzenia pod ręką niestety nie mam. Peanów wyśpiewywać nie będę. Lubię, ogromnie lubię, zwłaszcza za pannę Marple.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz