Prawdopodobnie pojadę w tym wpisie Radkowieckim, ale mogło być gorzej i mogłam się wzorować...! na...! Kalicińskiej...!
Ostatnimi czasy, to jest trzy kolejne weekendy z rzędu - a zatem już z pewną tradycją - zdarzyło mi się spędzać czas w stolicy. Efektem tych spotkań jest kilka fajnych znajomości, co do których mam nieśmiałą nadzieję, że będą trwać. Powroty, jak łatwo się domyślać, odbywają się w atmosferze pogrążenia we wspomnieniach. Dopiero dziś jakoś bardziej rozejrzałam się po współpasażerach i być może ze zmęczenia (padłyśmy dobrze po 3:00, by obudzić się po 9:00) poczułam się odklejona od otaczającej mnie rzeczywistości jak znaczek na deszczu.
To, że wybrałam sobie miejsce obok dziewczyny z kontenerkiem to była moja wina. Przypuszczalnie zagrał łańcuch skojarzeń: kontenerek = kot = lubięto. W kontenerku jednak nie było kota, lecz całkiem urocza wizualnie fretka. Niestety - olfaktorycznie wdzięku nie miała za grosz.
Potem w pole mojego widzenia wpadł młody mężczyzna, o którym od razu pomyślałam, że bardzo miły, ładny chłopiec, tylko dlaczego zapuścił sobie wąsy bez brody? Odpowiedź przyszła po chwili sama: otóż chłopiec był tatusiem i chciał sobie w ten sposób dodać powagi. Wyszło dość średnio, bo zarost miał co drugi wystąp. Latorośl zaś była przerażająca nadaktywna ruchowo, biegała po całym wagonie, siejąc bułczane okruszki, właziła z butami na siedzenie, wspinała się tatulkowi na kolana, by po chwili zsunąć się z powrotem i ponowić przelot między siedzeniami. Na szczęście miałam słuchawki i nie słuchałam jej szczebiotu. Na jeszcze większe szczęście wysiedli w Żyrardowie.
W Żyrardowie przez nasz wagon przeleciała grupa składająca się z chudziny na pajęczych nóżkach i, prawem kontrastu, dwóch gangsta bojówkarzy, z których jeden tulił do klaty maskotkę Małego Głoda wielkości niemowlęcia, co spowodowało mój szaleńczy zachwyt. Prawdziwy macho jest trzykroć bardziej tró, jeśli przytula coś pluszowego. Za nimi jednak wtoczyła się pani, która prawdopodobnie słyszała o tym, że moda wraca co 20 lat, w związku z powyższym przedstawiła stylówę z początku lat 80. Oczywiście degustibus i blabla, ale jestem przekonana, że pomimo całej obciachowości lat 80. nawet wówczas nie lansowano sfilcowanych, wełnianych gieterków, sraczkowatych botków z ortalionu, zaś papasze z baranicy i kożuchy z kawałków były tylko chwilowym i dość rozpaczliwym krzykiem mody. Pani miała to wszystko. Papaszy nie zdjęła do końca podróży, mimo że w pociągu grzali od serca. No okej, nie bardzo miała gdzie ją powiesić.
Wsiadła też śliczna, ruda (i to chyba naturalnie) dziewczyna, od której z dużą niechęcią odrywałam wzrok.
Potem zaś nastąpiły Skierniewice i pan, który mnie zdewastował. Zaczynając od góry miał również papaszę, baranica w kolorze black. Następnie czarna kurtka ze skóry cielęcej, z wykładanym, futrzanym kołnierzykiem. Następnie równie czarne, mocno przykrótkie dżinsy. Następnie jasnoszare grube skarpety. Następnie zaś wsuwane mokasyny z wydłużonym nosem a la sztyblety. Ogólnie pan jakimś cudem powiązał styl radzieckiego cinkciarza z piosenkarzem country. Leningrad cowboy, jak pragnę dobrobytu. Jednak najtrudniejsza w tym wszystkim była mina tego pana, bowiem wyglądał tak, jakby ktoś wobec niego zrealizował groźbę "jak cię pieprznę w oczodół, to do zimy nie zamrugasz". Ponieważ jest już zima, pan nadrabiał straty i mrugał, bardzo gęsto mrugał, ale jednocześnie cały czas miał grymas, jakby naruszony oczodół nadal bolał. Wiem, wiem, może pan był po wylewie, miał niedowład, oczywiście należy mu współczuć - co nie zmienia faktu, że przez dobrą godzinę siedziałam jak urzeczona, tknięta lekkim poczuciem krzywdy. Fretka śmierdziała. Pan mrugał. Pani w papasze siedziała w papasze. Ruda była tak śliczna, że miałam ochotę żądać dla niej pokrowca. Pociąg zatrzymywał się po Skierniewicach na każdej stacji. Jedynym światełkiem w tym tunelu do piekła był fakt, że RHCP grzmiało mi w słuchawkach.
Gdy minęła nas stacja Łódź Widzew, pan postanowił mnie dobić i wściekle mrugające, wykrzywione oblicze nieudolnie ukrył za okularami. Okulary były wąskie i zupełnie czarne, trochę w stylu Geodi La Forge'a ze Star Trek TNG.
Wisienką na torcie tej wyczerpującej podróży była pani w tramwaju linii 5, która do futra z norek (ja przepraszam, że tak precyzyjnie o tych wyrobach skórzanych, ale ja córka kuśnierza jestem) włożyła czarny czepek kąpielowy. Po Leningrad Cowboyu nawet już się nie zdziwiłam.
A demoralizację popełniłam na Kurze z Biura, która za moją namową zapaliła pierwszego w życiu papierosa. Ołje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz