Weekendy w ostatni piątek miesiąca zaczynają mi się godzinę wcześniej. Zasadniczo chodzę do pracy na godzinę 9:00, by o 17:00 dać skowyt log out, log out, log out! - i poczynić dzidę na wschód. Ze względu na Masę Krytyczną i dobre układy z kierownikiem mogę jednak od czasu do czasu przyjść o godzinę wcześniej i takoż wyjść, by na rzeczoną Masę, rozpoczynającą się o 18:00, spokojnie zdążyć.
Piątek był rozmazany i deszczowy, więc do pracy wzięłam autobus, z pracy również, zdążyłam nawet coś zjeść, przebrać się ze trzy razy i wyruszyć w tempie iście kozackim. Lubię być nieco wcześniej, by rozejrzeć się po ludziach, grzecznie się przywitać ze znajomymi i ogólnie polansować się suknią, figurą i sprzętem.
Zanim wyruszyliśmy, lunęło rzewnie. Załomotała we mnie nawet myśl żałośliwa, że mogłam jednak przyodziać kaloszki, które nabyłam wszak z myślą o tym, że ich ruziowe kropy będą mi pasować do Caliny. W ostatniej chwili wskoczyłam w moje ukochane wysokie trampki. Ruszyliśmy w strugach. Deszcz po chwili uznał, że skoro nas i tak nie zniechęcił, to szkoda wysiłku i przestał padać, więc pod koniec trasy miałam tylko lekko wilgotny płaszczyk w ramionach.
Trasa była bardzo przyjemna, bo szlakiem łódzkich fabryk, do tego dość szerokimi i raczej pozbawionymi szybkiego ruchu ulicami - jechało się raźno, równo, spokojnym, masowym tempem; a do tego stara, ziemio-obiecana Łódź w oglądzie - od tego wszystkiego dostałam tak silnego przypływu endorfin, że wcale nie czułam zmęczenia! (możliwe też, że nabrałam formy, jednak ostatnio sporo jeżdżę, ale radochę miałam nieziemską). MK skończyła się ok. 21:00, jak zwykle. Zweryfikowałyśmy jeszcze z Kotbert i Olą, czy najlepsze zapiekanki są na placu Wolności (stwierdzam z mocą, że w Toruniu na dworcu są lepsze, za to hamburgery!) i powrót już pod osłoną nocy, nadal na endorfinowym powerze i tak zwanej ostrej kurwie.
Urodę Szprota można podziwiać w tym oto albumie:
http://picasaweb.google.pl/szprotek/Szprower?feat=directlink#5500060840271133586
Wieczorem, zajrzawszy na fujzbuka, poczułam lekki smętek. Mam otóż ekipę w pracy, do której nieco się garnę, ale że siedzimy w dużej sali w open space dość daleko od siebie, a ja jednak jestem nieco nieśmiała i nie umiem się ot, tak do nich wkręcić, to nie bardzo mam jak nawiązać serdeczniejsze więzi. Ujrzałam, że ekipa się bawiła w swoim gronie i zrobiło mi się żal, że mnie to ominęło. Na wysokości zadania stanął Mąż, który serdecznie zaprosił do siebie na sobotni wieczór.
Mąż nie jest moim prawdziwym Mężem. Jest on Mężem Żony, która również nie jest moją prawdziwą Żoną. W dużym skrócie; z Elaine, na początku znajomości, uznałyśmy, że jest stworzona dla mnie na Żonę i że kiedyś wyjedziemy do Irlandii i będzie mi codziennie piekła brownies. Z biegiem lat plan ten stracił na uroku, ale utarło nam się nazywać wzajemnie "Żono" i miewać swoje małe chwile radości zwłaszcza w towarzystwie świeżo poznanym i nieobeznanym z tą historią. A Tomasz kiedyś z Elaine był, zatem jest jej Mężem. Dalej, jak rozumiecie, sprawdziła się zasada "małżonkowie moich małżonek są moimi małżonkami".
W sobotę, po lapidarnym ogarnięciu mieszkania (zaczynam popadać w lekką przedzlotową paranoję, ale don't worry, choćbym sprzątała dwa miesiące, sterylnie to u mnie nie będzie) uznałam, że czas na tramwaj.
Kino w Starym Tramwaju odbywa się co sobotę przy nieużywanej już krańcówce (przystanku końcowym), gdzie dojeżdża przecudnej urody, stary tramwaj. W środku jest nagłośnienie, ścianka pod projektor i zapaleniec wyświetlający filmy, mniej lub bardziej związane ze zbiorowym transportem szynowym i Łodzią. Tym razem czczenie tramwaju było z większą pompą, bo ukazano nam odnowiony po 11 latach remontu tramwaj "Sanok", absolutnie przepiękny, zielony od zewnątrz, w środku wyłożony sklejką i złotawymi uchwytami, po prostu cacuszko. Pomyśleć, że 80 lat temu te cacuszka były codziennością...!
Z zewnątrz "Sanok" wygląda tak:
picasaweb.google.com/(…)Wydarzenia…
(5 i 6 zdjęcie w Galerii)
Doczytałam się w internecie, że tym razem, z okazji inauguracji "Sanoku" jest planowany przejazd starym tramwajem do Ozorkowa i powrót w środku nocy. Z łaski na uciechę zaproponowałam udział Tomaszowi i oto późnym wieczorem ujrzeliśmy się w pędzącym tramwaju typu 5N, z przygrywającym elektro w odmianie dość dance'owej, średnio znośnej, acz pasującej do atmosfery i głowami wywieszonymi za okno. Obok nas - kolega Witek, któremu przy każdym spotkaniu wypominam, że znam go od 14. roku życia, a który obecnie jest już poważnym wykładowcą i nieco mniej poważnym miłośnikiem starych tramwajów, starego rocka i nieco nowszych motocykli. Prócz tematów tramwajowych, w których jestem laikiem poruszono jednak tak ważkie kwestie, jak różnego rodzaju systemy gier RPG, która muzyka to zło i dlaczego ta bez gitar tudzież portale społecznościowe - zalety i wady z nich wynikające. Dodam pragmatycznie, że całą imprezę opękałam na papierosach, soczku i cukierkach, którymi podkarmiał mnie Tomasz (łiii!).
Przejazd trwał długo, gdyż jak nas objaśnił Witek na tramwajowych imprezach są różnego rodzaju stopy. Był zatem fotostop (chwila dla fotoreporterów), sklepostop (po 23:00 w ozorkowskim społem sklepowa daje od tyłu), fajkostop i sikustop (tych chyba objaśniać nie trzeba). W samym Ozorkowie, w środku niczego, byliśmy tym samym przed godziną 2:00. Tam rozpalono grilla i tramwajowy lud spożył kiełbasy. Witek diabolicznie żuł chrząstki i bluźnierczo wołał musztardy, zaś Tomasz zmienił się w lotofaga i zmysłowo wysysał przyniesione z sobą nektarynki.
Powrót nastąpił nad ranem. Po tak radośnie i oryginalnie spędzonym wieczorze niedziela zaczęła mi się jakoś w południe. Ponieważ pogoda, odpukać, znów się robi upalna, zarządziłam, że wraz z Kotbert udamy się na przejażdżkę rowerową. Trasa w głównej mierze powielała moją drogę z pracy, która uwzględnia zarówno trochę pedałowania po asfalcie, jak i popadnięcie w ostępy leśne. Wycieczka zaczęła się od tego, że Kotbert dostała motylem w twarz, a potem było coraz lepiej. Zgodnie z teorią motyla. Jak ujął nasz wspólny znajomy, Uer, rozjeżdżałyśmy unikalne, postindustrialne tereny rekreacyjne. Tereny te jednak nie były nam dłużne i gdy zabłąkałyśmy się w bezdroża, a za to wielotorza obrośnięte wszelkiego rodzaju chaszczem, najpierw rzucił się na mnie przewrócony słup i huknął w kostkę, potem zaatakowały jadowite mrówy, następnie napatoczył się dół, w który ja wpadłam sobą, a Kotbert rowerem i w końcu wykopyrtnęłam się na jakimś wykrocie, lądując dość miękko, bo w zielsku, ale nie bez uszkodzeń, bo zielsko okazało się być unikalną, postindustrialną jeżyną. Jednym słowem wydostawszy się z tej dżungli byłam bardzo z siebie zadowolonym, zgrzanym jak kurtyzana w konfesjonale, zakurzonym i krwawym upiorem. W bardzo twarzowej chusteczce.
Uznałyśmy po tej wyrypie, że bohaterowie Explorers' Festival to przy nas mięczaki i mogą nam pełzać i lizać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz